Hairwald

W ciętej ranie obecności

Demarczyk (17.01.15)

 

Pstryczek w nos Adama Smitha

Wojciech Orliński, 17.01.2015
Paryżanie w kolejce po specjalne wydanie ''Charlie Hebdo''

Paryżanie w kolejce po specjalne wydanie ”Charlie Hebdo” (Fot. CHRISTOPHE ENA)

Jeśli Francuzi porzucają noworoczne wyprzedaże i łamią „niewidzialną rękę rynku”, kupując po 20 egzemplarzy „Charlie Hebdo”, to znaczy, że jeszcze nie wszystko przepadło
„Charlie Hebdo” to coś więcej niż wulgarne rysunki naśmiewające się z różnych świętości. Wśród ofiar zamachu był człowiek, który tuż przed śmiercią opublikował fundamentalny apel: przestańmy zmieniać świat na gorsze! Z taką prośbą zwraca się do nas wszystkich piszący felietony pod pseudonimem „Oncle Bernard” („Wujek Bernard”) Bernard Maris, zasłużony ekonomista, członek rady Banku Francji i aktywista alterglobalistyczny, który tuż przed śmiercią wydał książkę „Houellebecq économiste” („Houellebecq ekonomista”).

Kupiłem sobie tę analizę powieści słynnego pisarza prowokatora na później, żeby móc sypnąć kilkoma mądrymi cytatami, kiedy ktoś postanowi ją wydać po polsku, a mnie przypadnie rola recenzenta.

Oczywiście teraz przeczytałem ją natychmiast – i odkryłem, że jest bardzo mądrym komentarzem do samego zamachu.

Piekło egoistów

Michel Houellebecq opisuje ludzi nieszczęśliwych, których życie jawi się jako piekło, choć nie powodzi im się jakoś bardzo źle – są wybitnymi naukowcami („Cząstki elementarne”), cenionymi artystami („Mapa i terytorium”) czy dobrze opłacanymi informatykami.

Skąd więc ich cierpienie? Maris tłumaczy to, odwołując się do niemieckiego filozofa Georga Simmela: „Odnajdujemy tu fundamentalną rolę pieniądza według Simmela: pieniądz jest tym, co nam pozwala nie patrzeć ludziom w oczy. I nie spoglądamy już wcale, z oczami zafiksowanymi na komputerach i smartfonach, skupieni na ochronie naszej egoistycznej samotności. Każdy za siebie. Wszyscy na wojnie”.

Jak powiedział Adam Smith, twórca ekonomii klasycznej: „Nasze plany kolacji nie zależą od altruizmu piekarza i rzeźnika, ale od ich racjonalnie skalkulowanego egoizmu”. Maris przytacza ten cytat na początku swojej książki.

Ale kto tak naprawdę chciałby żyć w świecie, w którym wszyscy są tylko racjonalnie kalkulującymi egoistami? Gdyby rzeźnik rzeczywiście kierował się wyłącznie chęcią zysku, sprzedawałby mięso niepewnego pochodzenia. Owszem, wtedy ryzykuje utratę klientów – ale dla umierającego z zatrucia niewielka to pociecha, że jego ostatnie słowa będą brzmiały: „Więcej już tam nie zrobię zakupów”.

Na szczęście większość piekarzy i rzeźników nie kieruje się wyłącznie egoizmem. „Tak naprawdę nikt nie pracuje wyłącznie dla pieniędzy” – uważa Maris. Jednak dominujący obecnie model ekonomii, zwany przez fachowców neoklasycznym, potrafi opisywać tylko takie społeczeństwo.

To model, w którym – jak to ujął cytowany przez Marisa wybitny ekonomista Amartya Sen – wszyscy jesteśmy „racjonalnymi głupcami”. Nie mamy innych pasji, innych zainteresowań, nawet innych zdolności; potrafimy tylko wiecznie optymalizować nasze zachowania ekonomiczne. Maksymalizować zysk, jak najtaniej kupować, jak najdrożej sprzedawać.

Ta teoria od kilkudziesięciu lat dominuje w ekonomii, bo wygląda bardzo naukowo. Wszystko w niej się da sprowadzić do modelu matematycznego i elegancko zasymulować na komputerze.

Farbowana nauka

Każda matematyczna symulacja ma jednak tylko tyle sensu, ile mają założenia przyjęte do obliczeń. Zwolennicy teorii neoklasycznej starają się więc, żeby jak najmniej mówiono o ich absurdalnych założeniach, a jak najwięcej o ich eleganckich modelach matematycznych. Stąd rak z przerzutami, który trawi społeczeństwo – tłumaczy Maris. Ekonomia nie jest nauką taką jak fizyka czy chemia opisujące „cząstki elementarne”, a więc twory, których zachowanie rzeczywiście można sprowadzić do modelu matematycznego.

Udawanie nauki przez ekonomię przypieczętował sprytny autopromocyjny trik szwedzkich bankierów, którzy przyznają nagrodę „pamięci Alfreda Nobla”, skrótowo nazywaną w mediach „Nagrodą Nobla z ekonomii”. Ta nazwa przypieczętowała potoczne skojarzenie ekonomii z nauką, choć, jak ironizuje Maris, równie dobrze można by przyznawać „nagrodę fryzjerów pamięci Alfreda Nobla”.

Miejsce ekonomii jest wśród nauk społecznych, między psychologią a socjologią, bo: „To przecież oczywiste, że ludzie nie są racjonalnymi kalkulatorami. Dlatego właśnie są tak zdumiewający, ze swoimi pasjami, lękami, radościami, wątpliwościami, naiwnymi pragnieniami, frustracjami”.

Nikt nie jest zdolny ograniczać zakupów tylko do tego, co dyktowałby czysty rozum – pisze Maris. Dlatego modele odwołujące się do takiego założenia muszą prowadzić do błędnych wniosków.

Ale mało kto wzbogaca ekonomię o nauki humanistyczne, zajmujące się tym, co nas czyni ludźmi. Za to przez ostatnie dekady narzędzia modelu neoklasycznego są implantowane, gdzie się da. Ekonomizuje się psychologię i socjologię, kryminologię i urbanistykę. Opracowano nawet ekonomiczny model wyliczania optymalnej liczby dzieci w rodzinie, żeby uzyskać dzieci najlepszej jakości. „Idiota, który to wymyślił – Gary Becker – też dostał tego tak zwanego Nobla”, szydzi Maris.

Rezultatem ekonomizacji wszystkiego, co się rusza, jest zmiana zadań, jakie społeczeństwo stawia przed lekarzem, policjantem, nauczycielem, urzędnikiem. Wymagamy dziś od nich wszystkich „optymalizacji procesu świadczenia usług”, a nie opiekowania się chorymi czy wychowywania młodzieży.

Religa nie używa kalkulatora

Nie musimy jechać do Francji, żeby zobaczyć to, co widzi Maris. Mamy te zjawiska pod ręką, w Polsce.

Wprowadzamy w życie reformy, których celem jest urynkowienie, racjonalizacja i optymalizacja – i bardzo się dziwimy, że dostajemy to, czego chcieliśmy.

Po latach komercjalizowania służby zdrowia nagle jesteśmy zaskoczeni, że szpitale zatrzymują pacjentów, zamiast ich leczyć ambulatoryjnie, bo najlepsze wyniki finansowe osiągają, księgując szpitalne żarcie jako katering. Oburza nas pazerność lekarzy rodzinnych, chociaż sami ich skłoniliśmy do zakładania komercyjnych przedsiębiorstw. Nie pojmujemy, dlaczego pociąg z tańszymi biletami musi stać na bocznicy, żeby przepuścić jaśnie państwo pędzące pendolino, mimo że sami podzieliliśmy PKP na mnóstwo konkurujących ze sobą spółek.

Paradoks polega na tym, że jeśli napotkaliśmy nauczyciela, lekarza czy urzędnika, o którym myślimy naprawdę ciepło, to nie był to „racjonalny kalkulator”. Wspominamy go dobrze, bo zachował się jak człowiek. Zrobił coś wbrew procedurom. Coś, za co nie dostanie premii.

W filmie „Bogowie” jest scena, w której Zbigniew Religa już skończył pracę, ale widzi karetkę dowożącą pacjenta pchniętego nożem. Scenarzysta sugeruje, że to jakiś bandzior, uczestnik porachunków półświatka; rachunek ekonomiczny powiedziałby może nawet, że takiego życia nie warto ratować. To przecież nie jest „dziecko dobrej jakości” według modelu „inwestowania w człowieka”.

Ale i bez tego „racjonalny kalkulator” powiedziałby w takiej sytuacji: „Ja mam już fajrant”. Religa wraca na salę operacyjną, bo najwyższym imperatywem jest dlań ratowanie życia. To dlatego uważamy go za wybitnego lekarza.

A jednak logika wszystkich ostatnich reform służby zdrowia sprowadza się do tego, żeby lekarzy nie motywować do takiej postawy. Mają być za nią karani, bo NFZ krzywo patrzy na nadprogramowe operacje nieprzewidziane w kosztorysie.

Spełnione marzenie dzieci komuny

Jako przedstawiciel pokolenia pamiętającego całą transformację ustrojową mogę nawet wyjaśnić, skąd wzięła się ta schizofrenia. Ćwierć wieku temu marzyliśmy, żeby wszędzie traktowano nas jak klientów – na poczcie, w pociągu, na uczelni. Hasło: „Płacę, więc wymagam!” wydawało nam się czymś w rodzaju zaklęcia „Sezamie, otwórz się”.

Powieści Houellebecqa pokazują, że to zaklęcie, owszem, otwiera – ale bramy piekła. I to nie tylko dla „samych sobie winnych” nieudaczników, również dla tych, którzy mają pieniądze. Pozostaje pytanie: co zrobić, żeby kapitalizm przestał przypominać powieści Houellebecqa?

Bernard Maris stawia je retorycznie. Nie podaje rozwiązań. A jednak jeśli „Houellebecq économiste” odbiera się dziś jako testament, to nie tylko dlatego, że ukazała się tuż przed jego męczeńską śmiercią. Także dlatego, że reakcje Francuzów na zamach pokazały zarys odpowiedzi.

Główną wiadomością we francuskich mediach rankiem 7 stycznia było rozpoczęcie poświątecznych wyprzedaży. Informacje o zamachu pojawiły się nagle w południe, przerywając relacje na żywo z corocznego szturmu na domy towarowe.

Gdybyśmy rzeczywiście byli chłodno kalkulującymi egoistami z wizji Adama Smitha, szturm trwałby dalej jak gdyby nigdy nic. A jednak paryżanie początkowo spontanicznie, potem już z oficjalnym błogosławieństwem władz, porzucili fetysz produktu krajowego brutto.

Zamiast zarabiać, wydawać i konsumować, ruszyli na plac Republiki i pod siedzibę redakcji, by składać kwiaty, ołówki i kartki z napisem #jesuischarlie. Spontaniczne wiece odbywały się we wszystkich francuskich miastach.

To zdecydowanie nieracjonalne. Zabójcy przecież ciągle byli na wolności. Ale Francuzi pokazali, że są ludźmi, a nie kalkulatorami. A potem znowu tydzień później, gdy łamiąc prawo podaży i popytu, kupowali po 20 egzemplarzy pierwszego po zamachu numeru „Charlie Hebdo”.

Bernard Maris pewnie świetnie to potrafiłby opisać.

W zeszłotygodniowym materiale o „Charlie Hebdo” („Podpadli wszystkim”) wśród okładek tygodnika zamieściliśmy jedną fałszywą – okładka „Shoah Hebdo” to internetowa kpina z „Charlie Hebdo”. Za pomyłkę przepraszamy

Komentarze po ataku na redakcję ”Charlie Hebdo”: Żadni fundamentaliści, to zazdrosne cieniasy, My też karmimy te bestie, Wolę umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach, Porno z Marią Antoniną, Tomas Halik: Dlaczego nie jestem Charlie

W ”Magazynie Świątecznym” czytaj też:

Niech się nas boją i szanują
Rosyjska dusza według Wiktora Jerofiejewa. Z pisarzem rozmawia Kuba Benedyczak

Slavoj Žižek: Żadni fundamentaliści, to zazdrosne cieniasy
Problem z islamskimi fanatykami nie polega na tym, że my postrzegamy ich jako gorszych, ale na tym, że sami po cichu tak się postrzegają

Bez gruby da się żyć
Dali kasę i potem w dupie nas mieli. Jak który miał łeb do interesów, to dziś żyje jak pan – mówią byli górnicy, którzy pod koniec lat 90. wzięli odprawy i podpisali zobowiązanie, że już nigdy do kopalni nie wrócą

Jan Tomasz Gross: Polski problem żydowski
Jak zachować się w obliczu okrutnych represji, którym okupant poddaje Żydów? Jeśli Polak zadał sobie to pytanie, nie znalazł odpowiedzi najważniejszych instytucji, na których opierało się społeczeństwo podczas wojny, Kościoła i Państwa Podziemnego

Wyzwolenie [ROZMOWA Z HANNĄ KRALL]
Nie mieli siły, żeby się podnieść i pić. Kobiety podnosiły żołnierzy i wlewały im kawę do ust. O 17 stycznia 1945 r. mówi Hanna Krall w rozmowie z Wojciechem Tochmanem

Mroczne tajemnice domu Wagnerów
Korespondencja Hitlera z klanem Wagnerów nie została dotychczas opublikowana. W Bayreuth wszyscy boją się otworzyć tę puszkę Pandory. Z Gottfriedem Wagnerem, prawnukiem Ryszarda, rozmawia Marta Perchuć-Burzyńska.

Terapia Schopenhauerem
Leczy z patetyczności, narcyzmu, egoizmu

Wyborcza.pl

Znalazł się zaginiony na Marsie lądownik! To była jedna z największych zagadek astronautyki ostatnich lat

Karol Wójcicki, 17.01.2015
Lądownik Beagle-2 na zdjęciu, które wykonał orbiter Mars Reconnaissance Orbiter

Lądownik Beagle-2 na zdjęciu, które wykonał orbiter Mars Reconnaissance Orbiter (NASA/JPL-Caltech/Univ. of Arizona/University of Leicester)

Sądzono, że brytyjski lądownik Beagle-2 roztrzaskał się o powierzchnię Czerwonej Planety. Tymczasem po 11 latach poszukiwań wypatrzono go z orbity. Jest cały, przeżył lądowanie. Nie dawał znaku życia, bo prawdopodobnie zawiodła komunikacja.
To była jedna z największych zagadek ostatnich lat – co stało się z brytyjskim lądownikiem Beagle-2?

Doleciał do Marsa podczepiony pod sondę Mars Express, która weszła na orbitę wokół planety. W grudniu 2003 odłączył się od statku matki i rozpoczął opadanie na powierzchnię Marsa. Dokładnie w Boże Narodzenie 2003 roku miał wylądować na równinie Isidis Planitia i poszukiwać tam życia.

Lądowanie było z góry zaprogramowane, wszystkim sterował komputer pokładowy. W odpowiednim momencie miały się otworzyć spadochrony i napełnić poduszki powietrzne, które amortyzowały uderzenie o powierzchnię.

Niestety, naukowcy na próżno czekali, aż Beagle-2 odezwie się z powierzchni Czerwonej Planety. Nie było z nim kontaktu, ślad po nim zaginął. Ani wtedy, ani przez kolejnych 11 lat nikt nie wiedział, co stało się z lądownikiem. Żaden z krążących wokół planety orbiterów nie odebrał jego sygnału. Nie udało się też dostrzec go na zdjęciach „marsjańskich szpiegów” fotografujących powierzchnię planety. Aż do dziś.

Jak igła w stogu siana

Beagle-2 przypominał kształtem i wielkością okrągłego ogrodowego grilla o średnicy ok. metra. Po wylądowaniu miał wystawić na zewnątrz zestaw czterech okrągłych paneli słonecznych. Druga część kapsuły zawierała instrumenty badawcze. Ich zadaniem było między innymi poszukiwanie śladów życia. Warto pamiętać, że było to jeszcze przed lądowaniem dwóch bliźniaczych łazików wysłanych tam przez Amerykanów.

Co i jak miał badać Beagle-2
Beagle-2 miał nieruchomo stać na równinie Isidis Planitia. Jego automatyczne ramię mogło sięgać blisko 70 cm poza obręb podstawy lądownika. Na czubku ramienia znajdował się zestaw instrumentów: dwie kamery (stereo), szlifierka (do zeskrobywania pyłu i zwietrzałego materiału z powierzchni skał), mikroskop (dostrzegał szczegóły o wielkości kilku tysięcznych milimetra, miał sprawdzać teksturę i rodzaj skał), dwa spektrometry (do analizy składu minerałów), kreta (który mógł wwiercić się na głębokość 1,5 metra i stamtąd pobrać próbki gruntu – nikt tego wcześniej nie robił na Marsie). We wnętrzu kapsuły było też ukrytych 12 „piecyków”, w których zebrane próbki gruntu lub skał miały być stopniowo podgrzewane i spalane w obecności tlenu. Spektrometr masowy mierzyłby zawartość izotopów węgla C12 i C13 w spalinach, z czego naukowcy mogliby odczytać, jakie związki uległy spaleniu.

Sonda była stosunkowo mała, po rozłożeniu paneli słonecznych jej średnica nie przekraczała 2 m. Znalezienie takiego obiektu na Marsie stanowiło wyzwanie dla umieszczonych na orbicie kamer. Było to na granicy rozdzielczości instrumentu HiRISE – największego teleskopu poza orbitą Ziemi, który dotarł do Czerwonej Planety na pokładzie sondy Mars Reconesans Orbiter dwa lata po lądowaniu Beagle-2.

Nie zrażało to jednak Michaela Croona, byłego członka zespołu sondy Mars Express. Od wielu lat cierpliwie przeglądał zdjęcia obszaru potencjalnego lądowania w poszukiwaniu śladów lądownika. Ciężka praca się opłaciła! Na jednym ze zdjęć udało mu się dostrzec niewyraźny kształt, który odróżniał się od otoczenia.

Po tej wskazówce zespół HiRISE przeprowadził ponowne obserwacje wskazanego przez Croona obszaru. Zdjęcia wykonane w różnych warunkach oświetleniowych pozwoliły na podstawie padających cieni wywnioskować, że naukowcy mają do czynienia z płaskim obiektem, który barwą, rozmiarami i kształtem przypomina Beagle-2.

Obiekt, który zidentyfikowano jako zaginiony lądownik, znaleziono w odległości 5 kilometrów od środka planowanego obszaru lądowania. Co więcej, na fotografiach zidentyfikowano również spadochron i dolną osłonę kapsuły, leżące w odległości kilkuset metrów.

Zobaczcie zdjęcia z NASA, na których widać lądownik:

Lądowanie się powiodło, misja – nie

Wbrew panującej przez 11 lat opinii lądowanie się udało. Co zatem zawiodło? Na zdjęciach widać prawdopodobnie dwa, a maksymalnie trzy z czterech ogniw fotowoltaicznych, które miały rozłożyć się jeden po drugim z wnętrza kapsuły. Nawiązanie komunikacji możliwe było jednak dopiero po rozłożeniu wszystkich czterech paneli – dopiero pod ostatnim z nich ukryta była antena komunikacyjna pozwalająca nawiązać kontakt z orbiterem.

Sonda dziś z pewnością nie działa. Nie ma pewności, czy w ogóle zadziałała na Marsie. W tej sytuacji najważniejsze jest jednak to, że po 11 latach udało się potwierdzić, że europejska agencja kosmiczna ESA jednak osadziła lądownik na powierzchni Czerwonej Planety!

To pewne pocieszenie dla agencji, zwłaszcza w perspektywie zbliżającej się kolejnych europejskich prób wylądowania na Czerwonej Planecie. W 2016 roku wystartuje sonda ExoMars, a w 2018 na planetę wysłany zostanie pierwszy europejski łazik. Będzie on kontynuować zdanie Beagle 2, poszukując na Marsie śladów życia.

Zobacz także

wyborcza.pl

Trzy pytania. Sprawdź swoje IQ

Iwona Dominik, 17.01.2015

RYS. WAWRZYNIEC WICICKI

Zmierz się z najkrótszym testem inteligencji na świecie i sprawdź, czy twój umysł łatwo zwieść na manowce.
Test świadomego myślenia (Cognitive Reflection Test) autorstwa Shane’a Fredericka to jedno z tych narzędzi, które pokazują, że nasz umysł działa, opierając się na dwóch systemach poznawczych – jednym działającym w sposób szybki i automatyczny oraz drugim, którego uruchomienie wymaga uwagi, skupienia oraz świadomego działania. Ludzki umysł jest też leniwy, dlatego częściej, niż można by sądzić, decyzję podejmuje na podstawie intuicji, a nie rozsądnych kalkulacji.
Test CRT został wymyślony przez profesora Shane’a Frederica z Uniwersytetu Yale w 2005 roku. Mierzy naszą zdolność rozumowania, kiedy coś jest bardziej złożone, niż się wydaje – czyli przejścia od impulsywnych odpowiedzi do głębszego, analitycznego myślenia. Uchodzi za najkrótszy test inteligencji na świecie. Składa się bowiem tylko z trzech pytań – tak prostych, że intuicyjna odpowiedź nasuwa nam się po kilku sekundach. Kłopot w tym, że tym razem intuicja nas zawodzi. Trzeba więc odrzucić pierwsze skojarzenia i pomyśleć „świadomie”.

Zdaniem prof. Fredericka test CRT jest prawie tak skuteczny jak klasyczne testy na inteligencję obejmujące dziesiątki zadań. Na dowód słuszności tej tezy poddał testowi studentów dziewięciu amerykańskich uczelni. Wyniki pokrywały się dość dokładnie z tym, jak wypadli oni w bardziej tradycyjnych testach.

Najlepiej z zadaniami poradzili sobie studenci Massachusetts Institute of Technology (to jedna z najlepszych uczelni na świecie). Średnia poprawnych odpowiedzi wyniosła tam 2,18. Studenci Uniwersytetu Princeton odpowiedzieli poprawnie na 1,51 spośród trzech pytań. Harvard uzyskał wynik 1,43.

A jak ty poradzisz sobie z testem?

Na pocieszenie podajemy, że z badania przeprowadzonego w grudniu 2014 roku przez TNS Polska wynikało, że poprawną odpowiedź na wszystkie trzy pytania udzieliło tylko 6 proc. Polaków. Więcej niż co trzeci respondent (37 proc.) udzielił błędnej odpowiedzi na wszystkie trzy pytania. Na jedno pytanie odpowiedziało dobrze 41 proc. badanych, na dwa pytania – 16 proc.

Pytanie 1.

Jeśli 5 maszyn w ciągu 5 minut produkuje 5 urządzeń, to ile czasu zajmie 100 maszynom zrobienie 100 urządzeń?

Pytanie 2.

Na stawie rozrasta się kępa lilii wodnych. Codziennie kępa staje się dwukrotnie większa. Jeśli zarośnięcie całego stawu zajmie liliom 48 dni, to ile dni potrzeba, żeby zarosły połowę stawu?

Pytanie 3.

Ołówek i pióro razem kosztują 1,10 zł. Pióro jest o 1 zł droższe od ołówka. Ile kosztuje ołówek?

Ciekawostka

Test CRT nie został wymyślony jako narzędzie do mierzenia inteligencji. Prof. Frederick skonstruował go, by sprawdzić, jak wysoki poziom inteligencji przekłada się na naszą skłonność do szacowania ryzyka w ekonomii. Lepiej mieć 3 tys. zł teraz czy 90 proc. szansy na 5 tys. zł? Wolałbyś mieć 4 tys. zł teraz czy dostawać po 100 zł co rok przez kolejne 10 lat? Na te pytania każdy z nas odpowie inaczej. Jak? To właśnie ustalił prof. Frederick. Okazało się, że osoby uzyskujące najlepsze oceny w CRT to zarazem jednostki skłonne do racjonalnego podejmowania ryzyka, bardziej cierpliwe i częściej wybierające opcję „lepsza większa nagroda w przyszłości niż mniejsza teraz”.

ROZWIĄZANIE. Kliknij, aby powiększyć:

W ”Na Pamięć” czytaj też:

Mózg na tabletkach
Czujesz, że twoja pamięć coraz gorzej działa? Przyjrzyj się lekom, które ostatnio zażywałeś. Wiele z nich na skutek działań ubocznych zaburza pracę mózgu. Sprawca upośledzenia twojego intelektu może kryć się nawet wśród popularnych tabletek na nadciśnienie, alergię czy grypę.

Jedz z głową
Początek roku to czas nowych postanowień. Także tych dotyczących zdrowego odżywiania lub utraty zbędnych kilogramów. Podpowiadamy, które diety zostały uznane za najzdrowsze na świecie, a których trzeba się wystrzegać jak ognia.

Zagadki lingwistyczne: Gąszcz słów
Dziś w programie: krótki kurs języka portugalskiego, visible speech autorstwa Alexandra Bella oraz angielski labirynt sklepowy.

Nordic walking. Przygoda na dwa kije
Nordic walking to zdrowsza wersja joggingu. Ruch na świeżym powietrzu podnosi wydolność naszego organizmu, a dzięki kijkom odciążamy stawy, kręgosłup, prostujemy się i korygujemy wady postawy. Efekt? Jesteśmy zdrowsi, szczuplejsi i szczęśliwsi.

Zagadka kryminalna: Naszyjnik starszej pani
W czasach drożyzny i braku pracy ludzie próbują najrozmaitszych sposobów na podreperowanie budżetu. I stają się bardzo podejrzliwi. Jednakże kryzys lat 30. XX wieku miał jedną wielką zaletę – bezrobocia nie musiał się obawiać komisarz Zygmunt Maciejewski. Zapraszamy do rozwiązania kryzysowej zagadki detektywistycznej mistrza kryminałów Marcina Wrońskiego.


Wyborczej.pl

Czarna Madonna: Ewa Demarczyk

Angelika Kuźniak, Ewelina Karpacz-Oboładze, 17.01.2013
Ewa Demarczyk na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie, 1967 r.

Ewa Demarczyk na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie, 1967 r. (ANDRZEJ WIERNICKI)

Po koncercie dziennikarka pyta jednego z widzów: Jak działają na pana jej piosenki? – Paraliżują. – Ktoś inny dopowiada: Przypominam sobie, że można czuć
Warszawa, 18-22 listopada 1974.

Mimo że plakatów informujących o koncertach w mieście nie rozwieszono, kolejki do kas ustawiają się już o piątej rano. Dwa dni przed pierwszym występem w „Życiu Warszawy” ukazuje się notka: „Z obowiązku edukacyjno-dokumentacyjnego informujemy o recitalach EWY DEMARCZYK w T. Żydowskim. Niestety bilety są już wyprzedane”.

– Zabroniłem sprzedawać hurtowo – wspomina Szymon Szurmiej*, od 1969 roku dyrektor Teatru Żydowskiego (dziś imienia Estery Rachel i Idy Kamińskich) w Warszawie. – Powiedziałem: dwa-trzy bilety na osobę. Przed samym koncertem jedyna szansa na ich kupno to zapłacenie konikom. Jeżeli w kasie jeden bilet kosztował, powiedzmy, dwadzieścia złotych, to u nich trzysta. Podobno jakiś student wydał na bilet dla siebie i dziewczyny połowę miesięcznego stypendium. – Jak wszedłem na jej koncert? – Andrzej Opala był na recitalu Demarczyk. – Mama koleżanki ze studiów była scenografem teatralnym o znanym nazwisku i stąd wejście bocznymi drzwiami, ale bilety załatwiała też na łapówki, głównie dla lekarzy.

Ewa Demarczyk mieszkała w Hotelu Europejskim. Telefon nie przestawał dzwonić. Ktoś z ministerstwa, ktoś z klubu studenckiego, ktoś z przyjaciół, jakiś anonim. I prawie zawsze z tą samą prośbą: o bilety. W dniu koncertu kolejki przed wejściem do Teatru Żydowskiego ciągnęły się aż do kościoła Wszystkich Świętych, około stu pięćdziesięciu metrów.

– Wyglądało dokładnie jak podczas koncertu w 1968, też w Teatrze Żydowskim – mówi Zygmunt Konieczny. – Tamten występ był do tej pory największym sukcesem Ewy w Polsce! Ach, co tam się działo! Milicja obstawiła cały teatr. Wchodziliśmy bocznymi drzwiami, ponieważ wszędzie były takie tłumy, że w ogóle nie dało się przecisnąć. Jak na Beatlesów! Pchali się strasznie. Teatr Żydowski znajdował się wtedy na ulicy Królewskiej. Dziś stoi na tym miejscu hotel Sofitel Victoria. To był właściwie barak ze sceną i widownią. Przed samym koncertem sala była już niemiłosiernie nabita. Ci, którym udało się wcisnąć, ale nie mieli miejsc, stali pod ścianą. A tam ze względów bezpieczeństwa nie można było stać. Milicja chciała wyrzucać ludzi, ale Ewa wyszła i poprosiła, żeby tego nie robili. Posłuchali. Dostała brawa. Pamiętam coś jeszcze: w Teatrze Żydowskim występowała wtedy Mieczysława Ćwiklińska. Spotkaliśmy ją któregoś dnia. Miała problemy z chodzeniem i aktorzy właśnie wynosili ją na krzesełku z teatru. Popatrzyła na Ewę i powiedziała: „To, co pani robi, jest wspaniałe”.

– Od 1970 roku Teatr Żydowski mieści się w tym budynku, na placu Grzybowskim – opowiada Szymon Szurmiej. – Kiedy Demarczyk występowała tam w listopadzie 1974 roku, na trzysta pięćdziesiąt miejsc były dwa-trzy tysiące ludzi. Bez milicji nie można było utrzymać porządku. Nie interweniowała, ale pilnowała, by weszło tylko tyle osób, ile było sprzedanych biletów. Kiedy zamknięto drzwi, ludzie błagali, żeby ich wpuścić.

Koncert zaczynał się o dziewiątej wieczorem.

Pierwszy na scenie pojawił się Piotr Skrzynecki. Za każdym razem treść jego konferansjerki (kilka stron) musiał zatwierdzić Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli cenzura. Podczas koncertów zapowiedzi Piotra Skrzyneckiego zazwyczaj ograniczały się do kilku zdań: „Był wieczór. Śpiewaliśmy pieśni. Patrzyliśmy na chmury. Wróżyliśmy z kwiatów. Nadeszła noc. Będziemy wróżyć z gwiazd. Będziemy słuchać szumu rzek. Będziemy śpiewać pieśni. I stanie się świt. Będziemy wróżyć z lotu ptaków. Będziemy śpiewać pieśni i przyjdzie nam żyć „.

Pierwsze dźwięki.

Światło skierowane na twarz Ewy Demarczyk. – Twarz Ewy, czasem tylko jeden profil, wyłania się z mroku – wspominał Konieczny. – Wszyscy pamiętają to z jej koncertów i fotografii. A cały ten entourage wynikał po prostu z niedostatku – w Piwnicy był tylko jeden reflektor. Z czasem przerodziło się to w integralną część spektaklu, dodaliśmy do tego efekty dynamiczne i powstał typ oświetlenia, którego bardzo jej zazdroszczono.

„Samotność płynie wielkimi rzekami. Głos tłumaczy jakąś konieczność, łagodzi jej nieuchronność, oswaja z jej smutkiem. Bo smutnie jest bezbrzeżnie” – prasa prześciga się w egzaltowanych opisach koncertu. I dalej: „Skrzypek Hercowicz i jego scherza – Ewa lśni. Potrafił tak je grać, te scherza, że no, panie – no brylant, no istny cud. – Ożywają oczy, suknia, ręce. (…) Potężnieje muzyka. Ogromnieje dziewczyna niewysoka (…). Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca? – Tuwim nie znosi tu ckliwości, smutek i nostalgia mają być ekspresyjne, wyraziste. I Ewa twardnieje, robi się szklista, kryształowa. (…) Kiedy rusza świat do tańca – Panna, madonna, legenda tych lat ma w oczach pioruny i iskierkę szaleństwa. Swój pierwszy walc – brillante – śpiewa dziś brawurowo i mocno. Jak wyzwanie. I zaraz potem, za małą chwilkę – drży w powietrzu zbiorowy, powstrzymywany oddech sali. – Pejzaż. Rytm falujący, rozedrgany do granic możliwości; wibrowanie muzyki neurotyczne, powolne, zabójcze. (…) Wielka rzecz – Pejzaż – który śpiewa całe 11 minut. (…) Rebeka – ekspresja i dramatyczny dynamizm, rodzajowe aktorstwo i folklor, zaraz Cyganka – czarna i zakompleksiona agresywność, zaraz Groszki – sama subtelność i cisza, Garbus – godna gorycz i tragiczność”.

Po koncercie dziennikarka pyta jednego z widzów:
– Jak działają na pana jej piosenki?
– Paraliżują.
Ktoś inny dopowiada:
– Przypominam sobie, że można czuć.

Tadeusz Kwinta w wywiadzie po latach: „Jak się patrzy na te obecne gwiazdy, które strasznie się muszą natańczyć, strasznie dużo muszą się min narobić, żeby z tego był przebój, to się tęskni za tamtymi czasami. Ewie do zrobienia fenomenalnego spektaklu wystarczyła czarna sukienka i egipski makijaż podkreślający kąciki oczu. Proszę zwrócić uwagę na to, że ona w czasie występu nigdy nie mrugała oczami. Niewykluczone, że także na tym polegał magnetyzm tej postaci. Ona, jak wąż, zwyczajnie hipnotyzowała publiczność. Niezależnie od tego, co śpiewała, zawsze była przejmująca. Nawet kiedy były to figlarne » Groszki i róże «, w tej figlarności było coś takiego, co przeszywało”. – I stało się wtedy w Teatrze Żydowskim albo siedziało pod ścianą, bo dziki tłum był. I płakało się, wykorzystując ciemności – mówi Andrzej Opala.

Ewa Demarczyk: „To jest wzajemne branie i wzajemne dawanie. Jak gasną światła, to zapala się światło moje, którego nie widać, ale ono jest, a ludzie to czują. I ja nigdy nie kłamałam wobec publiczności. W tej chwili robię to dla nich. Nie uznaję sztuki dla sztuki. I oni o tym wiedzą. Jeżeli umówili się ze mną, że oni chcą posłuchać, a ja chcę im to przedstawić, to ja mam obowiązek zrobić to maksymalnie dobrze. () Kiedyś, pamiętam, jak przyszła do mnie po spektaklu starsza pani z troszeczkę przyczerwienionymi oczyma. Przyniosła mi kwiatuszki i powiedziała: » Dziękuję pani, bo wie pani, każdy w życiu ma swój Tomaszów «. I to o to chodzi”.

Po występie w Warszawie ludzie czekali przed teatrem.

– Żeby ją zobaczyć! – wykrzykuje Szymon Szurmiej. – Bo takie zjawisko jak Ewa Demarczyk jest rzadkością. Tak jak w przyrodzie zaćmienie Księżyca! Ja tę gówniarę podziwiałem i podziwiam do dziś. Dlatego też spełniałem każdą jej zachciankę. A fanaberie miała i miała prawo je mieć. To przecież artystka.

Po pierwsze, czarna podłoga na scenie. – Bez tego nie wystąpiła! Więc podłogę w Teatrze Żydowskim dla niej pomalowałem. (Również na występy na świecie, na przykład na Kubę, Ewa Demarczyk będzie wozić olbrzymią belę materiału, który – gdy było to konieczne – rozścielano na deskach estrady. Materiał miał być czarny, matowy, by nie odbijało się światło). Po drugie, oświetlenie. – Musiało stworzyć atmosferę. Bo u Ewy każda piosenka to przedstawienie teatralne. Siadaliśmy na sali i mówiła: „Na początku tylko światło miękkie”. Potem to, tamto. Szef elektryków wszystko zapisywał. Raz przygotowane nie mogło się już zmienić. Po trzecie, na scenie dwa czarne fortepiany. – Zestrojone. Musiałem pożyczyć z filharmonii, bo miałem tylko jeden marki Steinway.

Dwa fortepiany.

Był z nimi problem również w Moskwie w 1975 roku. Ewa Demarczyk pojechała do Związku Radzieckiego na dwumiesięczne tournée. Trasę układał Goskoncert, radziecka agencja artystyczna, w porozumieniu z Pagartem. Oczywiście nic bez wiedzy Ewy Demarczyk. Było tylko tyle koncertów, na ile się zgodziła. Z ramienia Pagartu pojechał z nią Andrzej Marzec. Opowiada: – W sali kina Warszawa w Moskwie dwa fortepiany były. Tylko że jeden z nich zabity gwoździami, z zepsutym pedałem. Ewa zareagowała ostro: jeśli nie będzie drugiego, nie będzie też koncertu. Wiedziałem, że nie należy z nią dyskutować. Przed planowanym występem powiedziała do mnie: „Jedziemy do końca”, a to znaczyło, że nie będzie żadnych kompromisów.

– Zawsze taka była – mówi Janusz Frączek, który w latach 1987-2000 grał w zespole Ewy Demarczyk na fortepianie. – Podczas naszych koncertów w Rosji wiele lat później, w Kijowie, na scenie stał fortepian dobrej jakości, ale bordowy. Ewa zobaczyła go i powiedziała: „Ten fortepian ma zły kolor”. Nic więcej. Po prostu wyszła. Nie mieliśmy nawet próby. Sprowadzono inny instrument. Przez to koncert zaczął się ze sporym opóźnieniem.

Andrzej Marzec: – Wtedy, w Moskwie w 1975 roku, zaczęło się robić naprawdę gorąco. Publiczność siedziała już na widowni. Przyjechali towarzysze z konsulatu, oficjele z Goskoncertu. Próbowali przekonać Ewę, żeby wystąpiła z jednym fortepianem: „Przecież to nie jest duet fortepianowy”. Towarzysz z ambasady przyszedł z kwiatami. „Pani Ewo, błagam”. A ona tylko pokazywała na mnie i mówiła: „Tu jest człowiek, który państwu jeszcze raz zakomunikuje moją decyzję”. Nie mieli wyjścia, zabrali się do roboty. Przy publiczności wybijano gwoździe z drugiego fortepianu, mocowano nowe pedały. Walono młotkiem, chyba nawet małą siekierką. Instrument dostrojono. Koncert zaczął się z godzinnym czy dwugodzinnym opóźnieniem. Z Ewą wielu ludzi z Pagartu bało się jeździć w trasę, bo wiedzieli, że w pracy nie uznaje żadnych kompromisów. Jeśli powiedziała „nie”, to znaczyło „nie”, bez względu na konsekwencje. Była profesjonalistką w każdym calu.

– Ewa na niedogodności reagowała zawsze tak samo, czyli awanturą – mówi Ryszard Orzechowski, który od 1966 do 1981 roku był w Pagarcie kierownikiem „działu przyjmowania gości zagranicznych” (potem nazwę zmieniono na „dział podróży”). – Kiedy rekomendowała mnie do pracy w agencji, powiedziała dyrektorowi: „On załatwi ci wszystko”. Przyznaję, powiedziała prawdę. W Związku Radzieckim, dokąd z nią również jeździłem, ze wszystkimi ministrami byłem na „ty”. Gdy któryś z nich przyjeżdżał do Polski, przywoził listę upragnionych rzeczy: bluzki, szpilki damskie i tak dalej. A ja to załatwiałem. Ale jak załatwiałem!? Przecież nie dostawałem pieniędzy na kupno szpilek. Dzwoniłem do dyrektora fabryki butów i mówiłem: „Panie dyrektorze, potrzebuję trzy pary szpilek”. W zamian dostawał ode mnie towar ze stoisk „za żółtymi firankami”. Te wydzielone sklepy, dla uprzywilejowanych, znajdowały się w Warszawie między innymi w Domach Handlowych „Centrum”. Kupowało się tam towary niedostępne w zwykłej sprzedaży i te z zagranicy. Bez względu na to, co wziąłem, w sklepie wpisywano: kryształy. Dzięki temu oficjalnie mogłem rozliczyć to jako podarki, a w Związku Radzieckim miałem wszystko, co chciałem.

Wiosna 1975 roku w Związku Radzieckim była zimna i deszczowa.

Ulice w Moskwie pełne błota. Przed sklepami stały wanienki z wodą, przed wejściem do środka trzeba było umyć buty. Na koncerty Ewy Demarczyk ludzie przynosili dwie pary obuwia. Zmieniali je w szatni. Rosjanie kochali Demarczyk. Ryszard Orzechowski: – W Moskwie, w Domu Literatów, wszyscy słuchali jej na stojąco.

Henryk Kowalski, skrzypek światowej sławy, pisał w swoich wspomnieniach: „W tamtych czasach Mandelsztam był w ZSRR zakazany w druku i w czytaniu. Kiedy Ewa Demarczyk zaśpiewała » Skrzypka Hercowicza «na recitalu w Moskwie, po stolicy ZSRR rozniosło się to błyskawicznie. Widownia śledziła na koncercie tekst rosyjski z latarkami, a owacjom nie było końca. Jej głos i muzyka krakowskich skrzypków w Moskwie były powiewem wolności”. Andrzej Zarycki nie pamięta latarek na widowni, ale przyznaje, że mógł nie zauważyć: – Wiem, że organizatorzy starali się usunąć ten utwór z repertuaru, bo bali się skandalu politycznego.

W czasie tournée po Związku Radzieckim Ewa Demarczyk nagrała płytę. Śpiewa na niej kilka piosenek po rosyjsku: „Grande Valse Brillante”, „Tomaszów”, „Groszki”, „Jaki śmieszny jesteś pod oknem”.

Mimo dwumilionowego nakładu (album wielokrotnie wznawiano, do dziś – według oficjalnej strony artystki http://www.demarczyk.pl – sprzedano ponad siedemnaście milionów egzemplarzy) trzeba było protekcji, żeby tę płytę zdobyć. Jeśli nie tę, to jakąkolwiek. Słano do Polski zamówienia.

Z płytami Ewy Demarczyk do Związku Radzieckiego jeździła więc Maria Buczyńska, dawna przyjaciółka Ewy Demarczyk. – Za każdym razem, a jeździłam często, bo jestem rusycystką – mówi – proszono mnie o dwie rzeczy najbardziej wtedy w Związku Radzieckim pożądane: środki antykoncepcyjne i płyty Ewy Demarczyk. Piętnaście kilogramów płyt wiózł Stanisław Radwan. Zatrzymano go na lotnisku w Moskwie. Długo musiał się tłumaczyć, że to prywatne zamówienia.

Tournée Demarczyk trwa. Kolejne koncerty.

Leningrad. Wilno. „Piotrze! (…) brak Ciebie i Krakowa, ale jest to przygoda niezwykła, jakkolwiek męcząca. Jak dotąd o dziwo nie przechodzę koncertów bez bisowania i dziwny to kraj. Leningrad był cudowny, a tutaj [w Wilnie] też jest coś z naszego Krakowa. Całuję, Ewa”

Lwów. Oprócz zakontraktowanego koncertu – darmowy recital w polskiej szkole. Ktoś przyniósł Ewie Demarczyk pamiątki rodzinne z prośbą o oddanie krewnym w Polsce. Cmentarz Łyczakowski. Kijów. W Archangielsku Ewa Demarczyk marznie w hotelu. – Znajdował się w dawnym klasztorze. Grube kamienne mury i zimno upiorne – mówi Andrzej Zarycki. – Ewa uparła się, że musi mieć apartament. Potrzebowała sporo miejsca. Zwykle woziła ze sobą duże walizki. Gdy przyjeżdżała, wszystko rozrzucała po pokoju. Buty, ciuchy. Leżały na kanapie, na fotelu, na podłodze. Miały być pod ręką. Apartament, w którym mieszkała, był akurat w nieogrzewanej części budynku. Jej łóżko i wannę obsługa obstawiła słoneczkami elektrycznymi. Przygotowano kąpiel. Ewa weszła do wody, a potem szybko wskoczyła do łóżka. Obudził ją łomot do drzwi. Wpadły dwie etażowe. – Nu szto? – pytała Ewa. – Niczewo. Swietłanu zaliwajet! Okazało się, że woda z łazienki wlała się do restauracji, która się nazywa Swietłana. Taki to był apartament.

Ryszard Orzechowski:

– W Związku Radzieckim Ewa Demarczyk występowała przeważnie w teatrach lub filharmoniach. Choć tak naprawdę to bardzo umowna nazwa estrady. W jednej sali, w której miał się odbyć koncert, chodziły kury. – To było w Równem – uśmiecha się Andrzej Marzec. – Duży dworek, zieleń wokół, słońce. Sielsko. Ewa miała wystąpić w salonie zaadaptowanym na salę widowiskową. Wchodzimy, a tam przez środek korytarza wędrują kaczki i kury. Miały być dwa fortepiany, jest jeden. I to w strasznym stanie. Nie wystąpiła, ale pieniądze wypłacili.

Perfekcjonizm Ewy Demarczyk zapamiętali również Skaldowie. Byli z nią na tournée w ZSRR w 1968 roku. Ryszard Orzechowski: – Sama ich wskazała, nie miała jeszcze własnego zespołu akompaniującego. – Pojechaliśmy z bratem, grał na fortepianie – mówi Jacek Zieliński ze Skaldów – ja na skrzypcach. Musieliśmy wziąć urlop dziekański, bo tournée odbywało się wiosną, czyli w czasie egzaminów. Dwa miesiące. Maj i czerwiec. Tbilisi, Moskwa, Leningrad, Baku, Suchumi, Soczi, Jałta, Wilno, Lwów

– Ewa Demarczyk występowała w pierwszej części koncertu jako gwiazda. Ale w republikach południowych, w Armenii i Gruzji, musieliśmy przejąć pałeczkę lidera – wspomina Jan Budziaszek, perkusista Skaldów. – Bo widzowie, gdy zobaczyli zespół gitarowy, domagali się rock and rolla. Ze swoim temperamentem nie bardzo chcieli podporządkować się sztuce Ewy. Wołali: „Bit dawajtie! Dawajtie rock and roll”. Ewa w końcu sama zaproponowała, żeby zmienić kolejność. W każdym miejscu przed koncertem mieliśmy próbę i każdą musieliśmy traktować, jakbyśmy grali koncert w La Scali. Z żadnym innym wokalistą czegoś takiego nie przeżyłem, a grałem z wieloma: z Połomskim, z Sośnicką, z Rodowicz. Denerwowaliśmy się, bo my, młode chłopaki (ja miałem dwadzieścia trzy lata, Andrzej Zieliński dwadzieścia cztery), lubiliśmy się napić, a tu nie można, bo Demarczyk chce próbę. W sztuce nie akceptowała żadnych ustępstw. Na przykład utwór „Taki pejzaż” polega na tym, że przez siedem minut perkusista na talerzu gra crescendo, to znaczy jednostajnie coraz głośniej. Trzeba więc rozłożyć siły na siedem minut, tak aby dźwięk wzrastał równo. Wystarczyło omsknięcie i już była afera. Ewa Demarczyk mówiła: „Stop!”. I trzeba było grać od początku. Próba potrafiła trwać naprawdę długo.

Artyści występujący poza Polską płacili Pagartowi prowizję: dziesięć procent honorarium za występy w tak zwanych bratnich krajach i dwadzieścia za koncerty w państwach kapitalistycznych. – W Polsce, żeby się utrzymać, trzeba było grać nawet kilkaset koncertów w roku – opowiada Andrzej Marzec. – W Związku Radzieckim zarabiało się nieporównywalnie więcej. Jako pracownik Pagartu pobierałem wypłaty z Goskoncertu i rozdzielałem między wykonawców. To, co im zostało, deponowali u mnie. Pieniądze wpłacałem w Goskoncercie, a oni przelewali je na konto Pagartu w Polsce. Tam artysta odbierał je po przeliczeniu na złotówki.

– Grając z Ewą koncerty za granicą, wyremontowałem dom i dorobiłem się samochodu – przyznaje Andrzej Zarycki. – Fiat 125p kosztował tysiąc trzysta dolarów, czyli tysiąc trzysta bonów. Podczas jednej trasy można było zarobić na pół takiego samochodu. Dolary miały dobry przelicznik [w 1974 roku jeden dolar to 4,44 złotego]. W Rosji płacono nam w rublach, ale zarabialiśmy legalnie, więc część rubli zamieniano na bony, a część na złotówki.

Jan Budziaszek: – Zaczęliśmy wozić do Polski lodówki, odkurzacze, nawet silniki do motorówek. – Telewizory! One wybuchały i ważyły po sto dziesięć kilogramów! – dodaje Andrzej Zarycki. – Mówiło się, że są kolorowe, i czasem rzeczywiście można było jakiegoś koloru się doszukać. Z tymi telewizorami wsiadaliśmy do samolotu. Niektórzy nieśli osobno lampy kineskopowe. Ewa też wiozła telewizor. Ryszard Orzechowski: – I futrzane czapki. Sam na jej prośbę je kupowałem, bardzo lubiła futra.

Zarycki: – Telewizję też uwielbiała. Często spóźniała się do Piwnicy, gdy jeszcze w niej występowała, bo czekała, aż się skończy jakiś program albo serial. Co oglądała? Program telewizyjny (widz miał do wyboru „jedynkę” albo „dwójkę”) oferował wtedy filmy, najczęściej produkcji krajów socjalistycznych, programy publicystyczne i programy dla dzieci. Może „Wojnę domową”? A może – bo to już lata siedemdziesiąte – „Czterdziestolatka”. W czwartki pokazywano Teatr Sensacji Kobra.

– Dzięki wyjazdom zagranicznym Ewa spełniła swoje marzenie – mówi Miki Obłoński. – Jakoś w latach siedemdziesiątych zaprosiła mnie na otwarcie łazienki. Bardzo była z niej dumna. Czarne kafelki z połyskiem, pewnie z Peweksu. Czarna posadzka. Mało tego! Miała czarną wannę! Do tego srebrzysta armatura i półeczki. Jakiś czas potem nie była już taka szczęśliwa, powiedziała: „Ku… co mnie podkusiło?! Pięknie to wygląda, ale każda kropla zostawia biały ślad. To jak plamy grzechów na moim sumieniu!”.

Fragment książki Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz-Oboładze „Czarny Anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk” (wyd. Znak), która ukazała się 15 stycznia.

*Szymon Szurmiej zmarł 16 lipca 2014 roku, w trakcie przygotowywania książki do druku

Zobacz także

 

Wysokie Obcasy

1 thoughts on “Demarczyk (17.01.15)

  1. Good way of describing, and good post to obtain information on the topic of my presentation subject matter, which i am going to convey in school.

Dodaj komentarz