Wrony (28.12.14)
Orbán ma kłopot. Poważny kłopot. Co dalej z węgierską gospodarką?
Premier Węgier Viktor Orban (LASZLO BALOGH / REUTERS / REUTERS)
I choć wypowiadał te słowa w kontekście napiętych relacji z USA, to jednak jego działania w ostatnich miesiącach wskazują na to, że nie jest aż tak bardzo niezależny. Chodzi przede wszystkim o zmianę kursu wobec Rosji – jeszcze kilka miesięcy temu Orbán publicznie chwalił Władimira Putina, krytykował UE za nałożenie sankcji na Rosję, nazywając je „strzałem we własne kolano”, a Ukraińcom proponował, by dali mieszkającej w tym kraju mniejszości węgierskiej autonomię.
Orbán miał w tym swój interes: Rosjanie rozbudują elektrownię atomową w Paks i pożyczą na ten cel Węgrom 10 mld euro, a obie strony podpisały też wiele umów o współpracy. Tyle tylko że im bardziej napięta stawała się sytuacja w Donbasie, tym bardziej ciepłe relacje na linii Moskwa – Budapeszt nie podobały się kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Orbán musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo w końcu w listopadzie zmienił retorykę wobec Rosji. Według węgierskich mediów Merkel kilka razy strofowała premiera Węgier, a gdy to nie pomogło – miała nakazać szefostwu fabryki Audi i Volkswagena wstrzymanie produkcji latem na kilka tygodni, w efekcie czego produkcja przemysłowa Węgier drastycznie spadła. I choć te rewelacje wydają się bzdurą, to Madziarzy rzeczywiście mają wiele do stracenia – w tym roku 25 proc. bezpośrednich inwestycji zagranicznych pochodziło z Niemiec, które są od lat najsilniejszym partnerem handlowym Węgier. Takie koncerny jak Daimler czy Volkswagen dają pracę ponad 300 tys. ludzi, a od 2010 roku zainwestowały na Węgrzech ponad 6 mld euro.
Orbán obniży podatki?
Patrząc na suche liczby, gospodarka Węgier w tym roku jest jedną z najsilniejszych w Europie. W drugim kwartale PKB Węgier urosło najmocniej w całej UE, a wzrost wyniósł 3,9 proc., w III kwartale wzrost wyniósł 3,2 proc. Madziarom udało się też mocno ograniczyć bezrobocie – według danych za koniec października przez rok spadło z 9,8 do 7,1 proc. (choć w lwiej części odpowiada za to program robót publicznych dla niewykwalifikowanych robotników) – i zmniejszyć deficyt budżetowy, który na koniec tego roku trzyma się na poziomie 2,9 proc. PKB, a w przyszłym roku ma spaść jeszcze mocniej. Podobnie ze wzrostem gospodarczym, który ma wynieść minimum 2,5 proc. Węgrzy zawdzięczają ten wzrost umiejętnemu lawirowaniu Orbána, który robi interesy z UE, ale nie rezygnuje z partnerstwa z Rosją. Węgry są też najważniejszym w regionie partnerem dla Chin – kilka dni przed świętami Chińczycy podpisali umowę, na mocy której współfinansują i zmodernizują 350 kilometrów linii kolejowej na trasie Budapeszt – Belgrad. Dzięki temu już za trzy lata pociągi na tej trasie będą kursowały z prędkością 160 km/godz., a średni czas podróży zmniejszy się z ośmiu godzin do nieco ponad dwóch. Oczywiście, Chińczycy nie robią tego bezinteresownie – dzięki tej inwestycji chińskie towary z portu w greckim Pireusie będą szybciej trafiały do Europy.
Nie oznacza to jednak, że Orbán może świętować – wzrost jest mocny, ale opiera się zbyt mocno na eksporcie, zwłaszcza motoryzacji, która w dobie spowolnienia w Europie przeżywa kryzys. Problemem jest też wysoki wskaźnik długu publicznego. Rzeczywiście, w 2010 roku Orbán odziedziczył po socjalistach dług w wysokości 80 proc. PKB, jednak przez lata niewiele zrobił, by go zmniejszyć – pod koniec roku dług publiczny Węgier wynosił 83 proc. PKB, a w połowie roku sięgał nawet 85 proc. Nie jest to jeszcze poziom Grecji czy Włoch, ale Madziarom i tak Komisja Europejska grozi palcem. Fiskalna konsolidacja stała się więc priorytetem dla rządu Orbána. I to ona wraz z patriotyczną retoryką Fideszu stały się głównymi motorami rządowej kampanii przeciwko wielkim korporacjom. Orbán co jakiś czas przypomina swoim wyborcom, że Węgry nie będą chodziły na pasku korporacji. Stąd sektorowe podatki wprowadzone w takich branżach, jak banki, energetyka, telekomunikacja i handel.
Uderzenie w banki i markety
Szczególnie mocno w skórę dostały banki, które obarczono najwyższym w Europie podatkiem od transakcji finansowych (0,6 proc. każdej transakcji), a także ograniczono możliwości zarabiania na klientach (każdy Węgier może dwa razy w miesiącu pobrać pieniądze z dowolnego bankomatu bez płacenia prowizji). Reakcją rynku było zdegradowanie ratingu Węgier do poziomu śmieciowego, na którym utrzymują się od prawie półtora roku. Negatywny rating i sektorowe podatki nie są zachętą dla inwestorów. Dlatego Orbán chwalebnie ogłosił, że rząd będzie stopniowo obniżał poziom podatku bankowego, który, jak sam przyznał, jest „niemożliwie wysoki”. Podatek bankowy, z którego węgierski budżet czerpie prawie pół miliarda euro rocznie, może być obniżony lub nawet całkowicie zniesiony w 2016 lub 2017 roku. Jednak, jak zastrzegł Orbán, będzie to zależało od tego, czy banki ułatwią zaciąganie kredytów przez Węgrów, bo właśnie akcja kredytowa ma pobudzić konsumpcję, a ta ma być głównym motorem wzrostu gospodarczego. Oczywiście, budzi to obawy co do wybuchu bańki, np. na rynku nieruchomości, ale z drugiej strony – w listopadzie Węgrzy podpisali z bankami umowę, na mocy której do końca przyszłego roku wszystkie kredyty walutowe zostaną przewalutowane na forinty.
Ale ponieważ natura nie znosi próżni, rząd wciąż szuka nowego źródła przychodów. Początkowo miał to być internet, jednak z powodu masowych protestów Orbán zrezygnował z tego pomysłu. Padło więc na handel, także zdominowany przez zagraniczne koncerny (siedem z dziesięciu największych sieci należy do zagranicznych firm). Szybko ustanowiono więc tzw. podatek Tesco, którego wysokość do tej pory wynosiła 0,1 proc. obrotów. Teraz stawka będzie zależna od wielkości sprzedaży i maksymalnie wyniesie 6 proc. obrotów. W tej sytuacji najwyższe stawki zapłacą brytyjskie Tesco (348 mln zł podatku w przyszłym roku) i holenderski Spar (ok. 160 mln zł). Jednocześnie na zagraniczne sieci nałożono wiele innych ograniczeń, m.in. będą musiały zamknąć sklepy w centrach miast, a jeśli przez dwa lata z rzędu będą wykazywały straty – rząd będzie mógł zakazać im działalności na Węgrzech.
Co ciekawe, sektorowe podatki nie są nakładane na każdą branżę, a wyjątkami cieszącymi się przywilejami na Węgrzech są gałęzie gospodarki zdominowane przez Niemców. Tak jest w motoryzacji, fabryki Audi, Opla czy Mercedesa korzystają z milionowych rządowych subsydiów i 80-procentowych ulg podatkowych. A jeśli nawet w jakiejś branży niemieckie interesy są zagrożone – jak w przypadku telewizji, której rząd nałożył 50-procentowy podatek od przychodów reklamowych na największe stacje, co oznacza, że w praktyce będzie go płacił tylko niemiecki koncern RTL – sam premier po jakimś czasie się reflektuje i proponuje „powrót do negocjacji”.
Problem: brak opozycji
Rząd Fideszu i chadeckiej KDNP przeżywa obecnie trudne chwile – już pół roku po wyborach ma rekordowo niskie poparcie, rzędu 25 proc. Jak podkreślają eksperci, oprócz afery z próbami opodatkowania internetu wpłynęły na to także inne pomysły rządu, którym sprzeciwia się większość społeczeństwa, np. zakaz handlu w niedziele. Z drugiej strony, choć poparcie dla Fideszu spada, to aż dwie trzecie Węgrów jest przekonanych, że w przypadku wyborów Fidesz wygra je w cuglach. Przyczyną jest brak sensownej opozycji – masowego poparcia nie udaje się uzyskać ani partiom centrowym, ani socjalistom, których twarzą jest skompromitowany premier Ferenc Gyurcsány. Sam Orbán opozycji nie zamierza ułatwiać życia – kilka dni temu ogłosił, że wszystkie organizacje pozarządowe korzystające z dotacji z innych krajów będą musiały przechodzić przez bardziej restrykcyjny proces rejestracji, by – jak wyjaśnił premier – wiedzieć, „kto za nimi stoi”. Wielotysięczne antyrządowe demonstracje też nie robią na nim wrażenia, choć podchodzi do nich dość osobliwie. – W pewien sposób każda taka demonstracja to nasz sukces i osiągnięcie naszego pokolenia. Prawo do protestu to był jeden z powodów, dla którego założono Fidesz – mówi Orbán.
Od nas zależy, czy wykorzystamy szansę
Wiele – od tabloidyzacji mediów po globalizację zmniejszającą nasze pole manewru – sprawia, że coraz gwałtowniej dzielimy się na plemiona żyjące w oblężonych twierdzach. Dlatego swoim zbyt dużo wybaczamy i zbyt łatwo ich usprawiedliwiamy, a innych zbyt łatwo potępiamy i za mało staramy się zrozumieć, co mówią czy robią.
To demoralizuje elity. Cokolwiek robią, są masakrowane przez obcych i bronione przez swoich. Wyborcy nie głosują na tych, którzy lepiej im służą, lecz przeciw tym, których bardziej się boją. Im silniejsza polaryzacja, tym słabsza jakość polityki, a jej merytoryczna ocena jest coraz trudniejsza, bo przesłania ją gęstniejąca chmura kryterium swój – obcy. Elity nie mają powodu wypatrywać gwiazdek poprawy ani iść za nimi, bo to mogłoby osłabić polaryzację gwarantującą im trwanie.
Histeria
Rosnąca niepewność i poczucie bezradności wywołują permanentne napięcie. A ono powoduje coraz częstsze i silniejsze wybuchy histerycznych emocji. Zjawiska znane od niepamiętnych czasów – napięcia kulturowe i błędy władzy, katastrofy i przejawy nierówności, spory międzypartyjne i międzynarodowe – wprawiają społeczeństwa w nieustanne emocjonalne drżenie, które sprawia, że meritum niknie.
Tak się emocjonujemy aferą samochodową czy podsłuchową, że nie mamy czasu ani siły zajmować się tym, od czego zależy nasz zbiorowy los. Tak emocjonuje nas zegarek byłego ministra transportu, że umyka nam prowadzone przez brytyjski odpowiednik CBA śledztwo w sprawie gigantycznych łapówek dawanych w Polsce przez dostawcę Pendolino. Tak nas emocjonuje awantura ministra edukacji z nauczycielami o pracę w czasie przerwy świątecznej, że nie pytamy, jak zmieni się metodyka klas 4-6, gdy we wrześniu dotrą tam uczniowie, którzy jako pierwsi poszli do szkoły w wieku sześciu lat.
Permanentna histeria sprawia, że wciąż się nawzajem potępiamy, przerażamy, rwiemy włosy z głowy itp., ale powody są zwykle przypadkowe i mało znaczące. W atmosferze powszechnej histerii sprawy istotne giną z pola widzenia. Gwiazdki nowego nikną za chmurami histerycznych dymów.
Nostalgia
Przez to wszystko tęsknimy za „starymi dobrymi czasami”. Sieroty po neoliberalizmie snują wizje neoneoliberalnego ładu, obiecując zwalczenie neoliberalnych katastrof przez eskalację ich przyczyn. Na przykład rozwiązanie problemu nierówności związanych ze śmieciowymi pracami przez uśmieciowienie całego rynku pracy. Sieroty po ZSRR próbują odtworzyć jego potęgę i wpływy, wracając do rozwiązań, które były przyczyną jego upadku – wielkich wydatków zbrojeniowych, wojskowych interwencji, autorytaryzmu, sterowania wszystkim z Kremla itp. Tak jest wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć. Chmury marzeń o powrocie starego przesłaniają nam gwiazdki nowego.
Z tego, że gwiazdki widać, nie wynika, że trzeba je zobaczyć, a zwłaszcza że za nimi pójdziemy. Polaryzacja, histeria i nostalgia nie oznaczają, że zmarnujemy szansę. Niestety, nigdzie nie jest napisane, czy wykorzystamy szansę, czy ją zmarnujemy. To zależy od nas.
Inteligencja wron zdumiewa naukowców. „To imponujące osiągnięcie!”
Zadanie polegało na wykorzystaniu zdolności do rozpoznawania relacji i rozumowania przez analogie. Wrony, widząc na przykład we wzorze dwa kwadraty tego samego rozmiaru, musiały wybrać kartę przedstawiającą dwa koła tego samego rozmiaru (a zignorować kartę prezentującą np. dwa koła różnej wielkości). I na odwrót – jeśli we wzorze znaki były różne (np. kółko i krzyżyk), to prawidłową odpowiedzią było wybranie karty, na której również były odmienne znaki (np. kwadrat i koło), a zignorowanie karty z identycznymi znakami (np. dwoma krzyżykami).
Okazało się, że ptaki od razu zrozumiały, o co chodzi w zadaniu, i od pierwszej próby wybierały poprawną odpowiedź. Nie potrzebowały żadnego treningu.
Zobacz, jak przebiegał ten eksperyment:
– Mówiąc szczerze, nawet gdyby zostały zmuszone do wykazania się takimi zdolnościami rozumowania, już byłoby to imponujące osiągnięcie. Tymczasem one zrobiły to spontanicznie – komentuje zdumiony Ed Wasserman, profesor psychologii na Uniwersytecie Iowa (USA) i korespondencyjny współautor badania.
Naukowcy opublikowali wyniki w piśmie „Current Biology”. Przyznają, iż poprzedni trening w dopasowywaniu identycznych obiektów mógł pomóc zwierzętom zastosować tę zależność w szerszym kontekście i przenieść ją na rozpoznawanie identycznych relacji. Wciąż jednak pozostają pod wrażeniem.
– Rozumowanie przez analogie, dopasowywanie relacji do relacji – to umiejętności zaliczane do procesów rozumowania abstrakcyjnego wyższego rzędu. Od dekad takie umiejętności były przypisywane tylko ludziom i niektórym małpom – podkreśla Anthony Wright z Uniwersytetu w Teksasie (USA).
To kolejny eksperyment, w którym ptaki z rodziny krukowatych wykazały swoją nadzwyczajną inteligencję. Wcześniej udowodniono, że bez problemu rozpoznają twarze, potrafią posługiwać się narzędziami i stosują wyszukane metody komunikacji.
Wajrak opowiada o swoich przygodach z mądrymi wronami
Przeczytaj, jak dr Joanna Bagniewska poznała sprytną wronę Betty na Uniwersytecie Oksfordzkim
Zobacz na poniższym wideo, co potrafią wrony:
Pampers z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom
Siedzimy ze znajomymi w restauracji. Nagle kobieta z naprzeciwka ściąga córce majtasy i zmienia pampersa z niespodzianką. Patrzę na te czynności higieniczne, chociaż wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją – pisze Agnieszka Kublik.
Obok nas ojciec z dwójką dzieci. Tak na oko w wieku gimnazjalnym. Całym ciałem demonstrują ojcu (a przy okazji i otoczeniu), że są tu, że zamówili, że jedzą, bo robią łaskę. Wielką łaskę, jeśli chcecie wiedzieć (ojciec wolałby nie).
Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie (to ważne, dlaczego, o tym za chwilę). Są z dziećmi. To dwie małe dziewczynki, starsza tak ok. trzy-cztery lata, młodsza koło roku. Świergoczą, śmieją się. Urocze. Dziś nie jesteśmy już szczególnie wyczuleni na małe dzieci np. w restauracjach. Już się przyzwyczailiśmy, że rodzice ciągną je ze sobą wszędzie.
Niespodzianka przyprawia mnie o mdłości
Ich rozbrykanie nam nie wadzi. Do czasu. Aż zaczną zwyczajnie marudzić. No wiecie, jakie męczące potrafią być dzieciaki, gdy się znudzą jedzeniem i towarzystwem rodziców. Piski, wiski, można nie usłyszeć własnych myśli, dosłownie. Rodzicom to nie przeszkadza.
Nasi amerykańscy znajomi są zszokowani, dla nich to po prostu brak kultury.
Siedzę przodem do tych maluchów i nagle widzę, że ta młodsza ląduje na kanapie. Matka zaczyna ją rozbierać, ściąga majtasy i zmienia małej pampersa. Reszta ich towarzystwa nie reaguje. Widać wymiana pampersa z niespodzianką to dla nich normalka, nawet w restauracji, na oczach obcych.
Patrzę na te czynności higieniczne, choć wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją. Oglądanie pampersa z niespodzianką przyprawia mnie o mdłości.
Mogła czy nie mogła?
Ale patrzę bezwiednie, bo mam tę całą scenę dosłownie pod nosem. Wszystko trwa chwilę, mała jest już ubrana, matka bierze zwinięty pampers i niesie go do toalety. I wierzcie mi, nie chcę, ale nie umiem nie myśleć o tym, co jest w środku, co jest – jakby to napisać – transportowane obok mnie. Co za chwilę wyląduje w koszu w toalecie i będzie tam leżeć i ciągle o sobie przypominać. Zapachem, rozumiecie, co mam na myśli, prawda?
Moi znajomi tego wszystkiego nie doświadczają. Siedzą tyłem do tych, a jakże, całkiem zaradnych rodziców. Relacjonuję im, na co musiałam – zupełnie nie chcąc – patrzeć. Gorąco dyskutujemy. Mogła czy nie mogła? W toalecie nie ma przewijaka, więc gdzie miała tego pampersa zmienić? Może przy pomocy ojca dałaby radę w toalecie? Nie przyszło jej to do głowy, zrobiła to tam, gdzie właśnie była, bez żadnego zażenowania. A co z dzieckiem? Zostało publicznie obnażone! Może powinna od razu wyjść i jechać do domu i tam pozbyć się pampersa z niespodzianką? A może, planując obiad w restauracji, powinna przewinąć małą tuż przed wyjściem z domu? Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że zrobiła rzecz niedopuszczalną. I że – co gorsza – najpewniej w ogóle nie ma o tym pojęcia!
Co sądzisz o tej sytuacji? Kto ma rację – Agnieszka Kublik czy mama dziecka? Napisz: listy@wyborcza.pl
A co, to już nie można wysikać się na trawnik?!
Przy okazji przypomina mi się, jak niedawno na podwórku zobaczyłam matkę, która zdejmowała spodenki swemu kilkuletniemu synkowi. Obok piaskownica, a dzieciak leje na trawnik. Na ten sam, po którym maluchy turlają się od wiosny do jesieni, po którym łażą na czworakach, gdzie budują domki dla swoich lalek i garaże na plastikowe samochodziki.
Pytam tę matkę, czy naprawdę jej dziecko musi tu sikać. Zresztą nie podeszli nawet pod drzewo, nie skryli się za krzaczkiem. Mały załatwia swoją potrzebę fizjologiczną tuż przy ścieżce, na oczach wszystkich.
Chciał siku! – odpowiada oburzona. Wściekła, że w ogóle pytam o coś tak oczywistego jak potrzeba fizjologiczna.
A nie mógł się wysikać tam, gdzie zwykle? – nie ustępuję. – Mam na myśli własną łazienkę – dorzucam – bo widzę, że matka nic a nic nie rozumie. Jej jedno spojrzenie mówi mi wszystko: a co, to już nie można wysikać się na trawnik?! I po chwili rzuca parę słów najzupełniej nieparlamentarnych. Maluch podciąga spodnie, wulgaryzmy mamy nie robią na nim wrażenia.
To nie jest felieton przeciwko matkom. To jest felieton przeciwko tym, które uważają, że mogą więcej tylko dlatego, że mają dziecko.
To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem
Prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i religioznawca, ponad dwa lata temu rozpętał burzę swoim felietonem o tzw. wózkowych.
Pisał wtedy: „Dzieci to dla nich zwykle alibi. Pretekst, by nic nie robić. Aby nie pracować i nie rozwijać się. Ich winy są najzupełniej oczywiste. Te nigdy niedomknięte furtki. Dzieciaki puszczone samopas, gdziekolwiek, a najlepiej na mój trawnik. To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu. Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Dzieci najwyraźniej potrzebne im do tego, aby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł. Nie chodzi o młode matki. Te są najzupełniej w porządku. Chodzi o wózkowe – wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia”.
Nie jestem aż tak rozzłoszczona na te matki jak profesor, ale gdy siedziałam w restauracji i zostałam zmuszona (tak, tak właśnie się poczułam) do oglądania pampersa z niespodzianką, przypomniał mi się jego felieton. Miał rację, gdy pisał, że „jeśli powie się cokolwiek krytycznego o kobietach i macierzyństwie, to nagle zaciskają się pięści, a jedwabne usteczka wypuszczają takie słowa, że niejeden facet spod budki z piwem by uciekł”.
„Gruba krecha”: arcywstyd dla Polski i powrót do „dzikiego kraju”
Wedla badania CBOS z grudnia br. krytycznie do działalności Sejmu odnosi się 67 proc. Polaków. Tylko 20 proc. oceniło Sejm dobrze. Lepsze wyniki ma Senat, ale to wynikać może z tego, że o jego działalności słychać dużo mniej.
Sejm zapracował na swoje notowania
Sejm jest sceną dla często niekulturalnej walki politycznej, cwaniactwa albo wyskoków poszczególnych parlamentarzystów. Przykłady?
Poseł Tomasz Kępiński (SLD) udał się na Krym w czasie, gdy trwało tam tzw. referendum. Obserwował przebieg głosowania, a że odbywało się ono pod dyktando „zielonych ludzików”? Kempińskiemu to nie przeszkadzało. Stał się przez to – jak nazwali go krytycy – „pożytecznym idiotą”, który przysłużył się Rosji. Wedle wersji oficjalnej pojechał tam „prywatnie” – tak prywatnie, że wcześniej oficjalnym pismem poinformował wicemarszałka Sejmu, a w czasie podróży posługiwał się paszportem dyplomatycznym. Towarzyszył mu Andrzej Romanek z Solidarnej Polski.
Można by się długo pastwić nad izbą niższą. Ale były też okazje do podbudowani powagi Sejmu – np. uchwała z okazji kanonizacji Jana Pawła II. Efekt? Tekst uchwały strasznie toporny, a nad nim jeszcze paskudna kłótnia. Żeby było śmieszniej, dziwacznie ubrany poseł Marek Domaracki (wcześniej Twój Ruch, potem SLD) sam opublikował zdjęcia, na których modlił się do telewizora, gdy z Watykanu transmitowana była msza. Pukał się też w czoło – dobrze, że w swoje.
W tym roku nawet modlitwy nie mogły dać Krakowowi zimowych igrzysk olimpijskich w 2022 r. Nie dlatego, że na to nie zasługuje, bo zasługuje – jeszcze nie teraz i przy bardziej profesjonalnych staraniach, ale jednak. Ten cel jest w zasięgu. Ale nie – jak się okazało – pod wodzą Jacka Majchrowskiego (prezydenta Krakowa) i Jagny Marczułajtis-Walczak. Posłanka PO nie podołała, a do jej odejścia z komitetu organizacyjnego przyczynił się jej mąż. Miała być wielka impreza sportowa, a wyszedł kosztowny kabaret za grube miliony i to wbrew woli mieszkańców.
Arcywstyd
Na stronach www Archidiecezji Krakowskiej jest już tylko sucha i krótsza niż wcześniej informacja: „abp dr Józef Wesołowski, wyśw. 1972”. Tylko tyle? A przecież cały interesujący się sprawami Kościoła świat mówił o nim i komentował kolejne jego zdjęcia. Ta zła sława Wesołowskiego przynosi wstyd Polsce i polskiemu kapłaństwu. Dlaczego? To precedens w historii Kościoła, choć czasami można by odnieść wrażenie, że nic się nie stało – w końcu dyplomata wyszedł z aresztu domowego i spokojnie spaceruje po Watykanie. A przecież jest oskarżony o pedofilię i grozi mu więzienie.
Wesołowski jako dyplomata – nuncjusz apostolski na Dominikanie – miał wykorzystywać seksualnie chłopców. Ale nie on jeden, bo i ks. Wojciech G. miał się tam dopuszczać przestępstw seksualnych. Można by zapytać: dlaczego? Odpowiedzieć starał się ks. Aleksander Ogrodnik: – Gorący klimat powoduje… powiedzmy… jakieś… no wzmożone w tych dziedzinach.
W tym roku Wesołowski został wydalony ze stanu kapłańskiego. Z kolei ks. G. jest w Polsce i trafił do aresztu. Tu klimat jest chłodniejszy.
Warto – zupełnie z drugiej strony – docenić wysiłki o. Adama Żaka, który jest pełnomocnikiem Episkopatu ds. ochrony dzieci i młodzieży. W praktyce uczy on duchownych, jak przeciwdziałać pedofilii. Prace ma niewdzięczną, ale jakże potrzebną.
Kapłani to osoby, które często cieszą się dużym zaufaniem ludzi, choć ci mogą ich widzieć pierwszy raz w życiu. Podobnie jest z lekarzami. W tym roku hańbą okrył się prof. Lechosław Gapik – wcześniej szanowany i uznany seksuolog. Sąd jednak był dla niego surowy. I dobrze: cztery lata w więzieniu za molestowanie pacjentek. W lutym tego roku policjanci doprowadzili go do miejsca odbywania kary. I siedzi, choć się przed tym bronił.
Otto von Bismarck mawiał, że ludzie nie powinni oglądać, jak robi się parówki i tego, jak od kuchni wygląda polityka. W tym roku zobaczyliśmy to drugie, a na talerzu była nie kiełbasa, ale carpaccio z mlecznej jagnięciny, rzodkiewki piklowane czy grillowany kozi ser ze szparagami. I wino za raptem połowę pensji minimalnej brutto. Bohaterowie afery podsłuchowej bądź – jak kto woli – taśmowej to w pierwszym rzędzie: Bartłomiej Sienkiewicz, Sławomir Nowak, Marek Belka, Radosław Sikorski, Andrzej Parafianowicz. Szkoda czasu na cytowanie ich wypowiedzi z VIP roomów, bo klimat był jak – excusez moi – spod budki z piwem.
Nie na ośmiorniczkach, ale na wieprzowinie poległ z kolei minister Stanisław Kalemba (PSL). Były już minister rolnictwa podał się do dymisji (za namową Janusza Piechocińskiego), bo nie poradził sobie ze zwalczaniem skutków afrykańskiego pomoru świń. Według niego nie były realizowane ustalenia rządu. Fakt jednak pozostał faktem: rolnicy byli wściekli i protestowali, bo nie zorganizowano na czas interwencyjnego skupu wieprzowiny. A to często było być albo nie być dla hodowców.
Dziecięce historie
Historie dzieci wzruszają najbardziej. W tym roku uwagę opinii publicznej przykuli – wyciskając przy tym dużo łez – Łukasz Berezak i 2-letni Adaś z podkrakowskich Racławic.
Wszyscy mają nadzieję, że 10-letni Łukasz, który jest nieuleczalnie chory (ma chorobę Leśniowskiego-Crohna), będzie żył jak najlepiej i jak najdłużej. A on, póki może, chce dać innym coś z siebie – włączył się w Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy – jako wolontariusz. – Dla mnie już nie ma ratunku, więc chciałbym pomagać innym – powiedział szczerze. Takie słowa w ustach dziecka mogą wywołać łzy i ciarki. I dobrze, że Jurek Owsiak spełnił jego marzenie: zaprzyjaźnił się z nim. Chłopiec dał nam wszystkim świetny przykład.
Adaś, czyli 2-latek z Racławic, jest zbyt mały, aby zapamiętać, co się stało. Jednak ludzie, którzy swoim profesjonalizmem przywrócili go światu żywych, będą go pamiętać na zawsze. Maluch ubrany tylko w piżamę wyszedł w środku nocy z domu – na zimno. Przeszedł kilkaset metrów i opadł z sił. Rano znalazł go zastępca komendanta komisariatu w Krzeszowicach Michał Godyń. Zaniósł chłopca do najbliższego domu i tam prowadził reanimację do czasu przyjazdu karetki.
Gdy maluch już trafił do szpitala, był wychłodzony do 12,7 stopni C. Ale przeżył i ma się dobrze. Jakim – to określenie prof. Janusza Skalskiego – cudem? Otóż dzięki profesjonalizmowi funkcjonariusza i wszystkich lekarzy, którzy wyprowadzili chłopca z ekstremalnej hipotermii – na czele z prof. Skalskim, dr. Tomaszem Darochą i całym zespołem Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej, które działa w krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II.
Młodzi medycy przynoszą nam chlubę. Tu warto przypomnieć dokonania dr Marty Łukszy, która stworzyła algorytmy pozwalające przewidzieć, jak będzie ewoluował wirus grypy. Z kolei 17-letnia Joanna Jurek została doceniona za opracowanie unikalnego sposobu dostarczenia leków bezpośrednio do komórek nowotworowych raka trzustki. Już dużo bardziej doświadczony zespół w Klinice Neurochirurgii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu natomiast zoperował rdzeń kręgowy Darka Fidyka. Brzmi sucho, ale jeśli dodać do tego, że dzięki temu pacjent odzyskuje władzę w nogach, to jest to już sukces na skalę światową.
Ten optymistyczny obraz polskiej służb zdrowia nie jest jednak standardem. A szkoda. Kontrprzykład płynie z Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie. Dlaczego? Historia jest rozciągnięta na 10 lat i mrozi krew w żyłach.
Jak zniszczyć komuś życie
Dziś 62-letnia pani Grażyna Garboś-Jędral była radcą prawnym i pracowała dla tego szpitala – w sprawach lekarzy za błędy medyczne. Jednak w 2004 r. sama trafiła do tego szpitala – z zawałem serca. Potem było już tylko gorzej: salmonelloza, przebicia jelita grubego, uszkodzenie kręgosłupa, niedowład kończyn, nieuleczalne problemy z trawieniem i wydalaniem oraz utrata funkcji seksualnych. Słowem: potworny dramat. Rozpadło jej się małżeństwo, wpadła w długi.
W tym roku sąd prawomocnie przyznał jej ok. 5 mln zł i dożywotnią rentę. Pacjentce należy się szacunek za walkę do końca. Zapłacić ma szpital, ale placówka posiada ubezpieczenie – ostatecznie jednak i tak zrzucą się na to pacjenci.
Błędy lekarskie to coś, czego naprawdę można się bać. A strach jest tym większy, gdy chodzi o poród. Chyba każdy z nas zna albo z własnego doświadczenia albo z opowieści przyjaciół historie o rodzeniu, które było koszmarem – nie przez ból, ale błędy i znieczulicę części lekarzy bądź pielęgniarek.
Takie nieszczęście spotkało małżeństwo Bonków, których jedna z bliźniaczek urodziła się zdrowa, ale druga była w stanie krytycznym, a potem zmarła. Cierpienia rodziców nie sposób opisać, ale dobrze, że są nieustępliwi i uczestniczą w procesie karnym lekarki, która odbierała poród. Sami ponadto wytoczyli proces cywilny.
Powrót do przeszłości i spojrzenie w przyszłość
Tej sprawy może wszyscy nie śledzą, ale przyglądanie się ustaleniom Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie to jak cofnięcie się o 20 lat – tak, aby zobaczyć Polskę tuż po przełomie ’89 r. – Byliśmy dzikim krajem – nie krył w rozmowie z Onetem Piotr Najsztub, na którego wydano wtedy zlecenie. On uszedł z życiem. Takiego szczęścia nie miał wcześniej inny dziennikarz śledczy – Jarosław Ziętara – który zaginął w 1992 r. Do tej pory nie odnaleziono jego ciała.
Ale – i tu ukłon w stronę krakowskich prokuratorów i Archiwum X – sprawę po latach odkopano. Efekt? Zatrzymano byłego senatora Aleksandra G., który wedle śledczych podżegał do morderstwa, a potem także dwóch kolejnych podejrzanych. Wyjaśnienie tej sprawy to obowiązek państwa i dobrze, że są postępy.
To było spojrzenie w przeszłość, a co w tym roku – choć słowo może i jest na wyrost – zelektryzowało nas, jeśli chodzi o kreowanie przyszłości? Europejski awans Donalda Tuska. Dla jednych to niegodna ucieczka z tonącego okrętu, a dla innych naturalny rozwój kariery politycznej byłego już premiera. Dla pierwszych Tusk jest więc „prezydentem” Europy, dla drugich – bardziej skłonnych do drwin – jedynie jej „krulem”. Przed Donaldem Tuskiem wielkie wyzwanie i – bez względu na sympatię bądź niechęć do niego – w interesie nas wszystkich jest to, aby podołał.
(KT)