Hairwald

W ciętej ranie obecności

Nie zabija się 6, 21.09.2021

Rozdział VII

 

Matylda zeszła z Rafała z wdzięcznym „kocham cię” i zaraz po tych cielesnych emocjach usłyszał jej miarowe nozdrzowe wejścia w inny świat, na którego logikę nie miał większego wpływu.

Sen to horror z elementami slapsticku, niestety jedynym widzem jest uczestnik ucieczki od realności do tej swoistej narracji wolności.

W tym momencie poczuł wzmożenie. Narracja miała u niego dwa silne nurty, w zasadzie tylko dwa, opowiadania za wszelką cenę komubądź, a najlepiej na „papierze” ekranu laptopa, albo pisanie penisem po wodzie pożądania.

I może spróbowałby wedrzeć się w Matyldy narrację wolności, lecz inna opowieść, obca opowieść, opowieść półbrata wołała o opukanie jej. Znał go średnio, a może wcale, matkę już zdażył zapomnieć, a i przedtem życie rodzinne, gdy jeszcze tworzyli rodzinę w jednym domu, było inne niż u innych. Wymagało niestereotypowego opisania, a do tej pory tego się nie podjął.

Podejrzewał Jamajkę o podkoloryzowanie opowieści, acz jeżeli trzymał się faktów, to opowieść podkoloryzowana mogła być tylko taką do strawienia dla jego psychiki.

Leżał na wznak, sufit falował cieniami z zaokiennej rzeczywistości, cienie go usypiały i to było dobre. Pomykał na razie naskórkowo w swój slapstick, gdy zawinął mu się koło nosa mysi ogonek, szybko go zweryfikował, wyszedł kosmaty ogon diabła, gdyż niepomiernie paskudził siarką.

Szybko się domyślił, powrócił ze slasticku do thrillera na jawie, że to jego półbrat roznosi takie skojarzenia węchowo-gatunkowe.

Fala cieni na suficie zasłonięta została czarną postacią, która wykonała skok pomiędzy niego a Matyldę z uprzejmym pytaniem:

– Mogę?

Rafał nie wiedział, czego ta możność miałaby w chwili zapytania dotyczyć, pozostawiał ją otwartą.

Łazienkę zabarykadowano? – pro forma zapytał.

Zabarykadowane jest dla mnie wszystko – półbrat znalazł się w wygodnej sytuacji, bo mógł zwalić na wszystko, a to zawsze więcej niż dużo.

Leżał między nimi, jakby to była jego conocność łóżkowa. Miał zmysł bezczelności, lecz tylko taka pozwalała mu przetrwać i to wykorzystywał.

Co robicie? – Matylda już była przytomna.

Rozpoczynamy baśń z tysiąca i jednej nocy.

Jamajka od razu podchwycił:

Dlaczego aż z tysiąca i dlaczego tylko z jednej?

To podwaliny wszystkich fantastycznych narracji – wyjaśniał póółbratowi.

Narracji? – zapytał.

Opowieści.

No, to ja mam jedną. Czyli się zgadza ta jedna noc – Jamajka był dobrym logikiem, to musiał przyznać. – Twoje tysiąc, a moja jedna nar…

Narracja.

Czy musicie snuć to w łóżku? – zapytała Matylda

 

Ulica Morelowa wiła się z bólu skacowanego planisty, była krótka, ale miała zakręty, powyginana w esy floresy, przy których bloki dwu i czteropiętrowe pochylały się ze współczuciem nad urbanistyczną twórczością.

– Wywiozłeś mnie w pole, ale podrzuciłem cię pod podany adres – zakomunikował diler. – Śródmieście pewnie widać z dachu.

Bystrzacha Jamajka delikatnie zaoponował:

– To zależy od definicji śródmieścia.

– Śródmieście nie zależy od peryferii, młodzieńcze – poprawił diler. – To jest zadupie.

Czy takie bloki rosną na Zadupiu.

Młodzieńcze, to głęboki PRL. PGR-y miały podobne wysokościowce.

Nie jestem młodzieńcem, mam tylko 10 lat.

Chcesz, żebym cię nazywał dzieckiem? – Jamajka musiał przyznać, że facet był sympatyczny, usłyszał: – Spadaj.

Jaki ja podałem adres? – zastanawiał się, szkoda, że nie zapisałem.

Zanim diler wziął esa floresa, kciukiem do góry prawej ręki życzył mu powodzenia. Jamajka zawsze chciał być lepszy, wystawił dwa kciuki do góry.

No to walę łbem pod adres, który wydaje się, że zapamiętałem. Blok mu się podobał, stał szczytem do ulicy, miał tylko jedno wejście, lecz był długi.

Domofon. Który guzik nacisnąć. Szpara uratowała jego decyzję, pchnął drzwi wejściowe. Mój ojciec zamieszkałby na parterze, czy wyżej. Szybko kalkuluj.

Parter. Co się będę męczył wchodzeniem wzwyż. Wystarczy, że z matką mieszkamy wyżej.

Wybrał nie wiedzieć dlaczego trójkę, na drzwiach widniało popularne serduszko i hasło o demokracji. Nie było dzwonka, zapukał.

Czyżby nikogo nie było. Udał się pod czwórkę, bo przecież strzelał z adresami, los tak chce, odrzuca widocznie trójkę. Nie zdążył zapukać, gdy wyjrzała wiedźma.

Pod trójką mieszka ładna panienka, jest po nocnej zmianie, proszę pukać i czekać.

Wiedźmy wszystko wiedzą, ale paniena go nie interesowała. Zapytał:

A kto mieszkania pod piątką?

A co cię obchodzi, gówniarzu – uprzejma wiedźma zamieniła się w wiedźmię.

Stanął po trójką, wiedźma nie chowała się do własnej nory. Nie pukał, czekał.

Na co czekasz – usłyszał.

Dobrze, że nie pukał, drzwi trójki odemknęły się, ale nie wyjrzała ładna panienka, tylko facet w sile wieku.

O co chodzi – zapytał.

Taty szukam.

Ja nie mam dzieci.

Pan mi się nie podoba, tata musi się podobać.

Facet już chciał zamknąć drzwi.

Znam cię – drzwi otworzył szerzej. – Czekaj, czekaj. Marek, tak?

Niezupełnie.

Dwojga imion – facet się nakręcał. – Mam, mam, Jan Marek.

Jamajka nie wierzył,  w pierwszym momencie pomyślał, że to sen w mamy samochodzie, a ten facet to śniony kwasimodo, jak mama takich brzydali nazywała, podobał jej się z galerii brzydali niejaki Belmondo, postać poza doświadczeniem Jamajki, lecz nie poza uszami.

Mama żyła takimi mitycznymi herkulesami, wg niej przenosili góry oczekiwań i doliny zwątpień. Wiem, wiem – mówiła – to kicz, ale oni bardzo dużo mogą. Brzydale są namaszczeni, nie boją się stracić urody, ponętności, gdyż tych atrybutów nie mają, są ponad, bo brzydota broni ich przed marnością ułudy.

A tata? – pytał.

Z nim był problem.

Jest.

No, dobrze – analizowała. – Z nim inne mają problem, jest piękny, kruchy i upadły. Anioł, który wewnątrz jest czarny.

Jamajka z każdym opisem mamy, która bezpardonowo z nim się obchodziła, zakochiwał się coraz bardziej synowsko w swoim rodzicielu.

A ten kwasimodo, co to za patałach, mimo maminego zapatrzenia w brzydali. Zna moje imię. Spojrzał brzydalowi w oczy.

Nie znamy się.

Nie – tamten przyznał. – Ale jakbym cię znał.

Ze zdjęć?

Nie. Z opowieści.

Jamajka jeszcze bardziej był skołowany. W jakich opowieściach jest bohaterem i jakim bohaterem? Pozytywnym, czy czarnym wewnątrz charakterem. Och, niezależnie od wartości był znany z opowieści.

Czy ja tkwię w śnie, a może jestem śniony, ktoś – ten brzydal – śni mnie w swojej sennej opowieści. Ten kwasimodo nie dość, że wstrętny, to bez przyzwoitości, bez wyczucia, bo o takich rzeczach nie gada się na korytarzu.

I proszę, bez słów zrozumiał.

Wejdź, powinieneś te pomieszczenie znać, albo przeczuwać.

Dlaczego?

Twój tatuś tutaj dogorywał.

Jamajka puścił tę uwagę mimo uszu. Nie podobała mu się. Co to znaczy dogorywał, czy do końca tutaj dogorywał? I czy dogorzał? Chyba nie ma takiego słowa. Dokończył? Co tatuś, raczej ojciec, dokończył?

Nie jestem na to przygotowany. Powiedział sam w sobie.

A skąd pan mnie zna, przepraszam: rozpoznał, mimo że nigdy nie poznał?

Z opowieści. Dobre opowieści są lepsze niż fotografie, niż portrety. Opowieści malują twarze i charaktery, akcja jest drugorzędna, ona musi być, aby nie zasnąć przy opowieści.

Jamajka chwytał intencje brzydala – „nie zasnąć”.

Nie zasnąć w śnie, pomyślał Jamajka i usłyszał:

Dobrze myślisz. Życie jest snem i nie można w nim zasnąć, bo się nie obudzimy. Tak mówił twój ojciec, gdy tutaj dogorywał.

Jamajka rozglądał się po „tutaj”, po „dogorywaniu”. Przedpokój niewielki, obok łazienka, na wprost pokoik, a po lewej aneks kuchenny i duży pokój. Standardowa kawalerka w takich blokach. Podobnie u niego i mamy.

Usiadł na otomanie narożnikowej na wprost telewizora z epoki analogowej. Pasowało do jego ojca, choć miał o nim niemal żadne pojęcie. Kwasimodo, który wszedł za nim, usadowił półdupkiem na rozłożonej po prawej kanapie, co pozwoliło Jamajce spostrzec, iż pod wybrzuszeniem wełnianego koca znajduje się ciało.

Ciało żyło, bo żył koc tym ciałem. Palec na ustach brzydala obniżył ich głosy o połowę decybeli.

– Po nocce – wskazał na koc.

Jamajka chciał opowiedzieć swoją noc, lecz to przesunęłoby na późniejszy termin opowieść o jego ojcu, a tylko tej właśnie chciał wysłuchać.

Ja też.

W nocy pracowałeś?

Miałem nocne wrażenia. Jakbym pracował.

Ojciec, czysty ojciec – brzydal mówił cicho i się zapalał. – On też operował skojarzeniami, które przedłużały znaczenia. Pracować w nocnych wrażeniach. Czyż nie to chciałeś powiedzieć?

– Pan przesadza. Jestem autykiem, ale musiałem z tego wyjść, bo mama zapadała w sobie.

– Kolaps mamy, pani Koniec Polski. Nic mi o nim nie mówił.

– Mama może nosiła nazwisko Koniecpolska, lecz nie za mojej pamięci – Jamajka dowiadywał się nowych rzeczy, nie dziwi to, wszak czas poznawania miał krótki. Jeżeli wierzyć w jego autyzm, świadomość uzyskał niemal wczoraj i musiał w nią wtłoczyć doświadczenie pod dużym ciśnieniem.

Po nocce pod kocem przewracało się z boku na bok, przestali mówić, skupili się na spektaklu najpierw animacji rzeczy martwej koca w pozycji horyzontalnej, gdy wybrzuszenia i wąwozy między nimi wyczerpały możliwości choreograficzne, koc powstał, najpierw wysunęła głowa, zamrugały oczy, jakby koc czyniły kurtyną, bo ten opadł i ukazała się nagość kobieca.

Nagość sama w sobie pochłonęła Jamajkę, że z początku jego uszy przepuścili gamę onomatopei, ta nie zatrzymała się w jego szarych komórkach niedawnego autyka, ale oczy chłonęły. To była pełnokrwista kobieta, piersi jej się kołysały, a wzgórek Wenery mógł uczynić z patrzącego mistrza ścianki wspinaczkowej.

Jamajka nie posługiwał się w swoich doznaniach piórem, był rejestratorem, miał tę właściwość, która dopadała go rzadko, ale dopadała i tym razem dopadła. Znajdując się w jednym miejscu potrafił wzrokiem okrążyć obiekt. I teraz okrążał. Na wysokości wzgórka Wenery jego patrzenie ruszyło w taniec 360 stopni, po 180 zatrzymało się na krótko na dwóch półdupkach, kontemplował je, aby powrócić do miejsca rozpoczęcia tej rzadkiej właściwości rejestrowania.

Dziesięciolatek w takiej chwili tkwił w środku owego tornada podziwu obiektu, a środek jest wyzerowany z dźwięku, do ciszy absolutnej, którą znają nieliczni muzycy. Potem byle dźwięk to targanie po szczęce, a jak nabiera decybeli, ma cechy uderzenia, niekiedy nokautu. I teraz świadomość Jamajki się zachwiała, nie zaliczyła dech, bo siedziała wraz z autorem tej rzadkiej umiejętności.

Kobieta waliła go w głowę imieniem:

Rajmund, Rajmund.

To przecież dziecko – uspakajał Kwazimodo.

Rajmund dziesięcioletni – zgodziła się. – Ale to on.

Zatrzymała tę kaskadę wymieniania jednego imienia, aby przyjrzeć mu się z jednego profilu i drugiego.

Rajmund, co się stało, że tak zdziecinniałeś?

Jamajka był wstrząśnięty i podniecony, chciał powtórzyć tę swoją umiejętność okrążania wzrokiem, ale się zaczopował, stanął w miejscu. Żadne pokrętło nie działało.

To on szuka Rajmunda – brzydal zastopował kobietę.

Jest dwóch Rajmundów? – nie dawała się zatrzymać w rajmundowaniu.

To syn Rajmunda.

Tak?

Jamajka dziękował niebiosem, że pokrętło nie działało, bo kobieta rzuciła mu się do twarzy, do ust.

Całowała.

Odchyliła głowę, aby mu się przyjrzeć.

Wówczas Rajmund, pardon Jamajka, rzucił się do całowania. Bardzo to kobiecie pasowało. Do tego stopnia, że pocałunki zamieniły się w lizanie.

Jamajka nie chciał być do tyłu i też lizał. Lizanie twarzy, lizanie drugiego człowieka otwierało Jamajkę na słodycz właściwą.

Czekał na to, że kobieta z twarzy przejdzie do pozostałych części ciała. Czekał, czekał i nie doczekał. Więc sam podjął przejście. Lizał jej piersi, kobieta nie mogła sięgnąć jego piersi, więc zadawalała się jednostronnym, jamajkowym lizaniem.

Rajmund, Rajmund.

Dość – zakończył brzydal.

Kobieta otrzeźwiała, nie zakrywała się niczym. Chwała wam siły natury, ewolucji i co tam – śpiewał w sobie Jamajka – że stworzyliście takie cudo do lizania.

Faktycznie, małoletni Rajmund.

Syn Rajmunda.

Tak? – pocałowało go inaczej, po matczynemu. – Jesteś dzieckiem Rajmunda?

Nie!

Jamajka uwielbiał takie chwile po wyjściu z kolapsu autyzmu, wszystko się sypało, piękno dostawało atrofii i zsuwała się w turpizm.

A kogo?

Romana. Mój ojciec miał na imię Roman.

Nie ma różnicy między Rajmundem a Romanem.

Uspokoiło ją to.

Idę do łazienki.

Jamajka chciał za nią posłać swój język, aby za pomocą jego dokończyć to, co przed chwilą się rozpoczęło.

Napięcie go opuszczało, a Kwazimodo przestał go zauważać, jakby był stałym elementem tego mieszkania, a może zbędnością, która nie przeszkadza. Chciał wiedzieć więcej o ojcu, o jego dogorywaniu. Jak się ono dla taty skończyło, czy ostatecznie dotarł z dogorywaniem do wiadomego końca. Przecież cuda się zdarzają, takie było jego trafienie z adresem, o którym wcześniej nie miał zielonego pojęcia.

Kwazimodo wyszedłby bez tradycyjnego pożegnania, już był w drzwiach, cofnął się.

– Ja tu nie jestem lokatorem, czasami bywam – i już go nie było.

Może taki, a nie inny akt wybycia brzydala pozwolił, że kobieta po kilkunastu minutach wyszła z łazienki w stanie, w jakim do niego weszła. Jamajka nie wiedział, czy niekrępujące zachowanie wobec niego jest dobrą oznaką, czy nie. Doznania mu się zmieniły, wcześniej ogromna podnieta, na szczęście nie skończona żadnymi polucjami, a teraz chłodna jego ocena. Piękna – i co z tego.

Nic nie mówiła, Jamajka aż się uszczypnął, czy to sen. Jednak bolało. Patrzył, patrzył, doszedł do wniosku, że nadmiar piękna nie podszyty czymś więcej jest nudny. Nawet zeszedł z niej wzrokiem, w czym sama mu zaczęła pomagać, ubierajac się. Trwało to kilkanaście następnych minut. Nie usiadła tam, gdzie spała, ale na otomanie, która była niewielka, więc czuł jej biodro.

Na szczęśćie wszyscy dziecinniejemy – zaczęła. – To jest w życiu najwartościowsze, bo tak jest ono gówno warte.

Gówno? – zapytał.

Tak mi się powiedziało. Powtórzyło za Rajmundem, za tobą, gdy byłeś starszy, utrzymujesz, że nim nie jesteś. Tak tylko ci się zdaje.

Czy ja jestem w coś wrabiany?

Przyznaj, że sam się wrobiłeś. Musisz się wkręcić do takiego momentu, że stwierdzisz, że to jest twoje, że zgadzasz się ze soba, przynajmniej w zasadniczych kwestiach, jak sens i egzystencja.

Przyznam, że nie rozumiem.

Nie trzeba rozumieć, aby być przekonanym do racji. Rozum jest ważny, ale bycie w sobie, bycie sobą, o wiele ważniejsze. To słowa dużego Rajmunda.

Roman miał na imię – kolejny raz prostował.

Kobieta tej różnicy nie zauważała, brnęła dalej.

Nie spędzałam z nim za dużo czasu, czego dzisiaj żałuję. Musiałam pracować, aby te niewielkie mieszkanko utrzymać.

A ten Kwazimodo, który tutaj był?

On tylko tutaj bywa. Nie znał Rajmunda, może gdzieś w przelocie się na siebie napatoczyli, ode mnie o nim wie. Byli i są z różnych światów.

Jaki był?

On jest. Nie wierzę, że odszedł. Chwilowo go nie było, o czym ty świadczysz. Nie było cię, a jesteś.

Jamajka już nie chciał podejmować kwestii czasowej, nie chciał hamować jej opowieści.

Rajmund wcale nie jest atrakcyjny, jak inni go powierzchownie widzą, ma coś, co nie przystaje do ludzi, o których wszędzie się ocieramy, ma dążenie, cele i wiarę, że może je zrealizować. Od pierwszego dnia, gdy tutaj zamieszkaliśmy skupiał się na tym.

Skupiał?

Skupia, bo już jest z powrotem.

W postaci mnie?

W postaci ducha.

A jednak!

Nie bądź taki niemądry. Wiem, że nie jesteś Rajmundem odmłodzonym o 20 lat. Jesteś jak on. Jak – to ta różnica. Przecież nie zamawiałam twojej obecności, a przyszedłeś. Nie krępuję się ciebie, bo nie mogę krępować się odzienia, schronienia.

Jamajka niewiele z tego rozumiał, notował w głowie.

A ten brzydal?

On się nie liczy, jego nie ma, nie ma szansy, aby się wzbogacić, choć kraść potrafi, wykorzystywać.

Rozumiem, że mój ojciec jest wielki.

Właśnie tak. To, co ma w sobie, o czym ci mówiłam, czyni go wielkim. On tego tak nie ujmuje. Jest większy niż jest, dorasta do siebie. Przerasta siebie. Rajmund ciągle rośnie, a to boli. Przerasta siebie, ciągle nadgania, to nie tylko sprawa duchowości, ale też fizyczności. Doganiać siebie, przerastać. Pogoń za sobą samym.

Jamajka z rozumienia tego rezygował, więc tylko spostrzegł.

Co z tym dogorywaniem?

Powtórzę – kobieta musiała być pilną uczennicą Rajmunda, a może Romana, bo powtórzyła, jak uczennica szkoły podstawowej. – Gdy wreszcie ktoś taki znajduje się poza sobą, widzi siebie zdegenerowanym, jest jednym wielkim bólem, który dogorywa, aby przestać być bolesny.

Wolał kobietę w całej okazałości, a nie mądrości, której kompletnie nie rozumiał, tak jak sytuacji w jakiej się znalazł, został pozostawiony.

Muszę dorosnąć do siebie, aby sobą pozostać. Po kimkolwiek to miał, po Rajmundzie, czy Romanie, przekonywało go, że tędy droga, niezależnie od tego, czy będzie bolało.

 

Rafał przy opowiadaniu Jamajki usnął. Jamajka musiał zaglądać do soft porno, aby móc zbudować taką opowieść z nagą kobietą i jej partnerem ojcem, który zniknął, może nawet na zawsze. On sam ją przechwycił psim swędem, kierując się losem, jak rzutem monetą. Miał świadomość, że jego brat transponuje wczesne seksualne pragnienia w obrazy o onirycznym wzornictwie. Podobał mu się wzrok rzucony przed siebie i zataczający okrąg 360 stopni, aby obejrzeć pożądaną osobę względem swych podniet. Właśnie wtedy przysnął, walor poznawczy miał siłę hipnotyczną, także rozluźnił się, bo oto odzyskał brata (półbrata), acz zaniedbanego i będzie mógł się wykazać rodzinną troską.

Ten letarg w Jamajkowej narracji otrzymał kropkę w postaci przytulenia jego głowy do poduszki, na której spoczywała głowa Matyldy. Kropka rozległa się jak wystrzał pistoletowy z marnego kryminału, nie z powodu mniemanych decybeli, lecz egzotyki niewłaściwej dla tego miejsca. Rafał się obudził, miał przed sobą tył głowy brata, nawet oczekiwał, że ten wprowadzi w czyn tutaj w jego łożu jakąś wariację ze swojej opowieści. Zawiódł się, słychać było jego lekkie chrapanie.

Wziął go na ręce i wyniósł do swojej pracowni, poczuł swąd brudu brata rozgrzanego snem.

Matylda nie spała, podniosła się na łokciach:

Możesz pozazościć mu fantazji – powiedziała z podziwem. – Może się nie podnieciłam, ale słuchałam zafascynowana jego zafascynowaniem.

Gówniarz ma tylko 10 lat.

Seks w każdym z nas buzuje niemal od chwili urodzenia – Matylda miała freudystyczne ciągoty. – Byle nie był wykorzystywany na słabszych przez silniejszych.

Rafał powąchał miejsce, gdzie leżał Jamajka.

Niech ten zapach po nim pozostanie – Matylda podjęła decyzję. – W ostrej postaci przypomina twój, więc mi nie przeszkadza.

Dziękuję.

Wiesz, że nie lubię słowa dziękuję, bo jest ironiczne w swym braku emocji, zdawkowości.

I tak miało zabrzmieć – zapewnił ją.

Przytuliła się do niego.

Fajnie mieć takiego nietuzinkowego brata.

Prawdą jest, że zazdrościł opowieści brata, lecz co innego go w tej chwili nurtowało, mianowicie nie ojciec Jamajki, ani jego ojciec, ale matka, która została zgubiona w tej narracji, jakby celowo.

Jamajka bał się prawdy o matce. On do tej pory mniej lub bardziej świadomie jej unikał, konflikty miały usprawiedliwić bezczynność, po przybyciu brata nie ma już możliwości lawirowania.

 

Maria poruszała się za Kochaneczko, nie była to żadna kpina, raz tylko powiedziała:

Chyba pojawił twój upragniony seryjny morderca.

Raczej próba jego powołania. Wygląda to na inscenizacje, ktoś żongluje nieboszczykami w różnym stanie.

Ich stan jest jednako zimny.

Wygląda jednak, że schodzili z różnych powodów, w różnych miejscach, ktoś jednak zebrał ich w jeden zbiór i nam podrzuca.

Słuchał tego komendant, który nigdy nie zjawiał się na miejscach zbrodni, bądź znalezienia nieboszczyków. Za dużo nadzwyczajnych splotów, aby mógł być spokojny o swój stołek. Polityka burzyła dotychczasowe hierarchie, acz on głośno nie przyznawał się głośno do jakiejś opcji. Ale opcję miał jedną i tę wiedzę zastrzegał sobie prywatnie, wgląd w nią mieli on i jego żona. Przyjaciele co najwyżej podejrzewali, zaś politycy – jak to oni – mogli przypiąć mu łatkę, gdyby na przykład chcieli obsadzić stanowisko komendanta swoim człowiekiem.

Nawet teraz jego uszu dobiegło, iż są komendą jedyną swego rodzaju, bo mają komendanta śledczego. Spojrzał w stronę wypowiadającego półgłosem technika, był to jednak dobry fachowiec, więc nie będze dociekał, co poeta miał na myśli.

Rzeka po lewej pluskała patriotycznie, jakby wiedziała, że jej nazwa znajduje się w hymnie. Komendant wędrował wzrokiem po okolicy, a za nim Kochaneczko, Maria nadal skrywała za partnerem, jakby była jego sumieniem, a może posługą.

Nabrzeże miejskie po prawej obwarowane było resztkami starego muru obronnego, ponad którym obok zabytkowej wieży ciśnień, podobnych wież użytkowanych w przeszłości, wyrastały nowoczesne bloki dzielnicy miejskiej. Zatem nie powinno być problemu, aby na jakiejś kamerze przemysłowej znaleźć odnotowane dostarczenie pakunku z nieboszczykiem, a także tego, bądź tych, którzy trafili na znalezisko, a jeden z nich zawiadomił komendę.

Ponadto straż miejska przez całą dobę monitorowała kilkoma kamerami niemal całe miasto, zapis ich można odnaleźć na portalach internetowych, a także na właściwych kanałach tv kablówki.

Niestety karton musieli otworzyć, aby mieć podstawę prawną jego zarekwirowania, w stanie zamkniętym był śmieciem dla służb municypalnych. Kształt i wielkość na pierwszy rzut były takie same, jak dwa poprzedniego, zawartość identyczna.

Znasz go? – komendant zwrócił się do swego najlepszego śledczego.

Nie – odparł Kochaneczko.

Podeszli pozostali z ekipy technicznej, wydobyło się z nich niemal chóralne zaprzeczenie. Kierownik techniczny zapytał:

Szefie, co robimy?

Pakujemy w kombi, wieziemy do Medycyny Sądowej, a wy do szukania we właściwych miejscach, kto odpowiada wizerunkowi nieboszczyka.

Komendant dojrzał za plecami Tyki skuloną sierżant Marię.

Niedobrze ci?

Jej usta zwinięte, jakby w erotyczny ciup, sączyły chrapliwy szept, szef nachylił głowę i usłyszał:

Tak.

Bardzo ci niedobrze? – szukał potwierdzenia „niedobrze ci”.

Odchrząknęła i głośno powtórzyła:

Tak! Znam go.

Wskazał palcem zawartość opakowania, za którgo zamykanie wzięli się technicy.

Kto to?

Poeta.

Kto?

Wybitny poeta, dla mnie geniusz – nic w tembrze głosu Marii nie zostało z chrząkania.

To dlaczego my nie wiemy – komendant wskazał na siebie, Kochaneczkę i pozostałych.

Nie wiem, dlaczego was nie obchodzi literatura.

Ale twarz, przecież wybitny musi się przebić medialnie.

Przebił się, komendancie – usłyszał wzmiankowany – ale nie w waszych oczach. Zna go cały świat. Mówi się, teraz już tylko będzie mówiło się, że Nobel dla niego jest w zasięgu roku, dwóch.

Komendant się odwrócił, przybliżył twarz do nieboszczyka.

Już śmierdzi – zrecenzował.

Wykładał w Yale. To nasz towar eksportowy. A teraz, komendancie, jak słusznie zauważyliście, będzie śmierdział. Ten fetor obiegnie cały świat.

O, kurwa! – było to mało poetyckie, bo komendant to nie poeta, tylko oralny prozaik od „kurew”, które na szczęście nie przenosił do raportów.

 

Rozdział VIII

Komendant zabarykadował się z trzeba nieboszczykami u siebie w gabinecie. Przeżywał ich jako trzykrotny zamach na swoje stanowisko. Ktoś mu te ciała podrzucał, aby wykurzyć go fetorem.

Może faktycznie nie powinienem wyjeżdżać na miejsca zbrodni tak, jak lekarz nie przeprowadzać operacji na najbliższych. Od tego ma fachowców, którzy podobne operacje śledcze zdali celująco. Tyka wraz ze swoją partnerką niemal wszystkie postępowania rozwiązali, aby prokuratorzy osiągali cele postawione w zarzutach, wyroki wypełniały peragrafy dosłownie, ile lat zagrażało przestępcom, tyle więzienia przyznawali sędziowie.

Kochaneczko i Maria to jego para wizytowa, hm – wizytówka. No właśnie, para. Do kurwy nędzy, czy oni pod moim nosem się kopulują?

Sekretarka miała nakazane, iż może komunikować i pozwolić wstępować do niego tylko jednemu, to jest wizytówce.

Dobrze, że przyszedłeś sam – przywitał Kochaneczkę.

Tylko dlatego, że sekretarka Marii nie wpuściła.

A to klempa nie zrozumiała.

Ostro, szefie.

Nie słyszy. Tak mi się wyrwało – szef się usprawiedliwiał. – Tylko wy, póki co, macie prawo mnie nawiedzać. Dzisiaj, jutro, póki nie opracujemy strategii rozwiązania tych trzech…

Zatrzymał się i jąkał nieco teatralnie.

… trzech martwych aktorów.

Grubo.

To na nasz użytek – komendant miał jakąś teorię. – Zanim pójdziesz po Marię, odpowiedz mi na jedno pytanie.

Znowu szef się zaciął, słał do Kochaneczki dziwne spojrzenia, aby je zamienić w dziecinny teatrzyk nieporadności ze splataniem palców obydwóch rąk, a wreszcie domykając palczaste przedstawienie wyprostowanym palcem skierowany w dziurkę utworzoną przez drugą dłoń.

Kopulujecie się?

Nie odpowiem, bo moje majtki i majtki Marii to nie tylko bielizna osobista.

Już mi odpowiedziałeś. Nie czuję się usatysfakcjonowany.

Trudno.

Przedzwonił do Marii, która szybko odpowiedziała:

Niosę.

Nie zrozumiał, co niesie, szef spojrzał na niego.

Masz dziwną minę.

Niesie.

Nioska może zniesie ci jajo, małego Tykę, może Tyczkę.

Przyniosła tablicę. Szef się zarumienił, zagadał samego siebie:

Każdy przyrząd może być pomocny – po czym spojrzał na niego. – Widzę, że nanieśliście trzeciego. Oby ostatni. A teraz strategia, strategia, strategia może nas uratować.

Przed czym uratować? – zapytał Kochaneczko.

Szef nie odpowiedział, machnął ręką, odsuwał od siebie myśl o uratowaniu, a przynajmniej podzielenie się stanem swoich obaw.

Trzech nieboszczyków, z których dwóch jest nam znanych. Dlaczego trzeci, a w kolejności pierwszy jeszcze nie ma swojego imienia i nazwiska?

Szef zawiesił się na swoich śledczych.

Jak mówią politycy, którzy nie chcą odpowiedzieć: dobre pytanie, szefie – odpowiedziała Maria.

Gdy patrzę na tablicę – Kochaneczko przejmował inicjatywę – widzę symetrię, logikę i sugestię, jakim tropem winniśmy iść.

Tropem za sprawcą, sprawcami, jak rozumiem – podkreślił szef.

Czy jesteśmy w stanie odpowiedzieć sobie tutaj, dlaczego tych nieboszczyków opakowano?

Kochaneczko patrzył nie tylko na tablicę, ale lustrował paoramicznie Marię i szefa.

Ileż trzeba trudu sobie zaddać, aby taką operację przeprowadzić w celu… właśnie w jakim celu?

Kontynuuj – popychał go szef.

Dwie powszechnie znane postaci reprezetujące skrajne watości: zło i dobro. Szef mafii i wybitny poeta z podręczników języka polskiego.

A trzeci – szef dalej popychał.

Nieznany nam, a do tego pracowano nad jego liniami papilarnymi, aby go po nich nie rozpoznać.

Może to on jest kluczem – wreszcie wtrąciła się Maria.

Kluczem do czego? – Tyka zadał retoryczne pytanie i kontynuował:

Natychmiastowa identyfikacja dwóch pozostałych pozwala się skupić na tym, czy zeszli w powodu zarazy i co zaszło w ich otoczeniu, że ciała opakowano i wystawiono na pokaz, jak wyrzut sumienia.

Czyli zadaniem waszym jest grzebać w środowisku Generała i Wielkiego Poety – komendant w ten sposób wydal polecenia. – Dam wam do pomocy innych śledczych, możesz ich sobie wybrać, Tyka. Czasu masz niewiele, a ogrom zadań do wykonania.

Najpierw przejrzę monitoring miejski, ktorego kamery zbierają obraz nad rzeką.

Pamiętaj o katedrze, tam są dwie kamery: biskupa i straży miejskiej. Dociśnij T-Mobile, bo z sygnału tego operatora otrzymaliśmy zwiadomienie o trzeciej paczce, tak?

Tak.

I rzecz najtrudniejsza, musisz obchodzić się z nią, jak ze zbukiem, bo gdy się zbije, smród nas stąd wykurzy.

Wiem, komendancie – Kochaneczko czekał, aż szef wyartykułuje niemiły związek ich przykrywkowca, który właśnie niebezpośrednio złożył wypowiedzenie w tym samym czasie, gdy odkryto zwłoki Generała.

 

Wczoraj z Marią rozstał się na progu komendy. Nie potrzebowali używać słów, aby wiedzieć co każde z nich powie na tę okoliczność. Obrazek z nimi, gdy zmierzają do samochodu, bądź autobusu, on kroczący susami, ona drobiąca na pantofelkach, wbijał się we wzrok każdego, kto ich zobaczył, a u niektórych uruchamiał wyobraźnię z erotyczną pointą.

O, dziwo, spał spokojnie, nie był to żaden przekładaniec bezsseności z nerwową onirycznością o burleskowej treści. Takie noce miał dawno za sobą, praca śledczego niosła tyle trudnych do akceptacji widoków, czasami wręcz przerażających, że psychika musiałaby zderzyć się z wielką osobistą tragedią, aby wprowadzić niepokojące zachowania.

Maria przeciwnie, wrażliwa jak jej delikatna postura, wierna, ale niepewna obiektywnych celów osobistych, chciała czuć się przy mężczyźnie pewnie, bezpiecznie, a to mogło gwarantować tylko obdarzenie go głębokim uczuciem. Kochaneczko z biegiem czasu wyrobił w niej takie przekonanie, zaklepała je w sobie, ale wczoraj zachwiało się w niej. Nie tyle z bezpośredniego powodu Kleofasa, co przypomnienia jego osoby. On zawsze był nieprzewidywalny, gdy konkurował z Kochaneczko, był górą, ale oddał ją walkowerem nie wiedzieć dlaczego. Była opuszczona, przypuszczała, że pojawiły się w nim wątpliwości o własnej mocy, wolał opuścić pole walki, niż ewentualnie na nim przegrać i wybrać inne pole, gdzie z góry ogłosił się zwycięzcą.

Nie bez znaczenia była jego męska przyjaźń z Waldym, był jakoś zaangażoway we wprowadzenie go jako przykrywkowca z mafijne struktury, a dziewczyna policjantka mogła tylko zaszkodzić. Tak sobie tłumaczyła. Czy to było prawdą? Pewnie już sam Kleofas o tym nie pamiętał.

A tu jeszcze na powierzchnie wypłynęła rezygnacja Waldego z pracy w policji. Jej pewność siebie została zachwiana niepewnością osoby Kleofasa i nieoczywistością jego związku ze Szczenko – i Maria odkryła, że dobrze czuje się w tej płynnej sytuacji. Nie znała tego u siebie, przygodności, stwarzania się na nowo, definiowania nieustannie.

Wiedziała poza tym, że nie zawiedzie ją Kochaneczko. O siódmej stał swoim wysłużonym volvo pod kamienicą na Ratajach, przybył z Marcelina, stał kilka minut, gdy zeszła. Musnęła go policzkiem o policzek, pocałunek wysyłając w ranne rześkie powietrze.

Układamy plan, czy go już masz? – zapytała.

Oczywiście, że mam. Monitoring z biskupiej kamery.

A nie lepsza miejska kamera, która ma większy zasięg horyzontalny.

Owszem, ona jest najważniejsza, ale na tej mogło zostać z bliska zanotowane, jak przechodzili delikwenci  z pakunkiem, albo wyładowywali z bagażnika, bo to z tej strony jedna z dwóch dróg z parkingiem, no, trzech dróg, wszak teoretycznie jest możliwe, że paczka płynęła rzeką, takie flisactwo funeralne.

Biskup pozwoli? – drążyła pytaniem Maria. – Jest poza naszą jurysdykcją.

Mam lepsze wejście, przez kościelnego, który w tych sprawach ma więcej władzy niż biskup.

Zajechali na Ostrów Tumski, ale nie bezpośrednio pod bazylikę, na parking, z którego schodziło się na nabrzeże, gdzie zakotwiczony były dwa stateczki wycieczkowe.

Ledwie zatrzymał wóz, podszedł statecznym krokiem facet w masce, co nie zdziwiło Tyki.

To on – zakomunikował Marii.

Szybki.

Sprawny – poprawił.

Kościelny wyglądał na dygnitarza, a nie na ciecia posiadłości kleru, Kochaneczko wskazał mu tylne siedzenie, gdzie ten usadowił się.

Komisarzu, całą noc przeglądałem rejestr z kamer. Niczego nie ma wartościowego, lecz to nie ja jestem fachowcem od typowania podejrzanych wartości.

Słusznie – Tyka skomentował. – Choć wiem, że w waszej profesji i do tego w tak atrakcyjnym miejscu bez najwyższych profesjonalnych umiejętności dotyczących typowań, co i do czego się nadaje, nie zagrzałby pan dłużej miejsce, jest oczywiste.

Dziękuję za uznanie – pogrzebał w teczce dygnitarz w randzie kościelnego. – Na tym pendrivie jest cały zapis z naszych kamer z dwóch ostatnich dni.

Prawdziwy z pana fachowiec. Dziękuję

Jedna rzecz nie daje mi spokoju.

A jednak – Kochaneczko lubił takich ludzi, którzy przyznawali się, że zostali złapani na wykroku, to fachowcy wysokiej próby.

Mam nagranie na tablecie – z teczki wyciągnął urządzenie – ono też jest na pednrivie.

Odpalił, szybko urządzenie zaskoczyło. Obrócił ekran w ich stronę, sam tak przechylił głowę, aby pozostać jednym z trzech widzów.

Spojrzenie z kamery przemysłowej z wysokości jednej wysokiego piętra – informował.

Pusty plac – po kilkunastu sekundach zrecenzował widok Kochaneczko. – Co to za plac?

Jego boczna część sprzed zespołu rezydencji biskupiej, po prawej znajduje się niewidoczny dla kamery ogród.

Niewidoczny, bo… – nie skończył komisarz.

W obraz wszedł nagi mężczyzna. No, nie nagi, bo na twarz miał naciągniętą kominiarkę.

Nagi z kominiarką na głowie.

Swoistny ekshibicjonista – podjęła rozemocjonowana Maria.

Kogo chciałby zainteresować swoją nagością? Nie widzę publiczności.

A może miał schadzkę w ogrodzie?

Chodzisz na schadzki nago z kominiarką?

A może zastępuje maskę, bo tej nie miał pod ręką.

Raczej maskę nałożyłby na genitalia.

Kochaneczko oderwał wzrok od tej scenki z roznegliżowanym mężczyzną, bo ten zniknął z ekranu. Maria zauważyła:

Oprócz kominiarki miał zegarek na lewej ręce, nie dojrzałam, czy na pasku, czy na bransolecie.

Ciekawy dylemat, przewiń taśmę – ironizował komisarz.

I to panu nie daje spokoju? – pytał kościelnego. – Jakieś erotyczne podchody.

Nikt od nas.

Po czym pan poznaje? Po nagości?

Kominiarka nie skrywa kogoś, kogo znamy, to jest ktoś obcy.

Kochaneczko odwrócił się w stronę kierownicy.

To nie wszystko – usłyszał.

Kobieta nago podąży do ogrodów? – podjął grę kościelnego.

Raczej w tych okolicznościach do raju – Maria nie chciała być gorsza.

W kącikach ust kościelnego zagościł lekki płomyk wesołości.

– Nie to.

Powrócili do ról widzów, oczekując na następną scenę, która da pointę, a może morał, wszak to pochodzi z monitoringu instytucji, która profesjonalnie zajmuje się moralnością.

Nagi facet w kominiarce wrócił w tym samym miejscu ekranu, gdzie zniknął, nie dobrał sobie innej części bielizny, bądź ubrania, ani tym bardziej nie pokazał swojej facjaty, ale jeszcze badziej zaskoczył dwoje widzów, bo ten trzeci znał fabułkę, nabytkiem.

Pod prawą pachą niósł krasnala ogrodowego. Nagi facet w kominiarce wcale się nie rozglądał, jak powinien złodziej, który niesie łup na wierzchu.

Ocena zagadki z tego zdarzania, którą sobie postawiła Maria była fascynująca:

To nie rolex, ale dalej nie wiem, czy na pasku, czy na bransolecie.

Hm – Kochaneczko nie chciał rozwijać myśli o rolexach, precjozach, klejnotach, które są w gestii zainteresowań ludzi o większych zasobach.

Zwrócił się do kościelnego:

Faktycznie niepokoi, gdyby to było na monitorach instytucji kultury, byśmy mogli orzec, iż scenki wchodzą w skład akcji perfomance, performatywnej, a z pewnością moja partnerka śledcza dałaby nam wykładnię interpretacyjną.

Podał rękę kościelnemu, w kącikach ust igrały mu nawet większe płomyki zadowolenia, podziękował.

Gdy już jechali podzielił się refleksją:

Do kościoła powróciły cuda, acz zupełnie innego formatu. Nie stąpanie po wodzie, ale nago i na dokładkę z krasnalem ogrodowym pod pachą.

Może to omen w sam raz na nasze czasy.

 

Straż miejska referatu Stare Miasto mieściła się w budynkach władz miejskich, wymyślono ją, gdy rzeczywistość municypalna wstawała z kolan. Gdzieniegdzie to się udało, ale to straż została sprowadzona do roli pośledniej.

Kochaneczko na Placu Kolegiackim bezpośrednio zapukał do komendanta łazików trotuarów, który na jego widok nadął się znaczeniem „ja, komendant”. Brakowało tylko elokwencji „ten-tego”, gdy postraszył papierkiem prokuratorskim, zmiękł ten „ja” i zaczął wypytywać o sprawę, którą śledczy prowadził.

– Ponoć pojawił się wysyp kartonowych trumien z zawartością żywych trupów.

Śleczy w duchu musiał przyznać, że wyobraźnia plotkarska w wędrówce oralnej czasami przynosi ciekawe językowe figury retoryczne, wręcz metafory.

Tak rodzą się legendy miejskie – głośno spostrzegł.

Wiem, wiem, tajemnica śledztwa – szef łazików kiwał głową ze zrozumieniem. – Z których kamer potrzebujecie widoki?

Skierowanych na lewy brzeg rzeki w sąsiedztwie Ostrowa Tumskiego.

Jest tylko jedna, za to o dużej rozdzielczości.

W pomieszczeniu z monitorami kilku strażników snuło się pomiędzy podglądami na miasto, jakby wędrowali między parkingami i wręczali mandaty za brak biletu postojowego, bądź złe parkowanie.

Komendant obszedł stanowiska monitorów, sprawiając wrażenie, że nie orientuje się, które jest które, usprawiedliwiając się głośno przed śledczymi policyjnymi, a zdaje się że bardziej przed podwładnymi.

Stale udoskonalają.

Aż zdezorientowany stanął i wskazał:

To chyba to.

Nachylił się nad tym chyba, pokręcił głową, poszedł dalej w międzyczasie mówiąc „nie, nie”.

O, to – wypuścił powietrze stresalne, jakby puszczał gazy inną zdecydowanie do tego przeznaczoną częścią ciała.

Nie patrzył na nich triumfalnie, zaraz usłyszał z przeciwległego miejsca:

Szefie, to jest to – siedzący przy monitorze technik ubrany był nader frywolnie w czerwonym podkoszulku i szortach nieodpowiednich na tę porę roku.

Skąd wiesz, czego szukam.

Ano stąd, że ja to już dawno znalazłem, lecz nie wyskakuję przed peleton, aby nie oberwać.

Komendant się spocił na takie dictum, usprawiedliwiająco zwrócił się do Marii i Kochaneczko.

On jest tutaj najlepszy, czasami tak mnie wkurwia, że chciałbym go zwolnić, ale nie mogę.

Howgh – podsumował ten zwalniany, którego nie można zwolnić.

Kochaneczko już był przy nim, przywitał się, Maria także.

W zasadzie nie trzeba się witać, bo dzisiaj się widzieliśmy.

Śledczy chciał zapytać, jak się widzieliśmy. Nie zapytał, bo się zorientował, jak to jak wyglądało. Maria go szturchnęła.

Po mnie było widać panikę? – zapytała.

I to bardzo – technik podzielił jej obawy. – Ale potem wzięła górę babska hardość, prawda?

Nie hardość, czasami muszę walczyć z męskim szowinizmem, w policji testosteron jest przeceniany.

Przejdźmy do rzeczy – Kochaneczko zakończył te wstępne uwagi. – Pan, a może po imieniu, aby nie blokować się emocjonalnie.

Też Paweł – Paweł Kochaneczko, zwany Tyka, dowiedział się, że Paweł ze Straży Miejskiej może w niektórych apektach prowadzonego śledztwa mieć większą wiedzę od niego. W głowie opukał to spostrzeżenie i był gotowy do formułowania wniosków i wzdłuż nich poruszania się do przodu. Choć w tym wypadku mieli się poruszać do tyłu.

Wiedziałeś, co jest w pakunku?

Tak!

Widziałeś już wcześniej ten pakunek przed znalezieniem przez nas.

Kochaneczko mówił na wysokiej frazie, bo został zaskoczony, zbity z pantałyku.

Pawle – zwrócił się Paweł do Kochaneczko – ta paczka była cały czas pod moim, nomen omen, moritoringiem.

Tylko twoim?

Tak!

Dlaczego?

Monitor traktuję jako pole gry, zimej gry, że tak określę za moim guru McLuhanem.

To ty jesteś nawet filozofem?

Nie! Fanem, a to nie to samo.

Może potem pogadamy sobie o filozofii przy jakimś piwie.

Whisky tylko piję.

O key – Kochaneczko oddychał jak ryba wyrzucona na brzeg. Czuł, że skrzela zachodzą mu krwią. – Czyli nie muszę zadawać ci pytań, bo ty znasz odpowiedzi.

Lubię pytania – Paweł powiedział do Pawła. – One wymagają ofiar.

Pominę jedną ofiarę – Kochaneczko wszedł w język Pawła, nieoczekiwanego daru, jaki zdarza się w śledztwie, bez czego ono często musiałoby stanąć w miejscu. – Powiedz, co widziałeś i co masz zarejestrowane.

A to nie jest to samo – strażnik informatyk brnął dalej w „filozofię” i to dosłownie. – Obiekt oznaczony może być przybliżony.

Możesz mówić jaśniej – Kochaneczko niecierpliwił się, jeszcze nie dawał po sobie tego poznać.

Po prostu pokażę.

Genialne.

Włożył pendriva i odpalił inny monitor, komentując:

Wiedziałem, że pakunek spotka się z zainteresowaniem, bo… I tutaj na razie poprzestanę na „bo”.

Wówczas zajmiemy się piewotną ofiarą – Kochaneczko pomagał swemu imiennikowi.

Rozumiesz mnie, jakbyś czytał te same lektury filozoficzne.

Może darowalibyście sobie te głodne kawałki – Maria miała dość męskiego wywyższania.

Monitor błyskał tymi samymi obrazkami w tym samym statycznym ujęciu. Miejscowy „Kochaneczko” manipulował prawą ręką, lewą uniósł do góry: „spokojnie, za moment, za chwilę”. Jest.

Najazd na brzeg, w miejsce w prawo od pakunku. Dwie postaci w znacznej od siebie odległości, dwie różne postaci, można rzec że wielkolud i normalny wzrostem, albo normalny i krasnal. Gdy najazd ujmuje to jedną, to drugą postać w kadrze, bo tak bawił się „zimną grą” obserwacji informatyk Paweł, wykluczony zostaje wielkolud, zatem mamy krasnala, facecika, który idzie przodem i dociera do pakunku przed normalnym. Obraz teraz stabilizuje się, a Paweł zaczął się bawić portretowaniem postaci.

Tego krasnala znam – dzieli się ze śledczymi – śmiga wieczorami po Smochowicach, kilka razy spotkałem go na przystanku, swoją wielkością, że tak się wyrażę, rzuca się w oczy.

Facecik zdejmuje płachtę w pakunku, a ten drugi normalny przygląda się, coś odczytuje i zwraca do krasnala.

Zatem – Maria miała już dość męskiego dialogu i wymiany informacji, wcięła się – nie powinno być ze zdidentyfikowaniem go, miejsca zamieszkania i tak dalej.

Niby tak – odpowiada informatyk – wczoraj dopytywałem się znajomych, których zasięg znajomości obejmuje całą dzielnicę i nie tylko. I nieczego o nim nie wiedzą, niczego, choć go widzieli i tak samo zapamiętali jako osobliwość.

Hm – skonstatowała Maria – a ten drugi, jakby ci umykal, zatrzymaj kadr na jego twarzy, bo wydaje mi się znajoma.

Po dwóch próbach Paweł zatrzymuje kadr. Maria zbliża swoją twarz do monitora.

Podobny do Wieniawy – ocenia.

Już wcześniej go rozpoznałem – Kochaneczko wyrzuca z siebie.

Ciekawe – posumowuje informatyk – obdwaj są nam znani. Lecz to nie oni dostarczyli ten towar.

Ależ oni go nie odkrywają – Kochaneczko analizuje zachowanie postaci z monitoru – oni przybyli tutaj, bo wiedzą.

Maria kręci się wzdłuż monitorów, szukając usprawiedliwienia dla Kleofasa.

Oni jednak nie rozpakowują, bo wiedzą o zawartości – mówi. – To Kleofas zostaje przyprowadzony i zaskoczony.

Kochaneczko nie chce jej dobijać, acz złośliwie półgłosem dopowiada, wiedząc że w emocjach go nie słyszy:

– I ma adwokata na komendzie.

Nie zważa na dyskusję informatyk, ciągle operując na tym samym monitorze, zatrzymuje obraz na perspektywie, na którą na stałe ustawiona jest kamera przemysłowa.

Z lewej strony w kadr wchodzą dwaj faceci z pakunkiem trzymanym na barkach.

Oto oni.

– Przybliż – rozkazuje Kochaneczko.

Nie zrobiłem wtedy, więc teraz mogę tylko wyciąć kadr z pogarszającą się jakością.

Chodzi mi tylko o jeden szczegół.

Informatyk wykonuje polecenie, gdy wreszcie kosztem jakości statyczne kadrowanie, a nie najazd in live, ma sens rozpoznawalności, Kochaneczko usatysfakcjonowany mówi:

Dwóch w kominiarkach, ale ubranych – zwraca się do Marii z zapytaniem: – Czy to ma jakiś sens?

Wrzucono nas w absurdy, bo taki mamy czas, czas zarazy – Maria zdobywa się na to, z czym wcześniej walczyła.

Informatyk patrzy ze zdziwieniem na śledczych:

Widzę, że nie tylko ja tak mam.