Kopacz (05.01.15)
W poszukiwaniu poglądów, czyli polityka rządu w roku 2015
05.01.2015
„Muddle through” – ten piękny angielski zwrot w kontekście politycznym oznacza mozolne brnięcie od kryzysu do kryzysu bez żadnego celu, byle tylko utrzymać głowę na powierzchni. Oto co czeka nas w polskiej polityce przez kolejnych kilka miesięcy. Czy mistrzynią sztuki „muddlowania” można już ogłosić premier Ewę Kopacz?
Kiedy ówczesna marszałkini sejmu obejmowała funkcję premiera, gazety wypełniły liczne artykuły przedstawiające postać nowej szefowej rządu. Wszystkie miały jedną cechę wspólną – były identyczne. „Wierny żołnierz Donalda Tuska”, „rozwiedziona”, „ma córkę, także lekarkę”. Weszła do polityki po tym, jak do sejmu nie dostał się jej mąż. Najpierw w Unii Wolności, potem – od samego początku – w Platformie. Zawzięta – nie kupiła szczepionek przeciwko świńskiej grypie, mimo potężnych nacisków opinii publicznej. Twarda – pojechała do Smoleńska po katastrofie prezydenckiego samolotu. Pracowita. Czego brakuje w tym znakomitym dossier? Poglądów politycznych.
W Platformie Kopacz to ponoć lewoskrzydłowa, liberalna w kwestiach obyczajowych. Brak na to jednak specjalnych dowodów. Pod koniec roku premier niemrawo zachęciła swoich posłów, by zechcieli się zająć rozpatrzeniem (sic!) projektu ustawy o związkach partnerskich, ale niestety posłowie nie posłuchali i projekt upadł. Podobnie zresztą jak ustawa o finansowaniu zabiegów in vitro, ratyfikacja konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet czy likwidacja Funduszu Kościelnego i zastąpienie go dobrowolnym odpisem podatkowym. Udało się za to przyznać 16 mln złotych na muzeum Jana Pawła II i Stefana Wyszyńskiego, przypadkiem mieszczące się w samym środku Świątyni Opatrzności Bożej.
Niemal natychmiast po głosowaniu kilkoro posłów Platformy przekonywało co prawda, że związki partnerskie zostaną zalegalizowane i to jeszcze w tej kadencji, ale te zapowiedzi to tylko cukierek na osłodzenie liberalnemu elektoratowi gorzkiej pigułki. Żadnych szans na realizację tego projektu nie ma – i to co najmniej z trzech powodów.
Po pierwsze, premier nie ma wystarczająco silnej pozycji w partii, a wygrano-przegrana PO w wyborach samorządowych z pewnością jej nie umocniła. Nie będzie więc forsować postulatów, które następnie pogrzebie jej własna partia – lekcja z grudniowego głosowania została z pewnością wyciągnięta.
Po drugie, dotykanie kwestii „kontrowersyjnych” obyczajowo zwyczajnie się partii rządzącej nie opłaca. Liberalny obyczajowo elektorat i tak na Platformę zagłosuje, bo polityczne zombie na tzw. lewicy nie są w stanie ich głosów przejąć. Lemingi – do których i niżej podpisany zapewne się zalicza – najwyżej zagrożą, że przy okazji kolejnych wyborów zostaną w swych norkach, ale wówczas postraszy się je Jarosławem Kaczyńskim lub złoży bliżej niesprecyzowaną obietnicę powszechnej szczęśliwości. Do tej pory to wystarczało.
Wreszcie po trzecie, nie bardzo wiadomo, czy Ewie Kopacz na kwestiach obyczajowych zależy. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiadomo, na jakich kwestiach pani premier w ogóle zależy. Oczywiście, prawdą jest, że opozycji poglądy i plany pani premier również niespecjalnie interesują. Ważniejsze są sfałszowane, bo przegrane wybory, kilometry na samochodowym liczniku marszałka Sikorskiego czy szacowanie liczby poziomów, o które Jarosław Kaczyński przewyższa nową szefową rządu. Ale marna jakość opozycji nie powinna być usprawiedliwieniem dla polityk, która obejmując stanowisko premiera, obiecywała, że będzie to stanowisko sprawowała na własnych warunkach, nie kopiując stylu poprzednika. Bez zdefiniowania podstawowych celów politycznych i środków ich realizacji o żadnej nowej jakości mowy być jednak nie może.
Tymczasem poglądy polityczne szefowej rządu – nie tylko obyczajowe, ale również (a może przede wszystkim) gospodarcze – to do dziś jej najpilniej strzeżony sekret. Z wywiadów lub profili napisanych już po objęciu przez nią urzędu dowiemy się, że kocha szpilki i słodycze, każe ministrom pić kakao, bo wie, jak ważny dla zdrowia jest magnez, a ostatnio schudła – to sylwetka opracowana przez „Wprost”. „Viva” informuje nas, że premier jest osobą rodzinną, co potwierdza jej córka w wywiadzie dla „Newsweeka”. W tej ostatniej rozmowie wyczytamy również, że Ewa Kopacz nie lubiła Gdańska (wolała Lublin), ale teraz już lubi, a kiedy wraca do domu, zaraz łapie za odkurzacz. Z pewnością dlatego że jest niezwykle pracowita – tę ostatnią cechę zgodnie eksponują wszystkie publikacje. Ale jaki jest cel tej pracowitości? Jaki kraj chce pracowicie budować szefowa rządu? Konia z rzędem temu, kto potrafi na to pytanie udzielić sensownej odpowiedzi.
Z zamierzchłych czasów Edwarda Gierka pochodzi anegdota o tym, jak to pewnego razu Sekretarz odwiedził nowoczesny, jak na ówczesne czasy, zakład pracy. Wszędzie jeszcze pachnące świeżością, skomplikowane maszyny pracują pełną parą, a między nimi, jak w ukropie, uwija się jeden robotnik, biegający wte i we wte z pustą taczką. Zapytany przez gościa, dlaczego nie ma na niej żadnego ładunku, odpowiedział: „U nas, towarzyszu Sekretarzu, plany są tak napięte, że ja nawet załadować i wyładować nie zdążę”. Zespół nowej premier coraz bardziej przypomina ten zakład pracy – robota wre, rękawy zakasane, czoła spocone, noce zarwane. Tylko sensu w tym wszystkim nie widać.
Czy premier nie ma poglądów politycznych, czy też ze względu na wyborcze kalkulacje nie chce ich ujawnić? Bliższe prawdzie jest zapewne to drugie wyjaśnienie. Marna to jednak pociecha, bo na zmianę tego stanu rzeczy nie ma w najbliższym czasie większych szans. Rosnące w siłę PSL – konserwatywne obyczajowo i socjalne tam, gdzie to wygodne – storpeduje wszelkie progresywne zapędy PO. A i Platforma nie będzie się o nie specjalnie bić. Przed jednymi i drugimi wyborami, które czekają nas w tym roku, posypią się obietnice podobne do tych, jakie złożono nam już w exposé, ale niestety – po wyborach ich realizacja okaże się niemożliwa. Bo koalicjant, bo Unia, bo już niedługo kolejne wybory, a więc może w przyszłej kadencji…
Jak zatem będzie wyglądało nasze życie polityczne w najbliższych miesiącach, jeśli na scenie politycznej nie dokona się żadna poważna zmiana? Muddle through, drodzy Państwo, muddle through.
dr Łukasz Pawłowskiz wykształcenia socjolog i psycholog, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”. Pisze o polskim i amerykańskim życiu politycznym.
Tekst ukazał się pierwotnie w tygodniku „Kultura Liberalna”
Bielan mówi, jak PiS wygra wybory. Pełna mobilizacja prawicy i znów pomysły z USA
W kampanii idzie nowe?
Polityk podkreśla, że na kilka miesięcy przed wyborami sondaże nie mają większego znaczenia. Kluczowy jest okres kampanii wyborczej. Jednak i tu czają się kłopoty. Według Bielana zasadą stało się, że w ostatnich tygodniach kampanii „drobne wpadki PiS są rozdmuchiwane do niebotycznych rozmiarów”. Po chwili jednak polityk przyznaje: „Utrata tuż przed wyborami medialnego tlenu to zjawisko już znane i nie ma się co obrażać na rzeczywistość”.
Zdaniem Bielana w polityce nadszedł czas na nowe techniki marketingowe. Chodzi o kampanię mobilizacyjną. Według polityka kampanie rozkręcane przez profesjonalny aparat partyjny i prowadzone głównie w mediach mają coraz mniejszy potencjał. W kampanię trzeba raczej zaangażować jak najwięcej ludzi, i to nie tylko parlamentarzystów czy działaczy partyjnych, ale i sympatyków ugrupowania. Bielan wskazuje na kluby „Gazety Polskiej”, rodzinę Radia Maryja czy związki zawodowe. Jednocześnie jednak ubolewa, że z tymi ważnymi grupami nie ma dziś „żadnej komunikacji”.
To już się kiedyś udało
Rozmówca „Rzeczpospolitej” podkreśla, że kampania mobilizacyjna przyniosła prawicy zwycięstwo w USA przed 20 laty, choć była w podobnie niekorzystnej sytuacji wyjściowej, co dziś PiS. Wystarczy więc skopiować wzory z USA, jak już to robił PiS choćby w 2005 roku.
Zdaniem Bielana jest jednak jeden warunek powodzenia PiS – długa kampania wyborcza. Według polityka, jeśli jest ona zbyt krótka i senna, pozwala to bronić się „establishmentowi”.
Cała rozmowa w „Rzeczpospolitej”.
Były minister zdrowia Marek Balicki: „Opinia publiczna widzi Arłukowicza jako bojownika w walce z roszczeniową grupą”
– Minister Arłukowicz zapomniał, że ochrona zdrowia to inna dziedzina niż produkcja przemysłowa. Do takiego obszaru nie wolno wprowadzać atmosfery konfrontacji i wojny, gdzie jeden musi wygrać, a drugi przegrać – mówi w „Bez autoryzacji” były minister zdrowia w rządzie SLD Marek Balicki.
Za rządów SLD był pan ministrem zdrowia. Co by pan zrobił na miejscu Bartoza Arłukowicza? Ustąpił lekarzom czy poszedł na konfrontację?
Nie mogę powiedzieć, co bym zrobił, bo nie uczestniczyłem w negocjacjach i nie znam szczegółów sprawy. Uderza mnie to, że wszyscy bardzo chętnie tę sprawę komentują i oceniają postawy obu stron konfliktów, ale większość nie wie, na czym polegają technikalia sporu. Diabeł tkwi w szczegółach i tak jest pewnie w tym przypadku. Ja mogę tylko powiedzieć, że z tego, co wiem, w planie finansowym Narodowego Funduszu Zdrowia nie ma kwot, o których mówił Arłukowicz. Są kwoty zdecydowanie niższe.
Jakie widzi pan wyjście z tej sytuacji?
Banalne. Generalnie w Polsce, nie tylko w ochronie zdrowia, brakuje dialogu społecznego. Obie strony powinny usiąść i jak najszybciej rozwiązać ten konflikt, bo ofiarą są pacjenci.
Ale chyba jest już za późno na takie rozwiązanie.
Nie sądzę. Na każdym etapie jest taka możliwość. Ustalenia powinny być do przyjęcia dla obu stron. Nie może być tak, że jedna strona narzuca coś drugiej. A wygląda na to, że tak właśnie zrobił minister.
Jakiś czas temu za pieniądze Unii Europejskiej prawnicy przygotowali materiał dotyczący trybu konsultacji publicznych. To była bardzo interesująca praca pokazująca, jak powinny wyglądać poszczególne etapy konsultacji, w jaki sposób należy tworzyć prawo. Z tego, co zaobserwowaliśmy w tym przypadku, wygląda, że do tego modelu jeszcze nam daleko. Etapy przed przyjęciem prawa bardzo u nas szwankują. Mamy konflikt, bo zabrakło rozmowy. I przede wszystkim wnioski na tym obszarze powinny zostać wyciągnięte.
Myśli pan, że społeczeństwo jest w tym konflikcie po stronie Arłukowicza? Może część osób widzi w nim polityka, który sprzeciwił się roszczeniowej grupie interesu?
Z dzisiejszego sondażu w „Rzeczpospolitej” wynika, że najwięcej Polaków uważa, że winne są obie strony. Powiem tak: nie można zaakceptować zamknięcia gabinetów przed pacjentami, którzy są w nagłej potrzebie zdrowotnej. Z takiego założenia wychodzi też spora część społeczeństwa, dlatego nie dziwi mnie, że spory procent opinii publicznej będzie widział Arłukowicza jako bojownika w walce z roszczeniowymi lekarzami.
Tym bardziej, że lekarze podnoszą larum nie tylko w tej jednej sprawie.
Tak, w przypadku pakietów kolejkowego i onkologicznego jest podobnie. Tutaj moje zdanie jest takie, że to dobrze, że rząd zajął się przyspieszeniem rozpoznawania i leczenia nowotworów. Znów jednak zaszwankowało wykonanie i po raz kolejny zabrakło rozmowy, bo onkolodzy przekonują, że wielu ich bardzo ważnych postulatów nie uwzględniono.
Myśli pan, że minister Arłukowicz zasłużył na dymisję?
Nie oszukujmy się. Jesteśmy parę miesięcy przed wyborami, to jest koniec kadencji. Były już stawiane wota nieufności i zostały obronione. Trzeba byłoby liczyć na decyzję premier Kopacz, ale ona wyraźnie stoi za ministrem. Przecież to jest bardziej polityka rządu jako całości, a nie jednego człowieka. Dlatego uważam, że premier musi bronić Arłukowicza i wprowadzanych przez niego zmian.
Arłukowicz do niedawna był pana kolegą z SLD. Cieszy się pan, że nie ma go dziś w szeregach Sojuszu?
Trudno powiedzieć, bo nie wiemy, jak by się zachowywał, gdyby pozostał w SLD. Uważam, że on dziś trochę zapomniał, że ochrona zdrowia to inna dziedzina niż produkcja przemysłowa. Tu niezwykle ważne jest zaufanie, budowanie atmosfery bezpieczeństwa, pewności, spokoju. Jak się pójdzie na izbę przyjęć do szpitala, to tam są ludzie bezradni, zdani na pomoc innych. Do takiego obszaru nie wolno wprowadzać atmosfery konfrontacji i wojny, gdzie jeden musi wygrać, a drugi przegrać. Tak zrobił Arłukowicz i mam mu to za złe.