Hairwald

W ciętej ranie obecności

Zakochane rowery, 22.08.2022

Obydwa błotniki mu odpadły.

Jeden, gdy podczas upału kupił zimne napoje i chciał nadrobić stracone kilometry.

Pasażer wyrżnął głową, ale jej nie stracił, ucierpiało lewe kolano i przedramienie.

Drugi błotnik odpadł też podczas gorączki.

Rower bez błotnika, jak oczy bez powiek. Cierpi na bezsenność.

Ten drugi, czyli obiekt wzdychania pierwszego, zachował się elegancko, zaopiekował się upadłymi błotnikami.

Jeżdżą ze sobą, często nierówno. Jeden ucieka, drugi się na to gniewa i hamuje. Aktywne i nieobojętne.

Gdy stały w sklepie, czekając na swoich życiowych pasażerów, oczywiście nic o sobie nie wiedziały. O żadnym przeznaczeniu, wszak to nie księgarnia, ani biblioteka, aby zanurzać się w Platonie i konstatować o dwóch połówkach.

Rowery mają to równo gdzieś, na przykład w przerzutkach.

Może miały przeczucia, w każdym razie przyszłość przedstawiała się niejasno. Sklep był z rzędu tych specjalistycznych i wielkich, można się w nim zagubić, na tyle jednak długo czekały, iż potrafiły się nocami włóczyć po boksach i przymierzać do akcesoriów.

To jest ta wolność rowerowa. Te i te światło przednie, a tamte tylnie, koniecznie migające.

Bagażnik nie ten duży, ale niewielki zgrabny, aby w talii dobrze się prezentować.

Wybór wśród uchwytów na telefon komórkowy też spory, nawet etui, gdyby miało popadać.

Bidony kolorowe. Kaski nie cieszyły się wielkim powodzeniem, wszak są zależne od głowy pasażera, o którym rowery mogły sobie pomarzyć i to w perspektywie, aby nie stać się niewolnymi, tylko uczestnikami wspólnych wypraw.

Noce więc były szalone, pełne emocji i przymiarek, zaś dnie niekoniecznie przyjemne.

Taki jeden serwisant zwłaszcza po weekendzie miał przypadłość odreagowania, kolcem przebijał opony, nigdy nie został złapany, więc odreagowywał nazbyt często.

Mobbingu rowerowego ze dwa razy doznał jeden z naszych  bohaterów opisywanych rowerów (czerwony).

Co było podstawą psychologiczną tego, który winien dbać o kondycję rowerów i był instancją techniczną, gdy pojazd opuszczał sklep?

Może był socjopatą.

Ten drugi – zielony – widział kilka razy sadystyczne jego inklinacje. Na szczęście go omijały, choć był najbardziej zasiedziały w sklepie, jakieś szczegóły eliminowały go z zainteresowań klientów.

Przyszedł jednak taki dzień, że opuścił salon. Pasażer dziwnym trafem był współbieżny z jego wiekiem

W tym samym dniu sprzedaży doznał tego, do czego został stworzony. Tak chciał bóg rowerów, los, przeznaczenie – niepotrzebne skreślić – choć był ateistą.

Jechał, jechał, jechał. Czyli śpiewał. Taka tam rutyna rowerowa. Ale jak jechał? Otóż jechał obok czerwonego, od którego dowiedział się, że pochodzą z jednego sklepu, czerwony jeden dzień wcześniej wyjechał.

Zielony na takie dictum zafurkotał przednim kołem, odpowiedział mu furkotem czerwony. Długo tego pierwszego dnia nie jechali, ale całą drogę furkotali.

Czy życie może być furkotem, szczęściem furkotania? Pytanie, jak pytanie. Odpowiedź jest szczęściem.

Ale jednak się rozstali po jeździe, bo pasażerowie byli spod różnych adresów.

Zielony podrapał się po kierownicy, która już nie była taka łysa, miała przyczepione źródło światła, podrapał za przerzutkami i dopadła go melancholia.

Stan psychiczny cokolwiek zagadkowy. Nowy rower ma końskie zdrowie, a psychikę taką, że stukilometrowa droga to dla niego sprint. Melancholią jest obawa, że dętka pęknie, albo napotka na drodze gwóźdź.

Z melancholii przeszedł niespiesznie do stanu spoczynku w zagraconej w piwnicy, która miała być domem.

Co z czerwonym? Inaczej. Został na rękach wniesiony do mieszkania. Taka sytuacja to pieśń, gloria.

Rowery zdążyły o sobie zapomnieć z prostej przyczyny, iż ich znajomość była jak błysk szprychy uchwycony w świeżo umytej szybie galerii handlowej, przy której miejsca parkingowe zwykle są wszystkie zajęte i trzeba kombinować, gdzie by tu zostać przypięty.

Zielony został przyjęty w kazamatach piwnicznych, wszak tak wygląda egzystencja roweru, gdy aura nie sprzyja, albo pasażer ma inne zajęcia. Kazamaty powiązane są kajdanami z refleksją egzystencjalną, by nie powiedzieć filozoficzną. Wziąć tylko pióro, długopis, wordpress laptopa, notatnik komórki i pisać.

Można też szprychą po betonie. Być w piwnicy, albo na pokojach. Oto pytanie. Nie! To już było. Miał świadomość, że szprychopisanie musi być od serca, a nie od trawestacji.

Jeszcze raz. Nie oglądałem wschodów słońca, tylko zachody, bo tak były usytuowane okna wystawowe. Nie doceniałem ich wtedy, a dzisiaj w tej ciemnicy dociera do mnie, że one oddają stan ducha, stan oczekiwania.

Na co czeka mój duch? I oto jest pytanie. Beton jest cierpliwy, a szprycha niesie zew ducha.

Poeta? Zastanawiał się długo. Dlaczego nie, wszak jest się tym, kim chce. Chce być rowerem w melancholii, więc i poetą, zwłaszcza – to skonsultuje – tu i teraz jednak sam dla siebie decyduje. Bo upatrzył sobie muzę? Z której to powodu i dla której bazgrze szprychą po betonie.

Kolejne ich spotkania, trzecie, czwarte i następne, bo codziennie, bywały dni po kilka razy, spowodowały, że w uniesienia wdarła się realność, z tą jest tak, że raz słonecznie i to za bardzo upalnie, a innym razem deszczowo, pochmurnie, emocje podskakują po kostce brukowej, szepczą po asfalcie, rechoczą po piasku dróg polnych.

– Gdzie byłeś?

– Wyrżnąłem z moim niedołęgą, straciłem błotnik.

– Faktycznie, ale z tym brakiem ci do twarzy.

– Nie bądź zgryźliwa.

Podobne dialogi zbliżają na odległość wyciągniętej ręki. Zbliżenie, które w istocie nie zbliża.

Aby jednak doszło do czegoś wartościowego musi być ten duży plan, panorama personalna, która w zbliżeniu stanie się ujęciem intymnym, szczegółem erotycznym, jak pocałunek.

I zdarzył się ten moment. Nie kalkulował, tylko cmoknął, za przyzwoleniem, a może nie. Nagle, odruchowo, trudno planować coś czego się nie zna, a przynajmniej nie ma się pojecia, aby zaistniały warunki do wykonania tej wstępnej czynności erotycznej.

Duży supermarket. Już wcześniej został oślepiony reflektorami elekrycznych hulajnog na ścieżce rowerowej, wąskim spacerniaku. Najpierw się wkurwił, a potem zdumiał, bo czerwonej spłynęło ze świetlistą  obojętnością.

Szum ulicy przyduszony parkingiem i słabym oświetleniem. Godzina zamknięcia blisko. Został przytroczony blisko zielonego? Nie! Blisko niej.

Poczuł, o czym miał mgliste zapośredniczone pojęcie, działające feremony. Delikatną zwiewność, gdy czujesz ducha i ulatniasz się wraz z nim w rejony pożądane. Tak włącza się przerzutka, startujesz, jak twierdzą psychologowie i eseiści od metafor – skąd o tym wiedział? – w sen o potędze. W sen rzecz jasna na jawie, a potem sprzęgło przeskakuje na buzujące hormony. Pędzisz, choć stoisz w miejscu.

Pędzisz, wzlatujesz nad martwym światem, kędy zapał tworzy cudy, potrząsa kwiatem i obleka w nadziei złote malowidła. Tak! Po trzykroć tak! Poczuł ją i nie mógł odwrócić biegu wypadku, to musiało się stać. Opona w oponę, rama w ramię, siodełko w siedzenie.

Pocałował ją. I to nie był zwykły cmok, tylko z języczkiem, głęboki, gardłowy, wilgotny. W tym niewielkim momencie byli jednią platońską. Zaszumiało mu w głowie i trwało, gdy oderwali się od siebie, a pasażerowie powrócili z torbami i jakby zamiast nich prowadzili dialog milosny.

Hey, ho! Ho, ho! Nie jest to wstęp do literatury erotycznej i broń boże, pornografii.

Gdy wsłuchali się w tych, którzy przemieszczają się w przestrzeni, mieli poczucie, iż to za ich przykładem pasażerowie jadą, służą.

I więcej pewnie by usłyszeli, ale się rozstali. Wolność się kończy wraz z wolą trwania. Chcieli trwać, ale ich rozdzielono, on dostał piwnicę, a ona tym razem nie została wniesiona, tylko dostarczona do garażu.

Efekty? Jeszcze bardziej cknili za sobą. Wspomnienie o pocałunku rozbudowało się do kosmosu oczekiwań. A że świecił księżyc, którego rzecz jasna nie widzieli, romantyzm, ba! – sentymentalizm miał użycie.

Nieoczekiwanie nastąpił weekend, jeszcze się nie przyzwyczaili, że po piątku następują dni niepotrzebne nikomu, a już rowerom zwłaszcza, bo pasażerowie mogą wybrać nogi.

Fuknął/fucknął: – Złam sobie giry.

Rozglądnął się po piwnicy, ona po garażu. Nie jest to wszak wyrok, lecz tymczasowy cyrograf na przebywanie w ciemności z blikami w pamięci, że po kilku dniach musi się odwrócić. Weekendy zatem to jeszcze nie piekło, czyściec, który resocjalizuje pragnienia, wzmacnia charaktery i wolę przetrwania.

Nie potrzeba do tego żadnego psychoterapeuty, czy innego Freuda. Bez żadnej kozetki powitali poniedziałek, jakby się nie żegnali w piątek, a przerwany dialog nawet nie uległ semantycznej degrengoladzie i potoczył się po spójniku, jak gdyby nic.

– …i stało się piękno.

Zaskoczyła go ta konstatacja, a ona powtórzyła, sama chciala to powiedzieć. Została ubiegnięta. W takich sprawach estetycznych pierwszeństwo jest bez znaczenia, wszak biblijne tego dotyczy: ostatni będą pierwszymi.

Utrwalał się porządek podróżowania, czerwony przed zielonym, albo zielony za czerwonym, nie tylko dlatego, że ścieżki rowerowe są wąskie. Dialogi były rwane, a bywało, że odpowiedzi na pytania niesłyszane, odległość zagłuszała.

I wtedy nastąpil cud. A moż to nie był cud, poddani rutynie nie zauważamy, iż wszystko jest niezwykłe. Pierwsza zauważyła ona, a on tylko potwierdził.

– Jesteśmy statyczni.

– Nieruchomi? – dopytał.

– Skup się. My nie jedziemy. Stoimy.

– Poczekaj. Masz rację.

Odkrywali to, co dla wtajemniczonych jest oczywiste.

– Krajobrazy się przesuwają.

– Tak, tak! Domy, drzewa, rzeczy są ruchome.

– A ludzie przesuwają się do tyłu. Młodnieją.

Nie jechali, wszystko pędziło wzdłuż nich. Szalone, jakby noga nie schodziła z pedału gazu. Realizm urealniał sie, hiperrealniał do obłędu, do szalonych prędkości, szaleństwo życia.

– Stop!

– Stop! – dokrzyczał.

Hamulec nie działał. Zamknął oczy, aby nie widzieć, jak wywraca się realność, uderza czołowo.

Świat się walił, miażdżył, kontury już nie istniały, tylko poszczególne kolory przesuwały. Przedmioty przechodziły w stan płynny, a może gazowy.

A oni byli coraz bardziej osadzeni w sobie. Czerwony w czerwonym, zielony w zielonym. Byli twardzi w sobie, umacniali się, aby spleść w uścisku miękkim, wężowym, dookolnym.

Ich twardość w sobie, w swoim ja, była elastyczna, przylepna, nie zgrzytała, wydawała jęk wzdychania.

I musiało nastąpić to, co w takich wypadkach zawsze następuje. Pokonywali grawitację. Nie było to lunatykowanie, gdy sen staje się realnością, tworzyli swój kosmos. Obracali się wokół siebie. Ciała niebieskie: zielony wokół czerwonego, czerwony wokół zielonego.

Grawitacja powracała, grawitowali coraz spokojniej wokół siebie. Spadali powoli na oba koła. Krajobrazy się zatrzymały w chwili, gdy stanęli na przejściu dla pieszych i czekali na odpowiednią sygnalizcję świetlną.

Pasażerowie ukadali jakiś plan, aby dojechać do Leroy Marlin, czy też Ikei. Spojrzeli na siebie, aby się utwierdzić, że drugie też to widzi po drugiej stronie ulicy.

Półtoraroczny, dwuletni pasażer majtał nóżkami, rowerek pod nim był za dużo i zbyt chwiejny, mimo że miał dodatkowe dla stabilności dwa małe kółka po obu stronach.

Jechali powoli, a gdy mijali rowerek, poczuli ten charakterystyczny zapach laktozy. Kilka metrów dalej pasażer podniósł zgubiony smoczek oblepiony piachem. Nie wiedział, co z nim zrobić. Wytarł go i schował do torby.

Garaż i piwnica. Nie byli winni pobytu w tym zimnym piekle, tak ich skazał bóg/diabeł egzystencji. Na szczęście Dante nie sięgnął ich wyobraźnią.

Pogrzebał w torbie, znalazł. Jutro jej przekaże ten fetysz. Pisanie szprychą po betonie też nie szło, kryzys twórczy. Lustro na ścieżce rowerowej, która wszak nie jest gościńcem.

Wiercił się po piwnicy, szukał kąta dla siebie. Dziękował pasażerowi, że wreszcie wyniósł zbędne graty, kajdany były mniej dokuczliwe. I odkrył najgorsze, przebitą tylną oponę.

Życie to jednak piekło. Wymiana dętki trochę potrwa, trochę poznał swego użytkownika. Zrezygnowany czuł nie tylko dosłownie, że zeszło z niego powietrze, trząsł się jak kościotrup na lekcjach anatomii.

Jutro nie nastąpiło tak szybko, jak się spodziewał.

Światło wybudziło go z letargu, pasażer nie od razu odkrył przebicie, wyniósł go na powietrze, a gdy siodełko ubodło go bardziej niż zwykle w siedzenie, przeklinał i uderzał w ramę, kierownicę.

– Ty patafianie! – zaczął łagodnie.

Nie przerywał.

– Kutafonie!

Dalej tłukł go. Wyklinanie nie miało większego sensu, znajdowali się w różnych porządkach.

Pasażer gonił majaki, majaczył.

A on swoją przyszłość, która była teraz, choć nie tutaj.

Gdy jego pasażer się uspokoił, głośno doszedł do wiekopomnego odkrycia, że może tylko zeszło powietrze, udał się więc na poszukiwanie pompki.

Na szczęście nie przypiął go do trzepaka, a na takie momenty czekają złodzieje, których – gdy dobrze się skupisz – dojrzysz  ukrytych z wystającymi nosami zza każdego węgła.

Wszak świat został ukradziony bogom, gdy ci raczyli się nazbyt dużymi ilościami ambrozji.

Świat jest nie do zniesienia, gdy uporządkowany i trzeźwy, akceptuje się go ambrozją uderzającą do głowy.

O tym przekonali się bogowie po wytrzeźwieniu, świata nie mieli, bo przestali w nich wierzyć złodzieje boskości, ateiści.

Pod pilnym złodziejskim okiem ateistów nasz bohater wziął koła za pas, odjechał spod trzepaka, jak niby nic.

To jest rozwiązanie większości zagadek, dlaczego znikają rzeczy, przedmioty. Potrafią się zamienić w niby nic. Widzisz rower, ale nie widzisz tego niby nic, bo nic jest nie do wypatrzenia. Z tego absurdu skorzystał zielony.

Kilka bloków dalej co prawda usłyszał: – Gdzie mój rower, złodzieje.

Postanowił, że tym razem nie będzie okradzionemu współczuł, bo ma do spełnienia o wiele ważniejszą sprawę: swój egzystencjalny los.

Tutaj opowieść powinna się kończyć, acz znam rutynę ciekawskich, a gdzie pointa? Nie ma takiej. Banalne byłoby pokuszenie się o stwierdzenie, że żyli długo i szczęśliwie. Albo: że czerwona też ubiegła się do paradoksu niewierzących złodziei.

Albo: że wolność jakakolwiek jest ograniczona miłością.

O, nie! Zakochane rowery mają prawo do swej intymności, do życia nie kontrolowanego przez narratora. I na tej uwadze poprzestańmy.

Dziękuję.