Hairwald

W ciętej ranie obecności

Putin (13.05.2015)

Olechowski: „4xTak”? To były ćwiczenia skierowane do aktywistów partyjnych

mw, 13.05.2015
Rok 2004, przedstawiciele PO podczas konferencji na temat akcji

Rok 2004, przedstawiciele PO podczas konferencji na temat akcji „4xTAK”. Na zdjęciu – Zyta Gilowska, Donald Tusk, Jan Maria Rokita (Fot. Wojciech Olkuśnik / AG)

Zaskakujące słowa Andrzeja Olechowskiego. Były polityk PO przyznał, że kiedy w 2004 roku PO zbierała podpisy pod projektem referendum w sprawie wprowadzenia JOW, to były to „głównie ćwiczenia skierowane do partyjnych aktywistów.
– To były głównie ćwiczenia skierowane do aktywistów partyjnych, żeby nie kisili się w domach, tylko wyszli na miasto i coś robili – powiedział Olechowski w TVN24 Biznes i Świat

PO w 2004 roku zbierała podpisy m.in. pod projektem referendum w sprawach: zmniejszenia liczebności Sejmu, likwidacji Senatu, zniesienia immunitetu i wprowadzenia JOW. PO zebrała wówczas 700 tys. podpisów, ale nie zdążyła przeprowadzić zmian przed końcem kadencji. Po wyborach władzę przejęło PiS, a podpisy zostały – jak mówi Paweł Kukiz – zmielone w sejmowej niszczarce.

– To były rzeczy organizowane przez rzemieślników polityki jako ćwiczenia żołnierzy, którzy stoją pod bronią. Nie żartuję, mówię tak, jak było naprawdę – powiedział o tej akcji Olechowski.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Angielska ruletka

Jarosław Flis, 13.05.2015

Wyborcze obietnice i ich możliwe efekty mogą się rozchodzić nie tylko u zawodowych polityków. Także u trybunów ludowych. Może warto sprawdzić, jak do naszych realiów pasuje przebój tej kampanii – brytyjska ordynacja. Zbieżność wyborów w Zjednoczonym Królestwie i naszych prezydenckich daje tu niepowtarzalną szansę.

Na początek warto przyjrzeć się wyborom na Wyspach. Jak tamtejszy system zmienia siłę partii w porównaniu do naszego? Na wykresie trzy wielkości – liczba mandatów przypadająca piątce największych partii, gdyby mandaty dzielić w każdej z czterech części królestwa osobno, ordynacją proporcjonalną (różnice w systemie partyjnym każdej z nich są tak wielkie, że obliczanie dla całego kraju jest już bez sensu). Następnie nagroda, którą w brytyjskich warunkach przyniósłby nasz system – okręgi jedenastomandatowe (średnio – w każdym razie w sumie byłoby ich 58). Na koniec wreszcie różnica pomiędzy takim wynikiem a tym realnym. Wygląda to tak:UK2015bSystem generuje owszem większość, lecz przy okazji nieomal pozbawia reprezentacji całkiem spore partie, jak liberałowie i eurosceptycy. Lecz już Szkotom daje nagrodę większą niż ta otrzymana przez laburzystów. Za cóż on tak nagradza angielską konserwę? Może chociaż za wzrost poparcia? Tu kluczowe jest zejście poziom niżej, do wyników w samej Anglii. To tam się rozstrzygnęły wybory, nie ma zaś narodowej drobnicy i ulsterskich anomalii. Są cztery partie bardzo podobne wielkością do naszych z 2007 i aspirujący do tego grona Zieloni, którzy od 2010 roku mają jednoosobową reprezentację w parlamencie. Na kolejnym wykresie pokazano zmiany poparcia i liczby zdobytych mandatów tej piątki w porównaniu z poprzednimi wyborami. Mandaty w procentach ogólnej liczby 533 do zdobycia w samej Anglii.

UK2015a

20 dodatkowych mandatów, które zapewniły Konserwatystom samodzielną większość (trzy dodatkowe mandaty z Walii to już tylko wisienka na torcie), zawdzięczają oni naprawdę marginalnemu wzrostowi poparcia, mniejszemu niż ten który był zasługą Partii Pracy. Jednak klęska Liberalnych Demokratów przyniosła nagrodę właśnie Cameronowi. To jemu przypadła większość z 37 mandatów straconych przez koalicjanta, zaś Nigel Farange musiał się zadowolić mandatem jednym, choć wzrost poparcia wywalczył siedmiokrotnie większy od tego, który był udziałem premiera. (Psss…Taki wynik to niewątpliwy brukselski spisek, wszak przy każdej innej ordynacji byłyby możliwe tylko dwie koalicje – z UKIP-em lub wielka, przy której Farange zostaje liderem Opozycji Jej Królewskiej Mości).

Teraz czas na nasze podwórko. Nie będę tu już próbował przekonywać, że z tą koniecznością wskazywania przez partie najlepszych kandydatów to jest niezła ściema. Przyjmijmy, że jest tak jak mówią nasi zwolennicy JOW – ten system wymusza na partiach wystawienie wspaniałych niezależnych postaci, zakorzenionych i otwartych na kontakt z wyborcami. Przyjmijmy jednak, że pod jego wpływem przechodzą taką przemianę obie nasze partie. W jej wyniku jak kraj długi i szeroki PiS wystawia tak przyszłościowo-polskich kandydatów jak Andrzej Duda, zaś PO tak zgodliwie bezpiecznych jak Bronisław Komorowski. No – najlepsze co mają. Do tego czują wszędzie na plecach oddech niezależnych kandydatów, równie charyzmatycznych jak Paweł Kukiz. Jednym zdaniem – głosują tak jak w ostatnią niedzielę. Przyjmijmy też, że nasze elity (odporne na wszelkie pokusy) dzielą kraj na okręgi najuczciwiej jak się da, brzydząc się jakimkolwiek gerrymanderingiem. Czyli że każda z partii dostaje mandaty na tych obszarach, gdzie jest pierwsza na mecie. To pozwala przeliczyć głosy na mandaty bez dziubdziania w szczegółowym podziale na okręgi. Wystarczy policzyć zwycięzcę w każdym z powiatów, by zobaczyć gdzie kto wygrywa. Wygląd to zaś tak (na szaro Kukiz):

zwyciezca 2015p powiatyTeraz trzeba już tylko sprawdzić, jaki procent ludności kraju mieszka na obszarach, gdzie dana partia wygrywa. Po podzieleniu tego przez wielkość okręgu wychodzi liczba spodziewanych mandatów. Dla porównania – liczby zdobytych głosów ogółem:

FPTP2015p

Cóż – sam byłem zaskoczony. Skąd taki wynik? Dlaczego nagroda dla PO jest o tyle większa niż ta, którą dostaje PiS? To złożenie dwóch przyczyn. PO wygrywa na obszarach, gdzie jest niższa frekwencja – w szczególności na Ziemiach Pozyskanych. Po drugie, wygrywa mniejszą różnicą. Widać to na kolejnej mapie, na której zwycięskie powiaty podzielono na te z różnica większą i mniejszą niż 20%. Wygląda to wtedy tak:

ciąg dalszy …

2015p różnica w powiatach 20Przy takim układzie geografii wyborczej, system FPTP może wygenerować miażdżącą większość przy mniej niż jednej trzeciej ogółem oddanych głosów. Kto nie wierzy, niech sprawdzi jak na tym wyszedł w listopadzie Ostrów Wielkopolski – samodzielną większość zdobył komitet o 25% poparcia. No ale cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Może bezpośrednia więź posła z wyborcą i pewne prawdopodobieństwo jednopartyjnych rządów, choćby i opartych na głosach mniejszości, są warte tego ryzyka? Nie dla mnie. Tak jak jestem zagorzałym wrogiem obecnego systemu, tak angielska ruletka zupełnie mnie nie przekonuje. Przeważa jeszcze jeden argument – lekka modyfikacja ostatniej mapy.

Jeśli na mapie zaznaczyć te obszary, gdzie różnica pomiędzy dwoma głównymi partiami jest najmniejsza, możemy namierzyć nasze „target seats”. To miejsca, gdzie w systemie brytyjskim toczy się rzeczywista kampania. Na początek – na stronie BBC można zobaczyć 194 takie okręgi w ostatnich wyborach – te, w których różnica była mniejsza niż 10%.

UKtargetseatsJak widać gołym okiem, są one rozsiane po całym kraju. Choć jego większość i tak jest wykluczona z tej zabawy. Jak rzecz wyglądałaby u nas?

2015p różnica w powiatachWidać pas, gdzie rozstrzygałyby się losy kraju i głębokie zaplecza, na których partie mogą się czuć całkiem bezpiecznie. To efekt zakorzenienia podziałów politycznych w historycznych doświadczeniach – zaborach, przesiedleniach i urbanizacji. Doświadczeniach mocno związanych z terytorium zamieszkania. Konsekwencje dla życia politycznego są przemożne. Jedną z nich jest to, że FPTP doprowadziłby do rzeczywistego głębokiego podziału Polski. Gdyby jedna z sił wygrała, połowa kraju nie miałaby w koalicji rządowej żadnego posła. Szkocja dziś ma jednego.

Obserwując licytację w sprawie JOW mam mieszane uczucia. Bardzo się cieszę, że zmiana systemu wyborczego staje się tematem ważnym. Bardzo chciałbym, by obecny system został zastąpiony lepszym. Boję się jednak, czy strony sporu nie zapędzą się same w pułapkę. Opowieści zwolenników JOW/FPTP brzmią tak pięknie, jak zaproszenie na seans „Władcy Pierścieni”. Wspaniali bohaterowie zwycięsko walczą z jednoznacznym złem. Gdy jednak już damy się skusić, może się okazać, że to jednak „Gra o Tron”. Kostiumy i scenografia podobne, tylko z optymizmem i szlachetnością to jakoś ciężko.

Salon24.pl

Abp Hoser o różnicach między płciami: „Mężczyzna to nie jest jakaś deficytowa kobieta. Ma własną konstrukcję cielesną, psychiczną i duchową”

mig, KAI, 13.05.2015
Abp. Henryk Hoser - cytat

Abp. Henryk Hoser – cytat (fot. Adam Stępień/AG)

– Kobieta jest dobra i piękna z samej swojej natury. (…) A mężczyzna to nie jest jakaś deficytowa kobieta. Ma on swoją samoświadomość, własną, specyficzna konstrukcję cielesną, psychiczną i duchową. I ma obowiązki wobec żony i dzieci – mówił podczas mszy abp Henryk Hoser. Różnicą między płciami uzasadniał odmienne role, jakie jego zdaniem mężczyźni i kobiety mają w świecie.

Arcybiskup Henryk Hoser wygłosił podczas mszy w Sulejówku tzw. naukę stanową – czyli odnoszącą się do konkretnej grupy osób, w tym wypadku: całej płci męskiej. W przesłaniu do mężczyzn podkreślał różnice między nimi a kobietami i wypływające z tych różnic – jego zdaniem – odmienne zadania, jakie obie płcie mają do wypełnienia na świecie.

– Zadaniem i powołaniem każdego mężczyzny jest odpowiedzialność za innych ludzi – podkreślił abp Hoser. – Mężczyzna to nie jest jakaś deficytowa kobieta. Ma on swoją samoświadomość, własną, specyficzną konstrukcję cielesną, psychiczną i duchową – mówił. – Przykładem tego jest chociażby myślenie globalne, przez co często umykają mu szczegóły, w przeciwieństwie do kobiety, która charakteryzuje się niezwykłą podzielnością uwagi – tłumaczył.

Abp Hoser: „Kobieta jest dobra i piękna z samej swojej natury”

Arcybiskup, podkreślając obowiązki mężczyzny, przede wszystkim opiekę nad żoną i dzieckiem, mówił o obowiązkach wierności, uczciwości i miłości, jakich mężczyzna powinien dochować wobec swojej małżonki. Podkreślał (za św. Pawłem), że kobieta jest bytem kompletnym i jako taka wymaga podziwu ze strony mężczyzn. – Jest ona dobra i piękna z samej swojej natury – zaznaczył.

Podstawowym zadaniem mężczyzny jest wzięcie odpowiedzialności za innych ludzi. W pierwszej mierze macie więc być odpowiedzialni za swoje małżonki, którym ślubowaliście miłość, wierność i uczciwość do końca waszych dni. Waszej opieki potrzebują także wasze dzieci – dodał abp Hoser. Przekonywał, że jeśli mężczyźni „na wzór Chrystusa będą starać się miłować swoje żony, to mogą być pewni, że one odpłacą im tak wielką miłością, do jakiej tylko kobieta jest zdolna”. – Wasze żony będą wówczas dla was źródłem autentycznej radości i szczęścia – dodał.

Równocześnie jednak katolicki arcybiskup podkreślił, że mąż powinien zawsze cieszyć się zaufaniem swojej żony i z tego zaufania winna wypływać jej postawa uległości wobec męża.

Zobacz także

TOK FM

DYMEK: Słoń w pokoju

13.05.2015

Miliardy płynące do Polski z Brukseli pomogły stworzyć bufor, który trudności trzymał w ryzach. Ten i inne środki zamrażające patologie dysfunkcjonalnego kapitalizmu nie będą trwać wiecznie

W swojej ostatniej książce Naomi Klein przytacza interesującą anegdotę o „sceptykach klimatycznych”. Na hojnie dotowanej przez koncerny paliwowe konferencji występuje trójka dyskutantów tak samo nieprzekonanych do sensu walki z globalnym ociepleniem i katastrofalnymi zmianami klimatu. Pierwszy prezentuje tabele, słupki i wykresy. Po czym oświadcza, że nic nie wskazuje, żeby klimat miał się zmieniać, a na Ziemi było cieplej. To wszystko mit niewytrzymujący naukowej krytyki – oświadcza.

Drugi wstępuje na mównicę i przekonuje, że owszem, temperatura się podwyższa, ale to naturalny rytm, z którym ludzie nie mają nic wspólnego. Planeta regularnie przechodzi przez okresy cieplejsze i chłodniejsze. Trzeci natomiast stwierdza, że i zmiany klimatu są realne, i odpowiadają za nie ludzie, ale nie ma się czym przejmować. Zaadaptujemy się bardzo szybko, rynek odpowie lepszymi i mniej energochłonnymi urządzeniami. A z budową infrastruktury odpornej na susze i powodzie również sobie poradzimy. Krótkie podsumowanie panelu: nie trzeba robić nic.

Teoretycznie wszyscy panowie powinni się ze sobą pokłócić – przecież każdy mówi zupełnie co innego, każdy ma inne badania, tezy i konkluzje. A jednak cała trójka uprzejmie sobie potakuje i nie wchodzi w żaden konflikt. Ostatecznie nie chodzi przecież o żaden klimat, tylko o utwierdzenie się w przekonaniu, że bieżący system jest w porządku. Najważniejsze, żeby przy rynkowym cudzie nie majstrować, bo jeszcze można zaburzyć jego naturalny mechanizm.

Jest dobrze tak, jak jest. I żadne lewicowe bzdury nie przekonają nas do zmiany zdania.

„Bajki o nierównościach”

Przywołuję tę historyjkę dlatego, że pozycja polskich „sceptyków nierówności” do złudzenia przypomina tę, którą prezentują „badacze” z anegdoty Klein. Nierówności dochodowych nie ma – spójrzcie na USA, tam to dopiero jest źle, przekonują. Albo: nierówności, owszem, istnieją, ale to normalne – gdyby ich nie było, mielibyśmy koszmarną stalinowską urawniłowkę, gdzie prezesi nie mogą zarabiać 300-krotności wynagrodzenia szeregowego pracownika lub pracownicy.

Albo jeszcze inaczej: nierówności są i do tego są problemem, ale nie warto się nimi zajmować, ani tym bardziej podkreślać skali problemu, bo ta „importowana z Zachodu moda” nie przyniesie nam nic dobrego. Poczekajmy więc, aż problem rozwiąże się sam.

Najlepszy wyraz tej postawie daje seria artykułów autorów „Kultury Liberalnej”, na łamach ich witryny internetowej oraz stronach „Gazety Wyborczej” i Instytutu Obywatelskiego. Nie chcę po raz kolejny wdawać się w polemikę opartą na statystykach i danych, niejednokrotnie przypominali je Michał Sutowski, Dorota Szelewa i Michał Polakowski.

Próżno łudzić się, że ideowe przekonanie o „nieistotności” problemu nierówności w Polsce da się zbić za pomocą kilku liczb. Na liczby zawsze znajdą się inne liczby, a poza tym – zgodnie z mantrą 25. rocznicy transformacji ustrojowej – inni mają gorzej, prawda?

Ostatni tekst w tej serii, znacząco zatytułowany „Bajki o nierównościach”, autorstwa Łukasza Pawłowskiego i Tomasza Sawczuka wyśmienicie pokazuje polityczną logikę stojącą za cytowanymi ad hoc badaniami i przytykami w stronę ich wcześniejszych polemistów (lub też polemistów Jarosława Kuisza, redaktora naczelnego „Kultury Liberalnej”, który postanowił głosu w dyskusji już nie zabierać).

Jeśli nierówności nie rosną – to dobrze. Jeśli utrzymują się w europejskiej średniej – świetnie. Jeśli nie „windujemy problemu” ponad potrzebę – tym lepiej, po co komu ta histeria? I wszystko jasne – problemem nie jest rozwarstwienie majątkowe, rozszerzająca się przepaść między najbogatszymi i zarabiającymi choćby medianę płacową. Problemem też nie są społeczne, gospodarcze i rozwojowe konsekwencje stagnacji systemu, który nie jest w stanie przekuć rosnącego PKB i kolejnych zastrzyków finansowych w choćby trochę bardziej egalitarną gospodarkę. Problemem jest lewica, która rozdmuchuje problem.

Z daleka widok jest piękny

Jeśli oglądamy Polskę tylko przez pryzmat badań Eurostatu, rzeczywiście łatwo o poczucie ulgi. Obraz komplikuje się jednak. Za uproszczeniami w postaci liczb i wykresów jest też rzeczywistość ekonomiczna i słabiej dający się zmierzyć kontekst polityczny i społeczny. Wystarczy jednak kilka prostych przykładów, by to uzmysłowić nawet najbardziej upartym obrońcom aktualnego kształtu gospodarki.

To, że nierówności mierzone współczynnikiem Giniego pozostają względnie niezmienne w ostatniej dekadzie pokazuje przecież nie „nieistotność” problemu, ale raczej to, że od dziesięciu lat nie udało się w ramach bieżącego systemu temu problemowi zaradzić. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie też, co stały poziom nierówności oznacza dla grup na przeciwnych biegunach tej skali. Ci z jej gorszego końca boleśnie odczuwają stratę każdej zlikwidowanej linii autobusowej, szkoły, szpitala a nawet osiedlowego bazarku, który zastępuje wieżowiec. Ich pozycja – choć w liczbach wygląda na niezmienną względem bogatszych – jest realnie dużo gorsza. Ale tego już Gini nie pokaże.

Miliardy płynące do Polski z Brukseli pomogły stworzyć bufor, który jakoś trudności trzymał w ryzach. Ten i inne środki zamrażające patologie dysfunkcjonalnego kapitalizmu w Polsce (jak „wyeksportowanie” bezrobocia do UK) nie będą trwały wiecznie. Choćby z tego powodu warto uznać problem nierówności za istotny. Jeśli od dziesięciu lat, mimo wykazywanego przez wskaźniki gospodarcze rozwoju Polski, pozostają one na równie wysokim poziomie, to coś jest na rzeczy. A że jesteśmy w europejskiej średniej? Nie wiem, czy na tle tego, że dramatycznie gorzej wiedzie się Grekom, Włochom, Hiszpanom to naprawdę duże pocieszenie. Nasze stałe miejsce w rankingu nierówności Eurostatu umocowały także ich spadki. Warto o tym pamiętać.

I naprawdę warto „rozdmuchiwać problem”. Przeciwieństwem państw, gdzie nierówności utrzymują się na stałym, wysokim poziomie, nie jest bowiem „utopijny i przerażający projekt doskonałej równości, a zatem i tożsamości wszystkich” – jak chcieliby Pawłowski i Sawczuk – ale państwo, które prowadzi skuteczną i odpowiedzialną politykę społeczną. I nie jest to tylko wymysł lewicy. Społeczeństwa, gdzie nierówności są mniejsze, mają po prostu mniej bolączek społecznych z nimi związanych – co udowadniali Kate Pickett i Richard Wilkinson w „Duchu równości”, a zauważają dziś nawet ubiegający się o reelekcję konserwatyści w większości krajów Europy. Mniej bolączek oznacza z kolei rozwój i warunek stabilności społecznej. Choćby to powinno być argumentem bliskim serca liberałów.

W połowie 2015 roku zachęcanie kogoś do lektury „Kapitału w XXI w.” Thomasa Piketty’ego wydaje się już być passé – wszyscy poważni uczestnicy sporów o nierówności mają tę lekturę za sobą – to warto przypomnieć jeden z czołowych argumentów francuskiego ekonomisty. Olbrzymia koncentracja majątków i wysokie nierówności blokują rozwój gospodarczy, bo w takim systemie posiadanie kapitału opłaca się bardziej niż jego inwestowanie. Można więc, jak Piketty, nie być wcale dogmatycznym przeciwnikiem kapitalizmu. Można nawet go bronić, a jednocześnie uznawać, że generowane przezeń nierówności nie są nieusuwalną przeszkodą. Można też szukać recept.

Dobrze jest, jak jest

Co jednak, jeśli się tego robić nie chce? Wtedy wracamy do anegdotki z początku tego tekstu, o „sceptykach klimatycznych”. Budzimy się w sytuacji rozmowy, która pozornie tylko traktuje o problemie, w praktyce będąc próżnym tańcem dookoła niego. Uprawianym z tym większym zapałem, im bardziej może on clou sprawy przesłonić.

Groteskowo zaczyna się jednak robić wtedy, gdy problem ma gabaryt słonia w pokoju i przykryć go trudno. Pawłowskiemu i Sawczukowi udaje się nawet – w przypływie niezamierzonej szczerości – go nazwać, choć w cudzysłowie. Podkreślanie problemu nierówności miałoby, ich zdaniem, sens, „gdyby chodziło o generalną krytykę czegoś, co umownie nazywa się »kapitalizmem«”. Ale tego robić nie chcą. Przecież wszystkie inne problemu polskiej gospodarki – a udaje im się bez problemu nazwać: system podatkowy i unikanie opodatkowania, nierówność w dostępie do opieki medycznej, bieda – nic wspólnego z kapitalizmem nie mają. A tym bardziej nic wspólnego z nim nie mają nierówności. Więc pogrzebmy je i włóżmy między „bajki” – jak sugeruje tytuł tekstu i cały wydźwięk tego przydługiego serialu uprawianego przed redakcję „Kultury Liberalnej”.

Zastanawiam się tylko, po co? Istnieją mniej męczące sposoby na obronę status quo niż uprawianie zaangażowanej publicystyki.

*Jakub Dymek – redaktor „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej, publicysta, w ramach programu Instytutu Studiów Zaawansowanych prowadzi seminarium „Polityka Sieci”

Tekst opublikowany na: instytutobywatelski.pl

TOK FM

Grupiński o wyniku Kukiza: To ostrzeżenie nam się należało. Trzeba je przyjąć z pokorą

klep, 13.05.2015
http://www.gazeta.tv/plej/19,103087,17907995,video.html?embed=0&autoplay=1
– To ostrzeżenie nam się należało i trzeba je przyjąć z pokorą – mówił w Poranku Radia TOK FM Rafał Grupiński, szef klubu PO, komentując wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich.
Świetny, 20-proc. wynik Pawła Kukiza w pierwszej turze wyborów prezydenckich kontrastuje z porażką Bronisława Komorowskiego. – Sporo osób chciało wysłać w naszą stronę znak ostrzegawczy, stawiając krzyżyk przy Kukizie – przyznał w Poranku Radia TOK FM Grupiński. – Mieli łatwiejszą alternatywę niż zwykle, po drugiej stronie nie był sam PiS – ocenił.

Zobacz także

 TOK FM

Leszek Jażdżewski : Czas zmian

12.05.2015

Polacy w wyborach powiedzieli politykom: czas przewietrzyć Polskę. I żadne zaklęcia, że wybrali głupio i że powinni się poprawić, tego nie zmienią.Porażka Bronisława Komorowskiego i 20 proc. Pawła Kukiza w I turze wyborów prezydenckich – zmieniły wszystko. Pokazały słabość klasy rządzącej. Jej buta i arogancja została ukarana. Polacy powiedzieli dość jałowemu konfliktowi politycznemu, który zamyka nas wszystkich w emocjonalnym szantażu uniemożliwiającym normalną debatę.

PO okazała się partią pozbawionego ambicji rządzącego establishmentu, młodemu pokoleniu Polaków nie ma nic do zaoferowania. Jej najpopularniejszy (w dziejach) polityk w toku kampanii wyborczej zmniejszył poparcie o 1/3. I tura wyborów prezydenckich to także koniec efektywności narracji „straszenia PiS-em”, która gwarantowała władzę PO przez ostatnich 8 lat. A kiedy spojrzeliśmy na to, co kryje się za nią, okazało się, że bardzo niewiele. Król jest nagi.

Sprowadzenie wyniku Kukiza do poparcia społeczeństwa dla idei JOW-ów świadczy o kompletnym niezrozumieniu powodów jego sukcesu. Masę ludzi po prostu wkurza obecny system, w którym kandydaci klepią wyuczone formułki, dominuje partyjny przekaz dnia, gdzie słowo dane wyborcom nic nie znaczy, w którym klasa rządząca rozlicza sobie kilometrówki i zaprasza na ośmiorniczki do drogich restauracji.

Spór PO–PiS przypomina coraz bardziej rodzinną vendettę, w której coraz bardziej nie wiadomo, o co poszło, liczy się sama intensywność konfliktu, walka. Jej sens i cel zeszły dawno na drugi plan. Idee służą wyłącznie utrwaleniu władzy lub przebiciu się w opozycji.

JOW-y to najłatwiejszy sposób na pokazanie przez społeczeństwo środkowego palca partiom politycznym. Dlatego niezmiennie zachowują popularność. Przestraszony Komorowski ogłaszając, że zarządzi referendum w sprawie JOW-ów, nie zyska głosów antysystemowców, ale straci głosy tych, którzy uważali, że nie traktuje państwa tylko jako pola politycznej rozgrywki.

Klasa polityczna odkleiła się od społeczeństwa i rzeczywistości. Nie dorasta do wyzwań, jakim Polska i Europa muszą stawiać czoła. Polacy to instynktownie rozumieją. Dlatego zostali w domach. Dlatego oddali głos nieważny. Dlatego poparli Kukiza. Wielu mimo wszystko wciąż zagłosowało na Komorowskiego, a nawet na Dudę.

Brak sensownej alternatywy dla PO powoduje wzlot alternatyw bezsensownych. Potrzebą chwili jest stworzenie takiej alternatywy.

Tekst ukazał się na moim blogu na portalu „Polityki”

TOK FM

Rafał Dutkiewicz: Ekipa Pawła Kukiza marzy tylko o Sejmie

Rozmawiał Jacek Harłukowicz, 13.05.2015
Radny Paweł Kukiz z ugrupowania Bezpartyjni Samorządowcy składa<br /><br /><br />
ślubowanie na pierwszej sesji sejmiku województwa dolnośląskiego.<br /><br /><br />
Wrocław, 1 grudnia 2014 r.

Radny Paweł Kukiz z ugrupowania Bezpartyjni Samorządowcy składa ślubowanie na pierwszej sesji sejmiku województwa dolnośląskiego. Wrocław, 1 grudnia 2014 r. (fot. KAMILA KUBAT)

– Propozycja Pawła Kukiza i jego sztabu jest wyłącznie destrukcyjna, nie wnosi żadnych nowych pomysłów poza JOW-ami. Przecież jednomandatowe okręgi wyborcze nie są receptą na uzdrowienie np. polskiej służby zdrowia – mówi Rafał Dutkiewicz, prezydent Wrocławia.
JACEK HARŁUKOWICZ: Jak pan odebrał dobry wynik Pawła Kukiza? To kuksaniec od byłych współpracowników, bo stoją za nim byli koledzy z Obywatelskiego Dolnego Śląska.RAFAŁ DUTKIEWICZ: Nie można wywodzić aktywności Pawła Kukiza z mojej uprzedniej postawy politycznej. Podobnym absurdem byłoby uznanie Grzegorza Schetyny za politycznego akuszera Kukiza, skoro Kukiz pomagał w pierwszych wyborach PO.Wynik Kukiza jest niespodziewany i zasługuje na uznanie. W tym wyniku jest jednak równie wiele głosów oddanych na niego samego, ile głosów sprzeciwu wobec obowiązującego systemu politycznego.Nie chcę obrazić Pawła Kukiza, ale obserwując jego kampanię, nie mog-łem oprzeć się refleksji, że to nie jest projekt budowania, tylko niszczenia. Nie wnosi żadnych nowych pomysłów poza JOW-ami. A przecież jednomandatowe okręgi nie są receptą na uzdrowienie np. polskiej służby zdrowia.

Jest pan przeciwnikiem JOW-ów?

– Nie. Wygrałem przecież w wyborach samorządowych w jednomandatowym okręgu wyborczym. Ale w zastosowaniu tego rozwiązania w wyborach do Sejmu właśnie teraz widzę inny poważny problem. Bo gdybyśmy najbliższe wybory zorganizowali według tej zasady, to połowę mandatów, tych we wschodniej Polsce, wziąłby PiS, a połowę, tę w Polsce zachodniej – Platforma Obywatelska. Dokonalibyśmy podziału kraju, naruszając unitarny charakter Polski.

Kampanię Pawła Kukiza organizowali Bezpartyjni Samorządowcy. To byli pańscy bliscy współpracownicy, z prezydentem Lubina na czele.

– Nie jest to ekipa jakoś słynna z popierania JOW-ów. Prezentuje za to myślenie partyjne, obliczone na wbicie się do systemu parlamentarnego. I to systemu w jego obecnej formie.

Wykorzystują popularność Kukiza tylko po to, by na jego plecach wejść do Sejmu?

– Tak właśnie jest. To próba powtórzenia tego, co wydarzyło się po wyborach prezydenckich w 2000 r., kiedy to 17 proc. głosów dostał Andrzej Olechowski, i na tym wyniku została zbudowana PO. Przed wyborami samorządowymi prezydent Lubina Robert Raczyński powiedział mi wprost, że wystawiają do sejmiku Kukiza po to, by potem przetestować go jako kandydata protestu w wyścigu o prezydenturę Polski. I że mierzą w wynik na poziomie 15 proc. Następnym krokiem będzie stworzenie na tym gruncie ekipy, która jesienią powalczy o miejsca w parlamencie.

Samo to nie jest oczywiście niczym złym. Ale na naszych oczach dokonuje się operacja, w której na retoryce antysystemowej następuje próba włamania do tego systemu. A kiedy już do tego dojdzie, to ta ekipa stanie się jego częścią.

Kogo pan poprze w drugiej turze?

– Określiłem się dawno. Powiedziałem wprost, dlaczego popieram obecnego prezydenta.

Były telefony z Kancelarii z prośbą o udział w kampanii?

– Tak. Chodziło o współprowadzenie kampanii w charakterze doradcy. Bo nie ukrywajmy: choć ja sam bardzo sprzyjam prezydentowi, to nie mogę nie zauważać tego, że jego kampania była prowadzona nie najlepiej. Uważam, że można by oczekiwać wyraźnego odświeżenia sztabu wyborczego.

Co doradziłby pan Komorowskiemu przed drugą turą?

– Mamy remis, wyścig zaczyna się od nowa. Dla zwycięstwa prezydenta Komorowskiego kluczowe będą trzy sprawy. Po pierwsze przyciągnięcie do wyborów tych, którzy w pierwszej turze zostali w domach. Tam ma spore rezerwy. Po drugie debaty. Musi być do nich bardzo dobrze przygotowany. Po trzecie ktoś powinien pomóc, by pokazał prawdziwą, rzeczową, sympatyczną twarz Bronisława Komorowskiego.

Mówiąc Gombrowiczem, to on ma trzymać prezydenturę za gębę, a nie prezydentura trzymać za gębę jego.

Bezpartyjni Samorządowcy to trochę sieroty po panu i Obywatelskim Dolnym Śląsku. Nie boi się pan, że po ewentualnym zwycięstwie Andrzeja Dudy i po sukcesie Kukiza część pańskich radnych zacznie zerkać w ich stronę i kluby się rozlecą?

– Nie boję się. Pękanie w ODŚ trwało dużo dłużej. Pierwsze zgrzyty były dokładnie pięć lat temu, również przy okazji wyborów prezydenckich, kiedy to Robert Raczyński wraz z prezydentem Bolesławca Piotrem Romanem znaleźli się w komitecie poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Warto to przypomnieć, bo wyraźnie pokazuje to, iż dzisiejsza ekipa Pawła Kukiza miała w przeszłości wyraźne inklinacje propisowskie.

Nie czuje się pan mimowolnym współtwórcą sukcesu Kukiza? Gdyby nie pańska decyzja o związaniu się 1,5 roku temu z Platformą, to Kukiza pewnie dziś by na scenie politycznej nie było. A ten scenariusz, który dziś realizują Bezpartyjni Samorządowcy z Kukizem, miał być scenariuszem przeznaczonym dla pana. Pan się nie zdecydował, a Kukiz w to wszedł i swoje ugrał.

– Odpowiem anegdotą. Mer Lwowa Andriej Sadowy odniósł jakiś czas temu sukces, wprowadzając swoją ekipę do parlamentu Ukrainy. Jego pomysł był intelektualną kopią projektu, który ja realizowałem cztery lata temu z Obywatelami do Senatu. Nie sposób jednak powiedzieć, że jestem współtwórcą jego sukcesu.

Jeśli chodzi o mój start w wyborach prezydenckich, to rzeczywiście pojawiały się tego typu spekulacje, ale zawsze bardzo stanowczo je ucinałem.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Zimny prysznic w Pałacu. Bronisław Komorowski wyszedł do ludzi

Renata Grochal, 13.05.2015
Prezydent Bronisław Komorowski i chodziarz Robert Korzeniowski wczoraj na spacerze w centrum Warszawy.<br /><br /><br />
Namawiali przechodniów do oddania głosu na Komorowskiego podczas II tury wyborów prezydenckich

Prezydent Bronisław Komorowski i chodziarz Robert Korzeniowski wczoraj na spacerze w centrum Warszawy. Namawiali przechodniów do oddania głosu na Komorowskiego podczas II tury wyborów prezydenckich (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)

Bronisław Komorowski składa projekt zmian w konstytucji umożliwiający wprowadzenie JOW-ów. I wprowadza zmiany w sztabie.
Porażka w pierwszej turze wyborów była szokiem dla Bronisława Komorowskiego i PO. Jeszcze kilka tygodni temu panowało przekonanie, że Komorowski wygra – jeśli nie w I turze, to w II. Ale teraz to wcale nie jest pewne.W poniedziałek prezydent wezwał szefa sztabu, posła Roberta Tyszkiewicza. Według naszych rozmówców miał do niego pretensje o fatalny wynik. Brał pod uwagę nawet jego wymianę. Tyszkiewicza miał zastąpić minister w Kancelarii Prezydenta Sławomir Rybicki. Jednak stanęło na tym, że Tyszkiewicz zostaje, ale kontrolę nad kampanią przejmuje Kancelaria Prezydenta. Rybicki będzie koordynował całą kampanię i to on ma zatwierdzać wszystkie pomysły Tyszkiewicza.Kopacz niezadowolona z TyszkiewiczaPrzegrana zirytowała premier Ewę Kopacz, która uważa, że porażka w II turze może utorować PiS drogę do wygranej w jesiennych wyborach parlamentarnych. Jeszcze przed I turą, gdy notowania Komorowskiego poleciały w dół, zwołała spotkanie z szefami regionów, by ratować kampanię. Narzekali, że do powiatów nie dojechały materiały reklamowe Komorowskiego, winą za to obarczali Tyszkiewicza.

– Na cały powiat było 200 listów Komorowskiego do rozniesienia. Ludzie nie zdążyli dojść do domów w ramach kampanii „od drzwi do drzwi”, bo rozdali to po drodze – mówi nam przewodniczący jednego z większych regionów. – Materiały były nieczytelne, trzeba je było ponownie drukować. Mieliśmy dostać plakaty, ale nie zostały wydrukowane – opowiada ten sam polityk. Dodaje, że Tyszkiewicz tłumaczył, że Komorowski jest rozpoznawalny, więc plakatów nie potrzeba, a pieniądze przeznaczono na spoty. – Efekt był taki, że wszędzie było pełno materiałów Dudy, a nie naszego kandydata. To był jeden z powodów demobilizacji naszych wyborców – mówi ten sam polityk.

Ile debat w telewizji?

W Pałacu mają pretensje do Tyszkiewicza, że zgodził się na trzy debaty telewizyjne, w TVP, TVN i Polsacie, zamiast negocjować połączoną debatę, tak jak pięć lat temu.

– Jeszcze się nie urodził kandydat, który by wygrał trzy debaty – mówi nam współpracownik Komorowskiego. Na razie Pałac negocjuje z telewizjami, by debata była jedna lub najwyżej dwie.

Sztabowcy narzekają na brak jednego ośrodka decyzyjnego, od początku kampanii były dwa sztaby – jeden pod kierownictwem Tyszkiewicza, a drugi – nieformalny – w Kancelarii Prezydenta w składzie: Rybicki, zaufany doradca Komorowskiego Jerzy Smoliński i znany PR-owiec Maciej Grabowski, niegdyś rzecznik PO i doradca Donalda Tuska. Mówią, że kancelaryjny sztab i sam Komorowski długo nie chcieli się zgodzić na kampanię negatywną wobec Dudy, co uśpiło elektorat PO. Dopiero w ostatnim tygodniu prezydent dał się namówić na wypuszczenie atakujących Dudę spotów.

W prace sztabu włączył się wczoraj były spin doktor PiS Michał Kamiński, minister w kancelarii Kopacz. Sztabowców wzmocni także popularny minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz, polityk PSL. Ludowcy poparli Komorowskiego.

Mocny przekaz na finiszu

W kampanię Komorowskiego mocniej zaangażuje się też szef MSZ Grzegorz Schetyna. Pięć lat temu po pierwszej turze to on ratował kampanię Komorowskiego. W dowód wdzięczności prezydent rekomendował go na marszałka Sejmu.

Schetyna już w sobotę namawiał Komorowskiego, by mocniej odcinał się od rządu, żeby dowieść, że jest prezydentem ponadpartyjnym. Dlatego Komorowski wystąpił w poniedziałek z inicjatywą potrójnego referendum, w którym Polacy mają odpowiedzieć na pytanie, czy chcą wprowadzenia okręgów jednomandatowych, czy chcą zniesienia finansowania partii z budżetu oraz czy popierają zmiany w ordynacji podatkowej, tak by wątpliwości rozstrzygać na korzyść podatnika. Temu ostatniemu rozwiązaniu sprzeciwia się rząd.

Wczoraj Komorowski podpisał projekt zmian w konstytucji pozwalający na wprowadzenie okręgów jednomandatowych, który prześle do Sejmu. Obecnie konstytucja określa, że wybory do Sejmu są „powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym”. Zgodnie z proponowaną zmianą z art. 96 ust. 2 wykreślone zostaje słowo „proporcjonalne”.

Referendum już we wrześniu?

Jednocześnie Komorowski zapowiedział, że dziś złoży w Senacie wniosek o referendum. Mogłoby się odbyć we wrześniu. Prezydent mówił, że zawsze był za JOW-ami, które teraz lansuje Paweł Kukiz. Przypomniał, że PO wprowadziła JOW-y w wyborach do Senatu i wyborach samorządowych na poziomie gmin.

Mówił, że nie udało się wprowadzić okręgów jednomandatowych do Sejmu, bo nie chciał się na to zgodzić PiS. A skoro Kukiza poparło aż 20 proc. Polaków, to według prezydenta warto wrócić do debaty nad JOW-ami.

– Mam nadzieję, że w wyniku referendum i debaty w parlamencie PiS zrewiduje swoje zdanie na temat JOW-ów – podkreślił Komorowski.

Ludzie prezydenta liczą, że lansując JOW-y, Komorowski przejmie część elektoratu Kukiza. Tym bardziej że Andrzej Duda, który kreuje się na kandydata zmiany, unika jednoznacznych deklaracji, czy jest za JOW-ami. Wczoraj dociskany w TVN 24 powiedział jedynie, że jest za tym, by rozmawiać o JOW-ach.

Prezydent, który spotykał się z wyborcami głównie na wiecach, po raz pierwszy wyszedł wczoraj na spotkanie z tzw. zwykłymi Polakami. Z chodziarzem Robertem Korzeniowskim spacerował po Warszawie i zabiegał o głosy. Na szyję rzucił się mu dawny obrońca krzyża na Krakowskim Przedmieściu Andrzej Hadacz, który mówił, że na niego liczy.

Poparcie Kwaśniewskiego

Komorowskiego poparł wczoraj były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Podkreślał, że mając do wyboru doświadczenie czy zmianę, przewidywalność czy ryzyko, zdecydowanie opowiada się za doświadczeniem i przewidywalnością. Dlatego zagłosuje na Komorowskiego.

– Nie wiemy, co się wydarzy. Ukraina pozostaje w sytuacji kryzysowej, polityka Kremla jest niezmiennie agresywna, dążenie wydaje się czytelne – sprowadzić Ukrainę do sytuacji kraju upadłego i takich niepokojów społecznych, które zmienią obecną władzę i jej proeuropejski kierunek. I niestety, wiele wskazuje na to, że ten kryzys z różnymi fazami będzie trwał przez lata. Mówię o tym, żeby podkreślić, jak ważne jest w tym momencie doświadczenie, kontakty, które przez lata prezydentury pan Bronisław Komorowski nawiązał, umacniał, kultywował, pielęgnował – argumentował Kwaśniewski. W sztabie liczą na to, że poparcie byłego prezydenta z SLD przysporzy prezydentowi głosów lewicy.

Zobacz także

wyborcza.pl

Komorowski jak Hillary

Agata Szczęśniak, 13.05.2015

„Musimy wybrać kogoś sprawdzonego, prezydenta, który od pierwszego dnia będzie gotowy, by rządzić”. Czy to słowa Bronisława Komorowskiego? (Fot. Łukasz Głowala / Agencja Gazeta)

„Musimy wybrać kogoś sprawdzonego, prezydenta, który od pierwszego dnia będzie gotowy, by rządzić”. Czy to słowa Bronisława Komorowskiego? A może Tomasza Nałęcza albo Michała Kamińskiego? To Hillary Clinton.
Tak przekonywała Demokratów, by w prawyborach w 2008 roku nominowali ją, a nie Baracka Obamę. Kilka miesięcy później wraz z „Hillarylandem”, jak określano jej współpracowników, przecierała oczy ze zdumienia: „Co się stało?”. Jak wytłumaczyć, że polityk, któremu establishment nie dawał szans, polityk bez doświadczenia i pieniędzy, polityk o imieniu (drugim) „Hussein” pokonał „weterankę waszyngtońskich wojen”?Obamą nie jest ani Andrzej Duda, ani Paweł Kukiz. Polska to nie Ameryka – inna kultura, inny system wyborczy, inne bułki do burgerów. Spośród różnic między Bronisławem Komorowskim a Hillary Clinton wiek jest zaś najmniejszą (nasz prezydent, choć o pięć lat młodszy, jest jakby starszy). A jednak jest pewne podobieństwo: Clinton z 2008 roku i Komorowskiego z 2015 cechuje arogancja faworytów i związane z nią lekceważenie wyborców oraz – niezwiązany – chybiony wybór doradców.Bronisław Komorowski ogłosił się kandydatem obywatelskim, ale obywatele nie zawsze byli dla niego partnerami godnymi rozmowy. Prezydent spotykał się z kobietami kandydującymi do samorządów, ale wśród głównych twarzy jego sztabu kobiet nie ma. Prezydent oświadczył, że chce większego zaangażowania obywateli w życie polityczne, i jednocześnie poparł jednomandatowe okręgi wyborcze, które większość obywateli pozbawią reprezentacji politycznej.Gdyby Bronisław Komorowski chciał na serio powtórzyć gest Kukiza, powinien wyciągnąć z szuflady list otwarty w sprawie ordynacji wyborczej podpisany przez komitet Kraków przeciwko Igrzyskom. To obywatele, którzy wystartowali w wyborach (samorządowych), przekroczyli próg i przegrali. Z systemem. Z powodu metody liczenia głosów nie dostali ani jednego mandatu. Takich przykładów było więcej. Po swoich doświadczeniach zaproponowali wprowadzenie ordynacji preferencyjnej (jak w Irlandii i Szkocji) i zwiększenie minimalnej liczby mandatów do zdobycia w okręgu. Zamiast dyskutować nad takimi propozycjami, prezydent poparł JOW-y. Jeśli zostaną wprowadzone, to aktywni obywatele będą mieć mniejsze, a nie większe możliwości działania. Ordynację wyborczą trzeba zmienić, ale nie tak, jak proponuje Kukiz i powtarza za nim Komorowski, który jest za niemieckim systemem mieszanym (w połowie JOW-y, w połowie system proporcjonalny). Swoją propozycją Komorowski wszystkich tych, którzy chcą w polskim życiu politycznym zmian, chcąc nie chcąc, spycha do narożnika „cała nadzieja w PiS”.

Hillary Clinton zatrudniła doradców Obamy i ma spore szanse wygrać w 2016 roku. Szanse Komorowskiego na wygraną są wątpliwe nie dlatego, że na zmianę strategii ma dwa tygodnie, a nie siedem lat jak Clinton. Tak samo bowiem jak wkurzonym wyborcom nie chodzi o JOW-y, tak też nie chodzi im o Bronisława Komorowskiego.

Wynik pierwszej tury rozstrzygnął się w lutym, kiedy prezydent oznajmił, że kampania to czas „politycznego szaleństwa”. Te słowa zelektryzowały opinię publiczną bardziej niż późniejsze pomysły jego sztabu. Bo kampania to nie jest czas „politycznie zmarnowany”, a obywatele to nie procenty. I to jest optymistyczny wniosek z tych wyborów. I nadzieja nie tylko na najbliższe dwa tygodnie.

Agata Szczęśniak – socjolożka, w latach 2005-12 wicenaczelna „Krytyki Politycznej”

wyborcza.pl

Wybory prezydenckie 2015. Skąd różnica między sondażami a wynikami wyborów? Sondażownie się bronią: Tendencje wskazane prawidłowo

mkd, 12.05.2015
Różnica między wynikami wyborów a ostatnim sondażem

Różnica między wynikami wyborów a ostatnim sondażem (Gazeta.pl)

Sondaże opublikowane przed wyborami różnią się od oficjalnych wyników, ale prawidłowo wskazały tendencje wzrostu i spadku poparcia dla poszczególnych kandydatów – przekonują przedstawiciele ośrodków badawczych, które realizowały badania przed wyborami prezydenckimi.

Wyniki I tury wyborów prezydenckich były zaskoczeniem. Skąd wzięły się tak duże różnice między sondażami a rzeczywistym poparciem poszczególnych kandydatów? Sondażownie bronią się, że ich praca prawidłowo pokazała tendencje w preferencjach wyborczych, ale na ostateczne wyniki ma wpływ zbyt wiele czynników od nich niezależnych. Socjolog polityki sugeruje natomiast, że wiarygodności badań nie służy pośpiech w ich przygotowywaniu.

Sondaże a wyniki: prawie 8 proc. różnicy

Oficjalne wyniki podane przez PKW różnią się znacząco od sondaży przeprowadzanych przed wyborami. Andrzej Duda wygrał I turę wyborów z wynikiem 34,76 proc., czyli o 7,75 proc. wyższym, niż wskazywał sondaż TNS Polska przygotowany dla Wiadomości, który Dudzie przyznawał drugie miejsce z 27-procentowym poparciem. Również 27 proc. badanych wskazało Andrzeja Dudę jako swojego kandydata w badaniu Millward Brown dla TVN opublikowanym 7 maja.

Różnica między prognozowanym a rzeczywistym poparciem dla drugiego Bronisława Komorowskiego wyniosła natomiast niewiele ponad 1 proc. Ubiegający się o reelekcję prezydent zdobył 33,77 proc. głosów, o 1,23 proc. mniej, niż prognozował sondaż TNS Polska z 7 maja i o ponad 5 proc. niż w badaniu Millward Brown.

Paweł Kukiz zaskoczył ponad 20-procentowym poparciem w wyborach, mimo że sondaże dawały mu prawie 6 proc. mniej. Kandydat zdobył 20,8 proc. głosów, gdy badanie TNS Polska dawało mu 15 proc., a Millward Brown – 13 proc.

Czy różnica między sondażami a oficjalnymi wynikami wyborów wynika zatem z niewłaściwej metodologii badań? A może jest to jednak wina respondentów, którzy ukrywają swoje rzeczywiste preferencje?

Różnice w wynikach? Najważniejsze tendencje

Zdaniem Beaty Roguskiej z CBOS mimo tych różnic w wynikach sondaże wyłapały jednak najważniejsze tendencje w zmieniającym się poparciu dla trzech kandydatów, którzy zdobyli w niedzielę najwięcej głosów. Jak mówiła, w kolejnych sondażach widać było zarówno potężny spadek poparcia dla urzędującego prezydenta, jak i sygnały o „eksplozji” rosnącego poparcia dla Kukiza.

– Mam wrażenie, że wszystko można było przewidzieć, gdybyśmy zauważyli te trendy. Natomiast publicyści i analitycy, w tym też ja, przyjmowali nie dość szybko te wyniki, które bardzo dynamicznie się zmieniały – przyznała.

W ocenie Roguskiej w tych wyborach bardzo wiele osób do końca nie wiedziało, na kogo zagłosuje, rozważało różne kandydatury i podejmowało decyzję niemal przy urnie.

Jak przyznała, przeprowadzenie badań bywa teraz trudniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Część osób z różnych przyczyn nie chce w nich uczestniczyć; nie mają czasu, nie ujawniają prawdziwych preferencji wyborczych albo nie mają zaufania do ankietera.

Jak mówiła Roguska, na wynik sondaży wpływa też to, że znacznie więcej ankietowanych deklaruje, że weźmie udział w wyborach, niż potem idzie zagłosować.

Doskonalenie metodologii badań

Jak zapewniała, CBOS stara się doskonalić metodologię badań; np. od niedawna respondent, który jest pytany o preferencje wyborcze, może – jeżeli chce – zaznaczyć odpowiedź samodzielnie – tak, żeby ankieter jej nie widział.

Jej zdaniem należy jednak mieć „bardziej realne oczekiwania” wobec pracowni badawczych i przede wszystkim „nie przywiązywać się do pojedynczych liczb”, tylko śledzić trendy i na tej podstawie wyciągać wnioski.

Decyzja w ostatniej chwili

– Sondaż to nie jest to samo co realne głosowanie w dniu wyborów. Obrazuje pewną postawę, a akt wyborczy to już konkretne zachowanie – powiedziała Urszula Krassowska z TNS Polska. – Trzeba mieć świadomość, że jest pewna przestrzeń od momentu zrealizowania sondażu do samego głosowania. Nie można oczekiwać, żeby każdy sondaż realizowany na kilka dni przed wyborami był bezwzględnie zgodny z wynikiem wyborów. Sondaże zawsze będą wskazywały tendencje i w moim odczuciu w przypadku tych wyborów tak było – tłumaczyła.

Jej zdaniem tegoroczna kampania sprawiła wielu ludziom problemy z wyborem, nie wiedzieli, na kogo głosować. Na pytania ankieterów odpowiadali, że nie wiedzą, czy pójdą, inni deklarowali, że „raczej pójdą” głosować, lub mówili, że jeszcze nie wiedzą, na kogo zagłosują.

– Prawdopodobnie część tych, którzy odpowiadali w sondażach, że raczej pójdą głosować, po prostu nie poszła. Dowodem tego jest niska frekwencja i zaskakujący wynik – oceniła ekspertka z TNS Polska.

Urszula Krassowska zwróciła też uwagę, że warto apelować do Polaków, żeby zgadzali się na udział w badaniach i udzielali ankieterom prawdziwych odpowiedzi. – Im bardziej mówi się, że sondaże są nic niewarte, tym częściej pewne grupy ludzi nie chcą w nich uczestniczyć. A to oznacza, że wyniki niektórych kandydatów są zaniżone. I tak tworzy się zamknięte koło – wyjaśniła.

Exit poll a sondażePaweł Predko z Ipsos – ośrodka, który w niedzielę wykonał dla TVP1, TVP Info, TVN24 i Polsat News badanie exit poll – wyjaśnił, z czego wynika znacznie większa precyzja tych badań od przedwyborczych sondaży. Przypomniał, że sondaże często są realizowane telefonicznie na próbie tysiąca osób. Respondenci są pytani o preferencje, deklarują, czy pójdą na głosowanie, co trudno zweryfikować. W takich sondażach wysoki jest też z reguły odsetek osób niezdecydowanych lub odmawiających odpowiedzi. – Mogą oni specyficznie oddawać głos na jakiegoś kandydata, to nie jest uwzględniane w tym sondażu wyborczym – mówił Predko.Jego zdaniem zarówno zamawiający, jak i wykonujący te badania powinni podchodzić do nich „z większą odpowiedzialnością”. – Jak się popatrzy na trendy przedwyborcze, to np. wzrost poparcia Kukiza był widoczny – tłumaczy. – Być może zabrakło analizy mówiącej, że w niedzielę nie będzie to już 10-13 proc., tylko 20 proc. – powiedział przedstawiciel Ipsos.Predko przypomniał, że niektóre ośrodki pokazywały w sondażach bardzo dużą różnicę między urzędującym prezydentem a Andrzejem Dudą. – Na pewno nie zapisze się to na sukces tych agencji i jest to w pewien sposób do dopracowania – powiedział.

Rozbieżności w sondażach wskazują na błąd metodologiczny?

Z opinią, że sondaże nie mogą przewidzieć dokładnego wyniku wyborów, a jedynie wskazują stałe tendencje, zgadza się socjolog polityki z Uniwersytetu Śląskiego dr Marcin Gacek. Jednak – jak zauważył – różnice między wynikiem pierwszej tury wyborów a sondażami, dotyczące np. spadku poparcia dla Bronisława Komorowskiego, są tak duże, że mogą wskazywać na błąd metodologiczny.

– Dobrze dobrana grupa reprezentatywna, która odzwierciedla wszystkie większe subpopulacje w danym społeczeństwie, gwarantuje wiarygodny sondaż z możliwym odchyleniem plus-minus 3 proc. – tłumaczy socjolog. – Najlepiej wysłać dobrze przeszkolonego ankietera, który potrafiłby zadać pytania pogłębiające i weryfikujące. Natomiast jeżeli robi się sondaże w ciągu 24 godzin na zlecenie mediów, to są one z reguły obarczone bardzo dużym stopniem błędu – ocenił socjolog.

Zasada „kto odbierze telefon”

Jego zdaniem niektóre pracownie wykonują w tak krótkim czasie sondaże telefoniczne, korzystając ze swoich baz danych i dobierając respondentów „na zasadzie, kto odbierze telefon”, oraz dzwonią do kolejnej osoby z listy, jeśli nie uzyskają odpowiedzi. A takie wyniki – w jego ocenie – trzeba traktować tylko jak „pewnego rodzaju zabawę”.

Dr Gacek podkreślił jednak, że nawet najbardziej rzetelne sondaże mogą być dla wyborców jedynie pewną wskazówką, wyznacznikiem trendu, zgadzając się z przedstawicielami pracowni badawczych. – Należy się im przyglądać i brać je pod uwagę, ale absolutnie nie traktować jako prawdy objawionej – skomentował socjolog.

Rozbieżności nie tylko w Polsce

Komentując wybory w Polsce, „Economist” napisał o „kolejnej porażce ankieterów”, podkreślając, że problemy z rozbieżnością między sondażami a ostatecznymi wynikami wystąpiły podczas tegorocznych wyborów parlamentarnych w Izraelu i w Wielkiej Brytanii.

W przeprowadzonych 17 marca tego roku wyborach do izraelskiego parlamentu wygrała partia Benjamina Netanjahu. Likud zdobył 30 miejsc w Knesecie. Tymczasem według ostatnich sondaży przedwyborczych mógł liczyć maksymalnie na 22 miejsca. Partie Otzma i Yachad, którym badania preferencji wyborczych dawały w sumie 6 miejsc, ostatecznie nie znalazły się w Knesecie.

Wyniki wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii również różniły się znacznie od ostatnich sondaży w kwestii liczby zdobytych miejsc. W głosowaniu z 7 maja partia konserwatystów Davida Camerona zdobyła 37 proc. głosów i 331 miejsc w Izbie Gmin, podczas gdy badania opinii publicznej dawały im szanse na poparcie 33-procentowe i ok. 280 miejsc w parlamencie. Druga w wyborach partia – Labour – uzyskała 30 proc. głosów (przy sondażowym poparciu na poziomie powyżej 33 proc.) oraz 232 miejsca w Izbie Gmin (przy ponad 260 lub nawet 270 wg niektórych sondażowni miejscach w badaniach opinii publicznej). Różnica między prognozowanymi a rzeczywistymi wynikami była powodem rezygnacji Eda Milibanda z przewodzenia labourzystom.

Stanowisko partyjne złożył również Nick Clegg, lider partii Liberalnych Demokratów. Jego ugrupowanie zdobyło 8 miejsc w parlamencie, podczas gdy sondaże pokazywały, że może liczyć na co najmniej 20.

Gazeta.pl

Oskarżenie zza grobu

Wacław Radziwinowicz, Moskwa, 13.05.2015
Opozycjonista Ilia Jaszyn podczas przedstawiania raportu Borysa Niemcowa dotyczącego udziału Rosji w wojnie na Ukrainie

Opozycjonista Ilia Jaszyn podczas przedstawiania raportu Borysa Niemcowa dotyczącego udziału Rosji w wojnie na Ukrainie (Alexander Zemlianichenko (AP Photo/Alexander Zemlianichenko))

Wojna na Ukrainie kosztowała Rosję ok. 57 mld dol. i setki zabitych żołnierzy. Korzysta na niej prezydent Władimir Putin, bo konflikt zwiększył jego popularność
To wnioski z opublikowanego wczoraj 64-stronicowego raportu „Putin. Wojna”. Miał się nie ukazać, bo 27 lutego Niemcow, w latach 90. wicepremier, a potem wybitny polityk opozycji, został zastrzelony na moście pod murami Kremla.- Część z tego, co zgromadził Borys, przepadło. Śledczy prowadzący dochodzenie w sprawie jego śmierci skonfiskowali twarde dyski z jego komputerów i dokumenty – mówi „Wyborczej” Ilia Jaszyn, towarzysz partyjny i przyjaciel Niemcowa, który po jego śmierci koordynował prace nad „Putin. Wojna”. – Szkic raportu, notatki Borysa, kopie części plików jednak ocalały. Z tego i z naszych własnych badań udało się złożyć raport.Wbrew temu, co wmawia światu Władimir Putin, regularne oddziały rosyjskiej armii biorą udział w walkach na południowym wschodzie Ukrainy. Najbardziej krwawa była dla nich sierpniowa bitwa pod Iłowajskiem, gdzie zginęło 150 rosyjskich wojskowych. Ukraińcy prowadzili wtedy udaną ofensywę przeciw separatystom oraz najemnikom przysłanym im na pomoc z Rosji. Wydawało się, że szybko odbiją cały Donbas, ale wtedy Moskwa rzuciła przez granicę swoje regularne jednostki.Krewni poległych pod Iłowajskiem nie chcą i nie mogą opowiadać o śmierci bliskich. Władze wypłaciły im po 2 mln rubli (ok. 39 tys. dol.) odszkodowania, zmuszając do podpisania zobowiązania, że nikomu nie opowiedzą o tym, co się stało, i nie będą zgłaszać żadnych pretensji pod adresem armii.Blisko 70 żołnierzy, w tym nie mniej niż 17 komandosów elitarnej 98. Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej z Iwanowa, zginęło w styczniu i lutym w ciężkich walkach pod Debalcewem. Oddziały rosyjskie pomagały donbaskim najemnikom zająć jak najdogodniejsze dla nich pozycje przed podpisaniem drugiego porozumienia o zawieszeniu broni w Mińsku.

Przedtem Moskwa zmieniła jednak taktykę – przed posłaniem oddziałów na Ukrainę oficjalnie wycofywała je ze stanu armii. Do Donbasu jechali „ochotnicy”, a dzięki temu wybiegowi wojsko odmówiło wypłacenia odszkodowań za śmierć żołnierzy.

Krewni zabitych w zimowych walkach nie dostali pieniędzy, ale milczą. Bo po śmierci Niemcowa się boją.

Raport dokładnie opisuje, w jaki sposób są werbowani, przerzucani przez granicę i opłacani tak zwani ochotnicy. W Rosji zajmują się tym wojskowe komisje uzupełnień szukające przede wszystkim tych, którzy służyli w armii i mają wojskowe specjalności. „Ochotnicy” otrzymują od „sponsorów” finansowanych przez władze państwowe od 60 do 90 tys. rubli miesięcznie (1175-1765 dol., średnia płaca w Rosji to dziś 620 dol.).

W „Putin. Wojna” ekonomista Siergiej Aleksaszenko same wydatki na działania wojenne ocenia na ok. 53 mld rubli (1,1 mld dol.). To pieniądze dla korpusu 6 tys. rosyjskich „ochotników” i 30 tys. lokalnych najemników oraz na użytkowanie sprzętu wojskowego. Kolejne 88 mld (1,7 mld dol.) kosztuje utrzymanie uciekinierów z rejonów ogarniętych wojną.

Główne koszty wynikają z nałożenia przez Zachód sankcji i kontrsankcji wprowadzonych przez Kreml. Zdaniem Aleksaszenki Rosjanie stracili – głównie przez skokowy wzrost cen – już ok. 2,75 bln rubli (ok. 50 mld dol.).

W sumie koszty awantury ukraińskiej ekspert ocenia na 57 mld dol., czyli więcej niż kosztowało przygotowanie w 2014 r. igrzysk w Soczi, najdroższej olimpiady w historii. To, że była ona kilkakrotnie droższa, niż zapowiadały władze, także ujawnił w specjalnym raporcie Niemcow. Kreml potwierdził potem jego informacje.

Zobacz także

wyborcza.pl

Najbardziej samotny wieloryb na świecie. Płyniemy do ciebie!

Piotr Cieśliński, 13.05.2015

SCIEPRO

Jego basowe wołanie niesie się po wodach północnego Pacyfiku na odległość setek kilometrów. Od lat szuka partnerki albo choć bratniej duszy, ale na jego wezwania nikt nie odpowiada
Usłyszały go w końcu wojskowe hydrofony, które w czasach zimnej wojny Amerykanie rozmieścili wzdłuż wybrzeży Pacyfiku, aby wykrywać i śledzić ruch obcych okrętów podwodnych. Po 1992 roku, gdy rozpadł się ZSRR, Amerykanie poczuli się bezpieczniejsi i zaczęli udostępniać zapisy z podwodnego nasłuchu naukowcom, choć z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Okazały się kopalnią wiedzy o zgiełku i życiu w oceanicznych głębinach.To z tych nagrań naukowcy wyłowili unikalny wielorybi śpiew. Pojawiał się co sezon. Miał wszelkie cechy godowego śpiewu waleni mającego przyciągać partnerki, ale jego podstawowa częstotliwość wynosiła 52 Hz i była wyższa niż u płetwali błękitnych (10-39 Hz) czy finwali (20 Hz). Nie pasowała do żadnego znanego gatunku z północnego Pacyfiku.Naukowcy nazwali wieloryba „52 herce”, a śledzenie trasy jego sezonowych wędrówek stało się niemal obsesją Billa Watkinsa z Instytutu Oceanograficznego w Woods Hole, który był pionierem morskich badań akustycznych.”52 herce” pojawiał się na ekranach sonarów jesienią, między wrześniem i grudniem, i mniej więcej na przełomie stycznia i lutego znikał poza zasięgiem hydrofonów. W ciągu jednego sezonu wieloryb przemierzał od tysiąca do 10 tys. km wzdłuż wybrzeża Ameryki Północnej – od Wysp Aleuckich na północy po Kalifornię na południu.Halo? Czy ktoś tu jest?

52 Hz to jeden z najniższych tonów, jaki może rejestrować ludzkie ucho, ale w świecie wielorybów brzmi jak wysoki dyszkant. Co gorsza, może być poza zakresem słyszenia innych waleni. A te wielkie ssaki bardziej polegają na swoim słuchu niż na wzroku czy węchu. Z jego pomocą znajdują partnera, rozpoznają się nawzajem, socjalizują, a także nawigują w oceanicznej toni.

W 2004 roku zespół z Woods Hole opublikował w magazynie „Deep–Sea Research” analizę 12 lat nagrań, z której wynikało, że „52 herce” nigdy nie wędrował w tandemie lub większej grupie, a więc prawdopodobnie przez te lata był sam jak palec.

Media okrzyknęły go wtedy najbardziej samotnym wielorybem na świecie, a naukowców zalała fala e-maili pełnych współczucia dla stworzenia. Także od głuchoniemych, którzy sugerowali, że wieloryb może dzielić ich niepełnosprawność.

Geografia i czas wędrówek „52 herców” przypomina zwyczaje płetwali błękitnych, ale one są znane z tego, że synchronizują ze sobą podstawową częstotliwość śpiewu. Utrzymują ją na jednakowym poziomie z dużą dokładnością. Dlaczego ten jeden miałby śpiewać inaczej?

Być może jest przybyszem z drugiego końca świata. Całkiem niedawno odkryto bowiem, że płetwale błękitne mówią różnymi dialektami, stosując inne kombinacje impulsów i pisków. Dwa płetwale mogą się usłyszeć, nawet z odległości ponad 800 km, ale to nie znaczy, że się zrozumieją.

Język tych, które zamieszkują północno-zachodnie obszary Oceanu Spokojnego, różni się od mowy płetwali pływających w Pacyfiku zachodnim. Jeszcze inaczej brzmi dialekt płetwali błękitnych z okolic Antarktydy. Najbardziej dziwacznie gadają płetwale pływające u wybrzeży Chile, które wydają z siebie bardzo niskie, pulsujące dźwięki.

Dziękuję za listy

Niewykluczone więc, że inne walenie mogą słyszeć „52 herce”, a co najwyżej biorą za dziwaka. Nikt nigdy nie spotkał płetwala śpiewającego tak wysokim tonem.

Inna hipoteza mówi, że ma jakąś wrodzoną wadę albo jest mieszańcem płetwala z finwalem (takie hybrydy są możliwe i zostały już udokumentowane). Po 1992 roku ton jego głosu nieznacznie się obniżył, co jest normalne u dojrzewających waleni, więc wydaje się, że jest zdrowy i wszystko z nim jest w porządku. Oprócz tej dziwnie wysokiej częstotliwości głosu.

Być może wkrótce uda się ustalić coś więcej, bo organizowana jest wyprawa poszukiwawcza. W marcu tego roku amerykański reżyser Joshua Zeman zebrał w internecie blisko 400 tys. dol., co pozwoli mu tej jesieni wyruszyć na Pacyfik, aby odnaleźć „52 herce” i…

No właśnie, nie bardzo wiadomo, co ma z tego wyniknąć, choć z pewnością powstanie fascynujący film dokumentalny. Nie tylko o wielorybie, ale także człowieku.

– Wciąż dostaję listy, e-maile i wiersze, głównie od kobiet – mówi badaczka Mary Ann Daher z Instytutu w Woods Hole, która była współautorką pracy z 2004 r. o samotnym wielorybie. – Serce ściska, gdy je czytam. Ich autorzy współczują i identyfikują się z tym stworzeniem, bo też czują się samotni i inni w naszym świecie.

Oczywiście, nikt nie wie, czy „52 herce” czuje się samotny. – Kto tam wie, co może siedzieć w głowie i sercu tego wielkiego ssaka – mówi Mary Ann Daher. – Ta historia więcej mówi o ludziach, którzy są nią poruszeni, niż o samym zwierzęciu.

wyborcza.pl

Dodaj komentarz