Hairwald

W ciętej ranie obecności

Wrony (28.12.14)

 

Orbán ma kłopot. Poważny kłopot. Co dalej z węgierską gospodarką?

Mariusz Piotrowski, 29.12.2014
Premier Węgier Viktor Orban

Premier Węgier Viktor Orban (LASZLO BALOGH / REUTERS / REUTERS)

Interesy z Chinami i Rosją przy utrzymaniu strategicznego partnerstwa z Niemcami – Viktor Orbán balansuje na cienkiej linie, by utrzymać wzrost PKB Węgier. Aby go zachować, będzie musiał odpuścić zachodnim koncernom, które dziś odsądza od czci i wiary.
Chcę stworzyć kraj, w którym Węgrzy będą czuli, że to, co robią, ma sens, a inni nie będą kradli owoców ich pracy. Nie chcemy stać się kolonią, bo jesteśmy niezależnym i suwerennym państwem. I nie mamy zamiaru słuchać rozkazów innego kraju – mówił Orbán w telewizyjnym wywiadzie tuż przed świętami.

I choć wypowiadał te słowa w kontekście napiętych relacji z USA, to jednak jego działania w ostatnich miesiącach wskazują na to, że nie jest aż tak bardzo niezależny. Chodzi przede wszystkim o zmianę kursu wobec Rosji – jeszcze kilka miesięcy temu Orbán publicznie chwalił Władimira Putina, krytykował UE za nałożenie sankcji na Rosję, nazywając je „strzałem we własne kolano”, a Ukraińcom proponował, by dali mieszkającej w tym kraju mniejszości węgierskiej autonomię.

Orbán miał w tym swój interes: Rosjanie rozbudują elektrownię atomową w Paks i pożyczą na ten cel Węgrom 10 mld euro, a obie strony podpisały też wiele umów o współpracy. Tyle tylko że im bardziej napięta stawała się sytuacja w Donbasie, tym bardziej ciepłe relacje na linii Moskwa – Budapeszt nie podobały się kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Orbán musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo w końcu w listopadzie zmienił retorykę wobec Rosji. Według węgierskich mediów Merkel kilka razy strofowała premiera Węgier, a gdy to nie pomogło – miała nakazać szefostwu fabryki Audi i Volkswagena wstrzymanie produkcji latem na kilka tygodni, w efekcie czego produkcja przemysłowa Węgier drastycznie spadła. I choć te rewelacje wydają się bzdurą, to Madziarzy rzeczywiście mają wiele do stracenia – w tym roku 25 proc. bezpośrednich inwestycji zagranicznych pochodziło z Niemiec, które są od lat najsilniejszym partnerem handlowym Węgier. Takie koncerny jak Daimler czy Volkswagen dają pracę ponad 300 tys. ludzi, a od 2010 roku zainwestowały na Węgrzech ponad 6 mld euro.

Orbán obniży podatki?

Patrząc na suche liczby, gospodarka Węgier w tym roku jest jedną z najsilniejszych w Europie. W drugim kwartale PKB Węgier urosło najmocniej w całej UE, a wzrost wyniósł 3,9 proc., w III kwartale wzrost wyniósł 3,2 proc. Madziarom udało się też mocno ograniczyć bezrobocie – według danych za koniec października przez rok spadło z 9,8 do 7,1 proc. (choć w lwiej części odpowiada za to program robót publicznych dla niewykwalifikowanych robotników) – i zmniejszyć deficyt budżetowy, który na koniec tego roku trzyma się na poziomie 2,9 proc. PKB, a w przyszłym roku ma spaść jeszcze mocniej. Podobnie ze wzrostem gospodarczym, który ma wynieść minimum 2,5 proc. Węgrzy zawdzięczają ten wzrost umiejętnemu lawirowaniu Orbána, który robi interesy z UE, ale nie rezygnuje z partnerstwa z Rosją. Węgry są też najważniejszym w regionie partnerem dla Chin – kilka dni przed świętami Chińczycy podpisali umowę, na mocy której współfinansują i zmodernizują 350 kilometrów linii kolejowej na trasie Budapeszt – Belgrad. Dzięki temu już za trzy lata pociągi na tej trasie będą kursowały z prędkością 160 km/godz., a średni czas podróży zmniejszy się z ośmiu godzin do nieco ponad dwóch. Oczywiście, Chińczycy nie robią tego bezinteresownie – dzięki tej inwestycji chińskie towary z portu w greckim Pireusie będą szybciej trafiały do Europy.

Nie oznacza to jednak, że Orbán może świętować – wzrost jest mocny, ale opiera się zbyt mocno na eksporcie, zwłaszcza motoryzacji, która w dobie spowolnienia w Europie przeżywa kryzys. Problemem jest też wysoki wskaźnik długu publicznego. Rzeczywiście, w 2010 roku Orbán odziedziczył po socjalistach dług w wysokości 80 proc. PKB, jednak przez lata niewiele zrobił, by go zmniejszyć – pod koniec roku dług publiczny Węgier wynosił 83 proc. PKB, a w połowie roku sięgał nawet 85 proc. Nie jest to jeszcze poziom Grecji czy Włoch, ale Madziarom i tak Komisja Europejska grozi palcem. Fiskalna konsolidacja stała się więc priorytetem dla rządu Orbána. I to ona wraz z patriotyczną retoryką Fideszu stały się głównymi motorami rządowej kampanii przeciwko wielkim korporacjom. Orbán co jakiś czas przypomina swoim wyborcom, że Węgry nie będą chodziły na pasku korporacji. Stąd sektorowe podatki wprowadzone w takich branżach, jak banki, energetyka, telekomunikacja i handel.

Uderzenie w banki i markety

Szczególnie mocno w skórę dostały banki, które obarczono najwyższym w Europie podatkiem od transakcji finansowych (0,6 proc. każdej transakcji), a także ograniczono możliwości zarabiania na klientach (każdy Węgier może dwa razy w miesiącu pobrać pieniądze z dowolnego bankomatu bez płacenia prowizji). Reakcją rynku było zdegradowanie ratingu Węgier do poziomu śmieciowego, na którym utrzymują się od prawie półtora roku. Negatywny rating i sektorowe podatki nie są zachętą dla inwestorów. Dlatego Orbán chwalebnie ogłosił, że rząd będzie stopniowo obniżał poziom podatku bankowego, który, jak sam przyznał, jest „niemożliwie wysoki”. Podatek bankowy, z którego węgierski budżet czerpie prawie pół miliarda euro rocznie, może być obniżony lub nawet całkowicie zniesiony w 2016 lub 2017 roku. Jednak, jak zastrzegł Orbán, będzie to zależało od tego, czy banki ułatwią zaciąganie kredytów przez Węgrów, bo właśnie akcja kredytowa ma pobudzić konsumpcję, a ta ma być głównym motorem wzrostu gospodarczego. Oczywiście, budzi to obawy co do wybuchu bańki, np. na rynku nieruchomości, ale z drugiej strony – w listopadzie Węgrzy podpisali z bankami umowę, na mocy której do końca przyszłego roku wszystkie kredyty walutowe zostaną przewalutowane na forinty.

Ale ponieważ natura nie znosi próżni, rząd wciąż szuka nowego źródła przychodów. Początkowo miał to być internet, jednak z powodu masowych protestów Orbán zrezygnował z tego pomysłu. Padło więc na handel, także zdominowany przez zagraniczne koncerny (siedem z dziesięciu największych sieci należy do zagranicznych firm). Szybko ustanowiono więc tzw. podatek Tesco, którego wysokość do tej pory wynosiła 0,1 proc. obrotów. Teraz stawka będzie zależna od wielkości sprzedaży i maksymalnie wyniesie 6 proc. obrotów. W tej sytuacji najwyższe stawki zapłacą brytyjskie Tesco (348 mln zł podatku w przyszłym roku) i holenderski Spar (ok. 160 mln zł). Jednocześnie na zagraniczne sieci nałożono wiele innych ograniczeń, m.in. będą musiały zamknąć sklepy w centrach miast, a jeśli przez dwa lata z rzędu będą wykazywały straty – rząd będzie mógł zakazać im działalności na Węgrzech.

Co ciekawe, sektorowe podatki nie są nakładane na każdą branżę, a wyjątkami cieszącymi się przywilejami na Węgrzech są gałęzie gospodarki zdominowane przez Niemców. Tak jest w motoryzacji, fabryki Audi, Opla czy Mercedesa korzystają z milionowych rządowych subsydiów i 80-procentowych ulg podatkowych. A jeśli nawet w jakiejś branży niemieckie interesy są zagrożone – jak w przypadku telewizji, której rząd nałożył 50-procentowy podatek od przychodów reklamowych na największe stacje, co oznacza, że w praktyce będzie go płacił tylko niemiecki koncern RTL – sam premier po jakimś czasie się reflektuje i proponuje „powrót do negocjacji”.

Problem: brak opozycji

Rząd Fideszu i chadeckiej KDNP przeżywa obecnie trudne chwile – już pół roku po wyborach ma rekordowo niskie poparcie, rzędu 25 proc. Jak podkreślają eksperci, oprócz afery z próbami opodatkowania internetu wpłynęły na to także inne pomysły rządu, którym sprzeciwia się większość społeczeństwa, np. zakaz handlu w niedziele. Z drugiej strony, choć poparcie dla Fideszu spada, to aż dwie trzecie Węgrów jest przekonanych, że w przypadku wyborów Fidesz wygra je w cuglach. Przyczyną jest brak sensownej opozycji – masowego poparcia nie udaje się uzyskać ani partiom centrowym, ani socjalistom, których twarzą jest skompromitowany premier Ferenc Gyurcsány. Sam Orbán opozycji nie zamierza ułatwiać życia – kilka dni temu ogłosił, że wszystkie organizacje pozarządowe korzystające z dotacji z innych krajów będą musiały przechodzić przez bardziej restrykcyjny proces rejestracji, by – jak wyjaśnił premier – wiedzieć, „kto za nimi stoi”. Wielotysięczne antyrządowe demonstracje też nie robią na nim wrażenia, choć podchodzi do nich dość osobliwie. – W pewien sposób każda taka demonstracja to nasz sukces i osiągnięcie naszego pokolenia. Prawo do protestu to był jeden z powodów, dla którego założono Fidesz – mówi Orbán.

Zobacz także

wyborcza.biz

Od nas zależy, czy wykorzystamy szansę

Jacek Żakowski, 29.12.2014
Przed świętami pisałem o gwiazdkach nowego wyglądających zza kryzysowych chmur.
Przed Nowym Rokiem warto sobie zdać sprawę z tego, co może sprawić, że znikną one za chmurami. Widzę trzy groźne mechanizmy.Polaryzacja

Wiele – od tabloidyzacji mediów po globalizację zmniejszającą nasze pole manewru – sprawia, że coraz gwałtowniej dzielimy się na plemiona żyjące w oblężonych twierdzach. Dlatego swoim zbyt dużo wybaczamy i zbyt łatwo ich usprawiedliwiamy, a innych zbyt łatwo potępiamy i za mało staramy się zrozumieć, co mówią czy robią.

To demoralizuje elity. Cokolwiek robią, są masakrowane przez obcych i bronione przez swoich. Wyborcy nie głosują na tych, którzy lepiej im służą, lecz przeciw tym, których bardziej się boją. Im silniejsza polaryzacja, tym słabsza jakość polityki, a jej merytoryczna ocena jest coraz trudniejsza, bo przesłania ją gęstniejąca chmura kryterium swój – obcy. Elity nie mają powodu wypatrywać gwiazdek poprawy ani iść za nimi, bo to mogłoby osłabić polaryzację gwarantującą im trwanie.

Histeria

Rosnąca niepewność i poczucie bezradności wywołują permanentne napięcie. A ono powoduje coraz częstsze i silniejsze wybuchy histerycznych emocji. Zjawiska znane od niepamiętnych czasów – napięcia kulturowe i błędy władzy, katastrofy i przejawy nierówności, spory międzypartyjne i międzynarodowe – wprawiają społeczeństwa w nieustanne emocjonalne drżenie, które sprawia, że meritum niknie.

Tak się emocjonujemy aferą samochodową czy podsłuchową, że nie mamy czasu ani siły zajmować się tym, od czego zależy nasz zbiorowy los. Tak emocjonuje nas zegarek byłego ministra transportu, że umyka nam prowadzone przez brytyjski odpowiednik CBA śledztwo w sprawie gigantycznych łapówek dawanych w Polsce przez dostawcę Pendolino. Tak nas emocjonuje awantura ministra edukacji z nauczycielami o pracę w czasie przerwy świątecznej, że nie pytamy, jak zmieni się metodyka klas 4-6, gdy we wrześniu dotrą tam uczniowie, którzy jako pierwsi poszli do szkoły w wieku sześciu lat.

Permanentna histeria sprawia, że wciąż się nawzajem potępiamy, przerażamy, rwiemy włosy z głowy itp., ale powody są zwykle przypadkowe i mało znaczące. W atmosferze powszechnej histerii sprawy istotne giną z pola widzenia. Gwiazdki nowego nikną za chmurami histerycznych dymów.

Nostalgia

Przez to wszystko tęsknimy za „starymi dobrymi czasami”. Sieroty po neoliberalizmie snują wizje neoneoliberalnego ładu, obiecując zwalczenie neoliberalnych katastrof przez eskalację ich przyczyn. Na przykład rozwiązanie problemu nierówności związanych ze śmieciowymi pracami przez uśmieciowienie całego rynku pracy. Sieroty po ZSRR próbują odtworzyć jego potęgę i wpływy, wracając do rozwiązań, które były przyczyną jego upadku – wielkich wydatków zbrojeniowych, wojskowych interwencji, autorytaryzmu, sterowania wszystkim z Kremla itp. Tak jest wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć. Chmury marzeń o powrocie starego przesłaniają nam gwiazdki nowego.

Z tego, że gwiazdki widać, nie wynika, że trzeba je zobaczyć, a zwłaszcza że za nimi pójdziemy. Polaryzacja, histeria i nostalgia nie oznaczają, że zmarnujemy szansę. Niestety, nigdzie nie jest napisane, czy wykorzystamy szansę, czy ją zmarnujemy. To zależy od nas.

wyborcza.pl

Inteligencja wron zdumiewa naukowców. „To imponujące osiągnięcie!”

PAP, pioc, 28.12.2014
Wrona Siwa

Wrona Siwa (fot. Lukasz Zandecki / AG)

W eksperymencie, który przeprowadzili badacze z Uniwersytetu Moskiewskiego, wrony siwe wykazały zdolność abstrakcyjnego rozumowania, przypisywaną dotąd tylko ludziom i niektórym małpom.
Wrony siwe są ptakami dobrze znanymi w Polsce i naszej części Europy. I od dawna słyną ze swej inteligencji. Naukowcy z Uniwersytetu Moskiewskiego postanowili teraz sprawdzić, czy rozumieją relacje między abstrakcyjnymi obiektami i są w stanie spontanicznie wykorzystać tę wiedzę, aby dobrać się do smakowitych kąsków.Anna Smirnowa i jej współpracownicy najpierw postawili przed wronami proste zadanie. Umieszczali w klatce trzy kubki. Na środkowym niższym kubku leżała karta, na której był narysowany pewien znak (kółko, krzyżyk, kwadrat lub trójkąt w różnych barwach). Ta karta stanowiła wzór. Pozostałe dwa kubki również były przykryte kartami – na jednej z nich znajdował się taki sam znak jak we wzorze, na drugiej inny rysunek. Jeśli ptaki wybrały kubek z identycznym obrazkiem jak we wzorze, dostawały w nagrodę pyszne robaki.W drugiej fazie eksperymentu wzrósł poziom trudności. Ponownie umieszczano w klatce kubki przykryte kartami, ale tym razem na kartach znajdowały się pary znaków i nie było dwóch tak samo oznaczonych kart. Tym razem wrony musiały zgadnąć, która z dwóch kart, pod którymi mógł być ukryty smakołyk, była najbardziej podobna do karty z wzorem.

Zadanie polegało na wykorzystaniu zdolności do rozpoznawania relacji i rozumowania przez analogie. Wrony, widząc na przykład we wzorze dwa kwadraty tego samego rozmiaru, musiały wybrać kartę przedstawiającą dwa koła tego samego rozmiaru (a zignorować kartę prezentującą np. dwa koła różnej wielkości). I na odwrót – jeśli we wzorze znaki były różne (np. kółko i krzyżyk), to prawidłową odpowiedzią było wybranie karty, na której również były odmienne znaki (np. kwadrat i koło), a zignorowanie karty z identycznymi znakami (np. dwoma krzyżykami).

Okazało się, że ptaki od razu zrozumiały, o co chodzi w zadaniu, i od pierwszej próby wybierały poprawną odpowiedź. Nie potrzebowały żadnego treningu.

Zobacz, jak przebiegał ten eksperyment:

– Mówiąc szczerze, nawet gdyby zostały zmuszone do wykazania się takimi zdolnościami rozumowania, już byłoby to imponujące osiągnięcie. Tymczasem one zrobiły to spontanicznie – komentuje zdumiony Ed Wasserman, profesor psychologii na Uniwersytecie Iowa (USA) i korespondencyjny współautor badania.

Naukowcy opublikowali wyniki w piśmie „Current Biology”. Przyznają, iż poprzedni trening w dopasowywaniu identycznych obiektów mógł pomóc zwierzętom zastosować tę zależność w szerszym kontekście i przenieść ją na rozpoznawanie identycznych relacji. Wciąż jednak pozostają pod wrażeniem.

– Rozumowanie przez analogie, dopasowywanie relacji do relacji – to umiejętności zaliczane do procesów rozumowania abstrakcyjnego wyższego rzędu. Od dekad takie umiejętności były przypisywane tylko ludziom i niektórym małpom – podkreśla Anthony Wright z Uniwersytetu w Teksasie (USA).

To kolejny eksperyment, w którym ptaki z rodziny krukowatych wykazały swoją nadzwyczajną inteligencję. Wcześniej udowodniono, że bez problemu rozpoznają twarze, potrafią posługiwać się narzędziami i stosują wyszukane metody komunikacji.

Wajrak opowiada o swoich przygodach z mądrymi wronami

Przeczytaj, jak dr Joanna Bagniewska poznała sprytną wronę Betty na Uniwersytecie Oksfordzkim

Zobacz na poniższym wideo, co potrafią wrony:

Zobacz także

wyborcza.pl

Pampers z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom

Agnieszka Kublik 2014-12-28

  • Fot. 123rf

Siedzimy ze znajomymi w restauracji. Nagle kobieta z naprzeciwka ściąga córce majtasy i zmienia pampersa z niespodzianką. Patrzę na te czynności higieniczne, chociaż wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją – pisze Agnieszka Kublik.

Warszawa, centrum, nieduża włoska restauracja. Jest sobotnie popołudnie, coś jakby trzeci dzień świąt. Tłoku nie ma, jest jeszcze parę wolnych stolików. Jestem ze znajomymi, mieszkają w Stanach od ponad 20 lat. W Warszawie tylko przelotem. Rozmawiamy, mamy dużo do obgadania.

Obok nas ojciec z dwójką dzieci. Tak na oko w wieku gimnazjalnym. Całym ciałem demonstrują ojcu (a przy okazji i otoczeniu), że są tu, że zamówili, że jedzą, bo robią łaskę. Wielką łaskę, jeśli chcecie wiedzieć (ojciec wolałby nie).

Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie (to ważne, dlaczego, o tym za chwilę). Są z dziećmi. To dwie małe dziewczynki, starsza tak ok. trzy-cztery lata, młodsza koło roku. Świergoczą, śmieją się. Urocze. Dziś nie jesteśmy już szczególnie wyczuleni na małe dzieci np. w restauracjach. Już się przyzwyczailiśmy, że rodzice ciągną je ze sobą wszędzie.

Niespodzianka przyprawia mnie o mdłości

Ich rozbrykanie nam nie wadzi. Do czasu. Aż zaczną zwyczajnie marudzić. No wiecie, jakie męczące potrafią być dzieciaki, gdy się znudzą jedzeniem i towarzystwem rodziców. Piski, wiski, można nie usłyszeć własnych myśli, dosłownie. Rodzicom to nie przeszkadza.

Nasi amerykańscy znajomi są zszokowani, dla nich to po prostu brak kultury.

Siedzę przodem do tych maluchów i nagle widzę, że ta młodsza ląduje na kanapie. Matka zaczyna ją rozbierać, ściąga majtasy i zmienia małej pampersa. Reszta ich towarzystwa nie reaguje. Widać wymiana pampersa z niespodzianką to dla nich normalka, nawet w restauracji, na oczach obcych.

Patrzę na te czynności higieniczne, choć wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją. Oglądanie pampersa z niespodzianką przyprawia mnie o mdłości.

Mogła czy nie mogła?

Ale patrzę bezwiednie, bo mam tę całą scenę dosłownie pod nosem. Wszystko trwa chwilę, mała jest już ubrana, matka bierze zwinięty pampers i niesie go do toalety. I wierzcie mi, nie chcę, ale nie umiem nie myśleć o tym, co jest w środku, co jest – jakby to napisać – transportowane obok mnie. Co za chwilę wyląduje w koszu w toalecie i będzie tam leżeć i ciągle o sobie przypominać. Zapachem, rozumiecie, co mam na myśli, prawda?

Moi znajomi tego wszystkiego nie doświadczają. Siedzą tyłem do tych, a jakże, całkiem zaradnych rodziców. Relacjonuję im, na co musiałam – zupełnie nie chcąc – patrzeć. Gorąco dyskutujemy. Mogła czy nie mogła? W toalecie nie ma przewijaka, więc gdzie miała tego pampersa zmienić? Może przy pomocy ojca dałaby radę w toalecie? Nie przyszło jej to do głowy, zrobiła to tam, gdzie właśnie była, bez żadnego zażenowania. A co z dzieckiem? Zostało publicznie obnażone! Może powinna od razu wyjść i jechać do domu i tam pozbyć się pampersa z niespodzianką? A może, planując obiad w restauracji, powinna przewinąć małą tuż przed wyjściem z domu? Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że zrobiła rzecz niedopuszczalną. I że – co gorsza – najpewniej w ogóle nie ma o tym pojęcia!

Co sądzisz o tej sytuacji? Kto ma rację – Agnieszka Kublik czy mama dziecka? Napisz: listy@wyborcza.pl

A co, to już nie można wysikać się na trawnik?!

Przy okazji przypomina mi się, jak niedawno na podwórku zobaczyłam matkę, która zdejmowała spodenki swemu kilkuletniemu synkowi. Obok piaskownica, a dzieciak leje na trawnik. Na ten sam, po którym maluchy turlają się od wiosny do jesieni, po którym łażą na czworakach, gdzie budują domki dla swoich lalek i garaże na plastikowe samochodziki.

Pytam tę matkę, czy naprawdę jej dziecko musi tu sikać. Zresztą nie podeszli nawet pod drzewo, nie skryli się za krzaczkiem. Mały załatwia swoją potrzebę fizjologiczną tuż przy ścieżce, na oczach wszystkich.

Chciał siku! – odpowiada oburzona. Wściekła, że w ogóle pytam o coś tak oczywistego jak potrzeba fizjologiczna.

A nie mógł się wysikać tam, gdzie zwykle? – nie ustępuję. – Mam na myśli własną łazienkę – dorzucam – bo widzę, że matka nic a nic nie rozumie. Jej jedno spojrzenie mówi mi wszystko: a co, to już nie można wysikać się na trawnik?! I po chwili rzuca parę słów najzupełniej nieparlamentarnych. Maluch podciąga spodnie, wulgaryzmy mamy nie robią na nim wrażenia.

To nie jest felieton przeciwko matkom. To jest felieton przeciwko tym, które uważają, że mogą więcej tylko dlatego, że mają dziecko.

To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem

Prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i religioznawca, ponad dwa lata temu rozpętał burzę swoim felietonem o tzw. wózkowych.

Pisał wtedy: „Dzieci to dla nich zwykle alibi. Pretekst, by nic nie robić. Aby nie pracować i nie rozwijać się. Ich winy są najzupełniej oczywiste. Te nigdy niedomknięte furtki. Dzieciaki puszczone samopas, gdziekolwiek, a najlepiej na mój trawnik. To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu. Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Dzieci najwyraźniej potrzebne im do tego, aby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł. Nie chodzi o młode matki. Te są najzupełniej w porządku. Chodzi o wózkowe – wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia”.

Nie jestem aż tak rozzłoszczona na te matki jak profesor, ale gdy siedziałam w restauracji i zostałam zmuszona (tak, tak właśnie się poczułam) do oglądania pampersa z niespodzianką, przypomniał mi się jego felieton. Miał rację, gdy pisał, że „jeśli powie się cokolwiek krytycznego o kobietach i macierzyństwie, to nagle zaciskają się pięści, a jedwabne usteczka wypuszczają takie słowa, że niejeden facet spod budki z piwem by uciekł”.

„Gruba krecha”: arcywstyd dla Polski i powrót do „dzikiego kraju”

Jacek Gądek Dziennikarz Onetu
28.12.2014
„Gruba kre­cha”, czyli pod­su­mo­wa­nie „gru­bej kre­ski”: Kto za­li­czy rok 2014 do uda­nych? Z pew­no­ścią Do­nald Tusk – nowy „pre­zy­dent” Unii Eu­ro­pej­skiej, choć kry­ty­cy szy­dzą z niego jako „krula Eu­ro­py”. A kto chciał­by – ale bez­sku­tecz­nie – za­po­mnieć o roku 2014,? Abp Józef We­so­łow­ski, który przy­niósł Pol­sce wstyd; Sta­ni­sław Ka­lem­ba, bo po­legł na pro­sia­kach; Bar­tło­miej Sien­kie­wicz – bo­ha­ter pierw­sze­go planu w afe­rze pod­słu­cho­wej.
Donald Tusk

Foto: Radek Pietruszka / PAP Donald Tusk

Wedla ba­da­nia CBOS z grud­nia br. kry­tycz­nie do dzia­łal­no­ści Sejmu od­no­si się 67 proc. Po­la­ków. Tylko 20 proc. oce­ni­ło Sejm do­brze. Lep­sze wy­ni­ki ma Senat, ale to wy­ni­kać może z tego, że o jego dzia­łal­no­ści sły­chać dużo mniej.

Sejm zapracował na swoje notowania

Sejm jest sceną dla czę­sto nie­kul­tu­ral­nej walki po­li­tycz­nej, cwa­niac­twa albo wy­sko­ków po­szcze­gól­nych par­la­men­ta­rzy­stów. Przy­kła­dy?

Poseł To­masz Kę­piń­ski (SLD) udał się na Krym w cza­sie, gdy trwa­ło tam tzw. re­fe­ren­dum. Ob­ser­wo­wał prze­bieg gło­so­wa­nia, a że od­by­wa­ło się ono pod dyk­tan­do „zie­lo­nych lu­dzi­ków”? Kem­piń­skie­mu to nie prze­szka­dza­ło. Stał się przez to – jak na­zwa­li go kry­ty­cy – „po­ży­tecz­nym idio­tą”, który przy­słu­żył się Rosji. Wedle wer­sji ofi­cjal­nej po­je­chał tam „pry­wat­nie” – tak pry­wat­nie, że wcze­śniej ofi­cjal­nym pi­smem po­in­for­mo­wał wi­ce­mar­szał­ka Sejmu, a w cza­sie po­dró­ży po­słu­gi­wał się pasz­por­tem dy­plo­ma­tycz­nym. To­wa­rzy­szył mu An­drzej Ro­ma­nek z So­li­dar­nej Pol­ski.

Można by się długo pa­stwić nad izbą niż­szą. Ale były też oka­zje do pod­bu­do­wa­ni po­wa­gi Sejmu – np. uchwa­ła z oka­zji ka­no­ni­za­cji Jana Pawła II. Efekt? Tekst uchwa­ły strasz­nie to­por­ny, a nad nim jesz­cze pa­skud­na kłót­nia. Żeby było śmiesz­niej, dzi­wacz­nie ubra­ny poseł Marek Do­ma­rac­ki (wcze­śniej Twój Ruch, potem SLD) sam opu­bli­ko­wał zdję­cia, na któ­rych mo­dlił się do te­le­wi­zo­ra, gdy z Wa­ty­ka­nu trans­mi­to­wa­na była msza. Pukał się też w czoło – do­brze, że w swoje.

W tym roku nawet mo­dli­twy nie mogły dać Kra­ko­wo­wi zi­mo­wych igrzysk olim­pij­skich w 2022 r. Nie dla­te­go, że na to nie za­słu­gu­je, bo za­słu­gu­je – jesz­cze nie teraz i przy bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nych sta­ra­niach, ale jed­nak. Ten cel jest w za­się­gu. Ale nie – jak się oka­za­ło – pod wodzą Jacka Maj­chrow­skie­go (pre­zy­den­ta Kra­ko­wa) i Jagny Mar­czu­łaj­tis-Wal­czak. Po­słan­ka PO nie po­do­ła­ła, a do jej odej­ścia z ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go przy­czy­nił się jej mąż. Miała być wiel­ka im­pre­za spor­to­wa, a wy­szedł kosz­tow­ny ka­ba­ret za grube mi­lio­ny i to wbrew woli miesz­kań­ców.

Arcywstyd

Na stro­nach www Ar­chi­die­ce­zji Kra­kow­skiej jest już tylko sucha i krót­sza niż wcze­śniej in­for­ma­cja: „abp dr Józef We­so­łow­ski, wyśw. 1972”. Tylko tyle? A prze­cież cały in­te­re­su­ją­cy się spra­wa­mi Ko­ścio­ła świat mówił o nim i ko­men­to­wał ko­lej­ne jego zdję­cia. Ta zła sława We­so­łow­skie­go przy­no­si wstyd Pol­sce i pol­skie­mu ka­płań­stwu. Dla­cze­go? To pre­ce­dens w hi­sto­rii Ko­ścio­ła, choć cza­sa­mi można by od­nieść wra­że­nie, że nic się nie stało – w końcu dy­plo­ma­ta wy­szedł z aresz­tu do­mo­we­go i spo­koj­nie spa­ce­ru­je po Wa­ty­ka­nie. A prze­cież jest oskar­żo­ny o pe­do­fi­lię i grozi mu wię­zie­nie.

We­so­łow­ski jako dy­plo­ma­ta – nun­cjusz apo­stol­ski na Do­mi­ni­ka­nie – miał wy­ko­rzy­sty­wać sek­su­al­nie chłop­ców. Ale nie on jeden, bo i ks. Woj­ciech G. miał się tam do­pusz­czać prze­stępstw sek­su­al­nych. Można by za­py­tać: dla­cze­go? Od­po­wie­dzieć sta­rał się ks. Alek­san­der Ogrod­nik: – Go­rą­cy kli­mat po­wo­du­je… po­wiedz­my… ja­kieś… no wzmo­żo­ne w tych dzie­dzi­nach.

W tym roku We­so­łow­ski zo­stał wy­da­lo­ny ze stanu ka­płań­skie­go. Z kolei ks. G. jest w Pol­sce i tra­fił do aresz­tu. Tu kli­mat jest chłod­niej­szy.

Warto – zu­peł­nie z dru­giej stro­ny – do­ce­nić wy­sił­ki o. Adama Żaka, który jest peł­no­moc­ni­kiem Epi­sko­pa­tu ds. ochro­ny dzie­ci i mło­dzie­ży. W prak­ty­ce uczy on du­chow­nych, jak prze­ciw­dzia­łać pe­do­fi­lii. Prace ma nie­wdzięcz­ną, ale jakże po­trzeb­ną.

Ka­pła­ni to osoby, które czę­sto cie­szą się dużym za­ufa­niem ludzi, choć ci mogą ich wi­dzieć pierw­szy raz w życiu. Po­dob­nie jest z le­ka­rza­mi. W tym roku hańbą okrył się prof. Le­cho­sław Gapik – wcze­śniej sza­no­wa­ny i uzna­ny sek­su­olog. Sąd jed­nak był dla niego su­ro­wy. I do­brze: czte­ry lata w wię­zie­niu za mo­le­sto­wa­nie pa­cjen­tek. W lutym tego roku po­li­cjan­ci do­pro­wa­dzi­li go do miej­sca od­by­wa­nia kary. I sie­dzi, choć się przed tym bro­nił.

Otto von Bi­smarck ma­wiał, że lu­dzie nie po­win­ni oglą­dać, jak robi się pa­rów­ki i tego, jak od kuch­ni wy­glą­da po­li­ty­ka. W tym roku zo­ba­czy­li­śmy to dru­gie, a na ta­le­rzu była nie kieł­ba­sa, ale car­pac­cio z mlecz­nej ja­gnię­ci­ny, rzod­kiew­ki pi­klo­wa­ne czy gril­lo­wa­ny kozi ser ze szpa­ra­ga­mi. I wino za rap­tem po­ło­wę pen­sji mi­ni­mal­nej brut­to. Bo­ha­te­ro­wie afery pod­słu­cho­wej bądź – jak kto woli – ta­śmo­wej to w pierw­szym rzę­dzie: Bar­tło­miej Sien­kie­wicz, Sła­wo­mir Nowak, Marek Belka, Ra­do­sław Si­kor­ski, An­drzej Pa­ra­fia­no­wicz. Szko­da czasu na cy­to­wa­nie ich wy­po­wie­dzi z VIP ro­omów, bo kli­mat był jak – excu­sez moi – spod budki z piwem.

Nie na ośmior­nicz­kach, ale na wie­przo­wi­nie po­legł z kolei mi­ni­ster Sta­ni­sław Ka­lem­ba (PSL). Były już mi­ni­ster rol­nic­twa podał się do dy­mi­sji (za na­mo­wą Ja­nu­sza Pie­cho­ciń­skie­go), bo nie po­ra­dził sobie ze zwal­cza­niem skut­ków afry­kań­skie­go po­mo­ru świń. We­dług niego nie były re­ali­zo­wa­ne usta­le­nia rządu. Fakt jed­nak po­zo­stał fak­tem: rol­ni­cy byli wście­kli i pro­te­sto­wa­li, bo nie zor­ga­ni­zo­wa­no na czas in­ter­wen­cyj­ne­go skupu wie­przo­wi­ny. A to czę­sto było być albo nie być dla ho­dow­ców.

Dziecięce historie

Hi­sto­rie dzie­ci wzru­sza­ją naj­bar­dziej. W tym roku uwagę opi­nii pu­blicz­nej przy­ku­li – wy­ci­ska­jąc przy tym dużo łez – Łu­kasz Be­re­zak i 2-let­ni Adaś z pod­kra­kow­skich Ra­cła­wic.

Wszy­scy mają na­dzie­ję, że 10-let­ni Łu­kasz, który jest nie­ule­czal­nie chory (ma cho­ro­bę Le­śniow­skie­go-Croh­na), bę­dzie żył jak naj­le­piej i jak naj­dłu­żej. A on, póki może, chce dać innym coś z sie­bie – włą­czył się w Wiel­ką Or­kie­strę Świą­tecz­nej Po­mo­cy – jako wo­lon­ta­riusz. – Dla mnie już nie ma ra­tun­ku, więc chciał­bym po­ma­gać innym – po­wie­dział szcze­rze. Takie słowa w ustach dziec­ka mogą wy­wo­łać łzy i ciar­ki. I do­brze, że Jurek Owsiak speł­nił jego ma­rze­nie: za­przy­jaź­nił się z nim. Chło­piec dał nam wszyst­kim świet­ny przy­kład.

Adaś, czyli 2-la­tek z Ra­cła­wic, jest zbyt mały, aby za­pa­mię­tać, co się stało. Jed­nak lu­dzie, któ­rzy swoim pro­fe­sjo­na­li­zmem przy­wró­ci­li go świa­tu ży­wych, będą go pa­mię­tać na za­wsze. Ma­luch ubra­ny tylko w pi­ża­mę wy­szedł w środ­ku nocy z domu – na zimno. Prze­szedł kil­ka­set me­trów i opadł z sił. Rano zna­lazł go za­stęp­ca ko­men­dan­ta ko­mi­sa­ria­tu w Krze­szo­wi­cach Mi­chał Godyń. Za­niósł chłop­ca do naj­bliż­sze­go domu i tam pro­wa­dził re­ani­ma­cję do czasu przy­jaz­du ka­ret­ki.

Gdy ma­luch już tra­fił do szpi­ta­la, był wy­chło­dzo­ny do 12,7 stop­ni C. Ale prze­żył i ma się do­brze. Jakim – to okre­śle­nie prof. Ja­nu­sza Skal­skie­go – cudem? Otóż dzię­ki pro­fe­sjo­na­li­zmo­wi funk­cjo­na­riu­sza i wszyst­kich le­ka­rzy, któ­rzy wy­pro­wa­dzi­li chłop­ca z eks­tre­mal­nej hi­po­ter­mii – na czele z prof. Skal­skim, dr. To­ma­szem Da­ro­chą i całym ze­spo­łem Cen­trum Le­cze­nia Hi­po­ter­mii Głę­bo­kiej, które dzia­ła w kra­kow­skim Szpi­ta­lu Spe­cja­li­stycz­nym im. Jana Pawła II.

Mło­dzi me­dy­cy przy­no­szą nam chlu­bę. Tu warto przy­po­mnieć do­ko­na­nia dr Marty Łuk­szy, która stwo­rzy­ła al­go­ryt­my po­zwa­la­ją­ce prze­wi­dzieć, jak bę­dzie ewo­lu­ował wirus grypy. Z kolei 17-let­nia Jo­an­na Jurek zo­sta­ła do­ce­nio­na za opra­co­wa­nie uni­kal­ne­go spo­so­bu do­star­cze­nia leków bez­po­śred­nio do ko­mó­rek no­wo­two­ro­wych raka trzust­ki. Już dużo bar­dziej do­świad­czo­ny ze­spół w Kli­ni­ce Neu­ro­chi­rur­gii Uni­wer­sy­tec­kie­go Szpi­ta­la Kli­nicz­ne­go we Wro­cła­wiu na­to­miast zo­pe­ro­wał rdzeń krę­go­wy Darka Fi­dy­ka. Brzmi sucho, ale jeśli dodać do tego, że dzię­ki temu pa­cjent od­zy­sku­je wła­dzę w no­gach, to jest to już suk­ces na skalę świa­to­wą.

Ten opty­mi­stycz­ny obraz pol­skiej służb zdro­wia nie jest jed­nak stan­dar­dem. A szko­da. Kontr­przy­kład pły­nie z Sa­mo­dziel­ne­go Pu­blicz­ne­go Cen­tral­ne­go Szpi­ta­la Kli­nicz­ne­go przy ul. Ba­na­cha w War­sza­wie. Dla­cze­go? Hi­sto­ria jest roz­cią­gnię­ta na 10 lat i mrozi krew w ży­łach.

Jak zniszczyć komuś życie

Dziś 62-let­nia pani Gra­ży­na Gar­boś-Ję­dral była radcą praw­nym i pra­co­wa­ła dla tego szpi­ta­la – w spra­wach le­ka­rzy za błędy me­dycz­ne. Jed­nak w 2004 r. sama tra­fi­ła do tego szpi­ta­la – z za­wa­łem serca. Potem było już tylko go­rzej: sal­mo­nel­lo­za, prze­bi­cia je­li­ta gru­be­go, uszko­dze­nie krę­go­słu­pa, nie­do­wład koń­czyn, nie­ule­czal­ne pro­ble­my z tra­wie­niem i wy­da­la­niem oraz utra­ta funk­cji sek­su­al­nych. Sło­wem: po­twor­ny dra­mat. Roz­pa­dło jej się mał­żeń­stwo, wpa­dła w długi.

W tym roku sąd pra­wo­moc­nie przy­znał jej ok. 5 mln zł i do­ży­wot­nią rentę. Pa­cjent­ce na­le­ży się sza­cu­nek za walkę do końca. Za­pła­cić ma szpi­tal, ale pla­ców­ka po­sia­da ubez­pie­cze­nie – osta­tecz­nie jed­nak i tak zrzu­cą się na to pa­cjen­ci.

Błędy le­kar­skie to coś, czego na­praw­dę można się bać. A strach jest tym więk­szy, gdy cho­dzi o poród. Chyba każdy z nas zna albo z wła­sne­go do­świad­cze­nia albo z opo­wie­ści przy­ja­ciół hi­sto­rie o ro­dze­niu, które było kosz­ma­rem – nie przez ból, ale błędy i znie­czu­li­cę czę­ści le­ka­rzy bądź pie­lę­gnia­rek.

Takie nie­szczę­ście spo­tka­ło mał­żeń­stwo Bon­ków, któ­rych jedna z bliź­nia­czek uro­dzi­ła się zdro­wa, ale druga była w sta­nie kry­tycz­nym, a potem zmar­ła. Cier­pie­nia ro­dzi­ców nie spo­sób opi­sać, ale do­brze, że są nie­ustę­pli­wi i uczest­ni­czą w pro­ce­sie kar­nym le­kar­ki, która od­bie­ra­ła poród. Sami po­nad­to wy­to­czy­li pro­ces cy­wil­ny.

Powrót do przeszłości i spojrzenie w przyszłość

Tej spra­wy może wszy­scy nie śle­dzą, ale przy­glą­da­nie się usta­le­niom Pro­ku­ra­tu­ry Ape­la­cyj­nej w Kra­ko­wie to jak cof­nię­cie się o 20 lat – tak, aby zo­ba­czyć Pol­skę tuż po prze­ło­mie ’89 r. – By­li­śmy dzi­kim kra­jem – nie krył w roz­mo­wie z One­tem Piotr Naj­sztub, na któ­re­go wy­da­no wtedy zle­ce­nie. On uszedł z ży­ciem. Ta­kie­go szczę­ścia nie miał wcze­śniej inny dzien­ni­karz śled­czy – Ja­ro­sław Zię­ta­ra – który za­gi­nął w 1992 r. Do tej pory nie od­na­le­zio­no jego ciała.

Ale – i tu ukłon w stro­nę kra­kow­skich pro­ku­ra­to­rów i Ar­chi­wum X – spra­wę po la­tach od­ko­pa­no. Efekt? Za­trzy­ma­no by­łe­go se­na­to­ra Alek­san­dra G., który wedle śled­czych pod­że­gał do mor­der­stwa, a potem także dwóch ko­lej­nych po­dej­rza­nych. Wy­ja­śnie­nie tej spra­wy to obo­wią­zek pań­stwa i do­brze, że są po­stę­py.

To było spoj­rze­nie w prze­szłość, a co w tym roku – choć słowo może i jest na wy­rost – ze­lek­try­zo­wa­ło nas, jeśli cho­dzi o kre­owa­nie przy­szło­ści? Eu­ro­pej­ski awans Do­nal­da Tuska. Dla jed­nych to nie­god­na uciecz­ka z to­ną­ce­go okrę­tu, a dla in­nych na­tu­ral­ny roz­wój ka­rie­ry po­li­tycz­nej by­łe­go już pre­mie­ra. Dla pierw­szych Tusk jest więc „pre­zy­den­tem” Eu­ro­py, dla dru­gich – bar­dziej skłon­nych do drwin – je­dy­nie jej „kru­lem”. Przed Do­nal­dem Tu­skiem wiel­kie wy­zwa­nie i – bez wzglę­du na sym­pa­tię bądź nie­chęć do niego – w in­te­re­sie nas wszyst­kich jest to, aby po­do­łał.

(KT)

Onet.pl

Dodaj komentarz