Hairwald

W ciętej ranie obecności

Nie zabija 10, 06.07.2022

 

A jakże! W tym samym miejscu stał na peronie Jamajka. Tym razem nie miał żadnych tobołów, tylko gustownego wittchena niewielkich poręcznych rozmiarów. Skąd półbrat to cacko wziął, ewentualnie gdzie nabył i za co. Nie pytał go, aby nie słyszeć wykrętów, bądź fantastycznych opowieści, które fajnie się słuchało, miał ochotę zaglądnąć mu za uszy, czy to aby ludzki stwór, a nie android.

Wpadać w w paranoję i macać, gdzie przebiegają szwy i gdzie wypadnie ze łba elektronika.

Półbrat zakłócał mu narrację trybem nieosobowym.

– Gdzie? – zapytał.

– Tam gdzie ty.

– Na gapę.

Z kieszonki wittchena wyciągnął jednak papierek biletowy.

– Normalny, bo zapomniałem legitymacji – zakomunikował.

– Ale ja jadę pierwszą klasą.

– W tym regionalnym nie ma pierwszej klasy – posłał kuksańca mu w brzuch. – Nie bój się, nie siądę ci na kolanach.

Zarechotał, a on mu zawtórował przedrzeźnieniem.

A może golem? Zadumał się, co tamten od razu wychwycił.

– Umiejscawiasz mnie w swoim imaginarium?

Dumał, ale nie zadawał pytań, bo już go nic specjalnie nie dziwiło.

Pierwsza klasa jednak była, nie wpadł jednak na ten genialny pomysł, aby nią jechać. Zresztą pociąg nie był regionalny, kraj przejeżdżał na wskroś.

Znaleźli się naprzeciw siebie. Dosiadła się jakaś dziewczyna, nawet na nią nie spojrzał, tylko ocenił po minie Jamajki. Rafał był zadowolony z takiego obrotu. Spodziewał się atrakcji, których półbrat mu niezmiennie dostarczał.

Odezwał się telefon, sms od Matyldy: „Jamajka zniknął. Zostawił wiadomość: znikam”. „Spokojnie, jest ze mną”, odpisał. Przeglądnął kilka portali, zaraza miała się dobrze, choć rządzący zapewniali, że jest w odwrocie, wpadali kompulsywnie na pomysł poluzowania restrykcji sanitarnych, bądź zacieśniania. Przeanalizował liczby i mógł tylko stwierdzić, iż nie jest dobrze.

Jamajka właśnie wciągał na twarz maseczkę, której nieużywanie było dozwolone, gdy przebywało się z rodziną.

Ale do rodziny wdarła się ta oto dziewczyna, dopiero teraz na nią spojrzał, była bez maseczki, słuchała muzyki z zamkniętymi oczami.

Zamaskowany Jamajka zagłębił się w  swojej markowej torebce, która wydawała się względnie pusta, lecz wyciągnął z niej książkę sporych rozmiarów.

Ho, ho, teraz powinien sięgnąć po zdezelowane okulary, demonstracyjnie otworzyć na stronie z zakładką, gdzie skończył czytanie.

Inne gesty poszły w ruch, celebra na podobnym koturnie. Przedstawienie, którego nie mógł sobie darować. Poznawał półbrata, robił na nim wrażenie bezczelnością, czasami jednak paskudząc, a to higieną, albo nawykiem dłubania w nosie.

Skąd jednak miał książkę, czyżby wziął z jego biblioteki. To do niego pasuje. Gdy otworzył książkę, nie podnosił jej, nachylił się nad nią, jakby miał zepsuty wzrok. Przeczytał jedną, drugą stronę, dopiero wtedy się odchylił, podniosł wyżej książkę, dając Rafałowi szansę na poznanie, co też czyta.

Nie był to Kubuś Puchatek, ani przygody Hucka (co pasowałoby do Jamajki), ale drugi tom „Ulissesa”, jedyne wydanie dwutomowe w żółtej paskudej oprawie.

Znaczy się, lekturę pierwszego tomu ma za sobą, teraz zmierza – trochę mu zostało – do seksualnego monologu Molly Bloom. Nie miał tego wydania, ale jednotomową kobyłę z mapą Dublina.

Po niezbyt długim czasie Jamajka oderwał się od czytania ze wzrokiem zanurzonym wewnątrz siebie, jakby śledził nadal doznania przeczytanego fragmentu. Wzrok mętny absorbujący niejednoznaczne treści.

Włożył zakładkę, trzasnął stronicami i wyciągnął książkę przed siebie.

– Chcesz?

– A gdzie pierwszy tom.

– Spokojnie, mam.

– Nie podoba ci się?

– Staroć, jak Szekspir.

– Nie chcę – ale wziął książkę. Przekartkował, dużo było w niej podkreśleń ołówkiem, a nawet czerwonym tuszem. – Ktoś dogłębnie czytał.

– Ja.

Rafał nie wiedział, czy to kpina, czy zwyczajne kłamstwo. Wolał nie wchodzić w dywagacje.

Oddał mu książkę.

– Komuś odstąpię – Jamajka trwał przy pozbyciu się.

– Ale najlepsze przed tobą.

– Czytałem, zacząłem od monologu Molly – przyznał się. – Mam to po matce, lubię wiedzieć, jak się kończy, bo wtedy wiem, czy warto zaczynać.

Sensowne tłumaczenie. Pisarze zatem powinni zaczynać książki od końca, aby nie tracić takich czytelników, jak Jamajka. Joyce o tym nie wiedział i stracił Jamajkę.

Padło słowa matka, do której jechali. Jechał Rafał z Jamajką na doczepkę.

Mieli przesiadkę w byłym nadgranicznym mieście, w którym dawno, dawno temu, bo przed wojną, koczowali przepędzeni żydowscy Polacy.

Historia powtarzała się teraz na wschodniej granicy. Refleksje Rafała nie stawiały rodaków u władzy w korzystnym humanitarnym świetle.

Kolej któryś rok przebudowywała torowiska, w dalszą drogę pojechali autobusem.

Miasto rodzinne odebrał jak obce, obumarło wraz  z rodziną, której zabrakło lepiszcza komunikacji. Obok kroczył Jamajka, wzbierała w nim irytacją i czułością do niego. Złapał się na tym, że nie miał planu. Dom z opowieści półbrata – „chyba będę musiał z tego deprecjonującego określenia Jamajki zrezygnować” – został zdewastowany, takie mieszkania stają się squotami. Nowakowa, kóra może doprowadzić go do matki, mogła go nie pamiętać, tak jak on ją. No i matka – cel sam w sobie. Łono naszych klopotów.

– Co proponujesz?

Jamajka był zadowolony, bo to on miał decydować, choć był niechciany w tym braterskim – „półbraterskim” – towarzystwie.

– Wszystkie drogi wychodzą z domu.

„Aforysta”.

Autobusem miejskim dojechali niemal do stadionu żużlowego. Zakręciło mu się w nosie od zapachu tłuczenia żużlowego, w którym był ponadto zapach wysokooktanowej benzyny i wiew potu kibiców, których emocje przekształcały się w tę fizjologiczną emanację.

– Dom.

Głośno to powiedział. Komenda policji. Nie lubił tej strony dzielnicy z starym deptakiem ponad miastem. Policja, milicja. Zmiętolił w ustach nielubiane słowa.

W domu wręcz zabronione. Powieści kryminalne stały na osobnej półce biblioteki matki, nie sięgał do nich. Widział jak bohaterscy milicjanci walczący z przestępcami przekształcają się w policjantów, za pomocą tych samych pałek używanych wobec protestujących.

– To też ludzie – usłyszał od matki.

– Ludzie nie biją innych ludzi w imię sprawiedliwości, tylko w obronie swoich przywilejów.

– Rozwiązują jednak dręczące zagadki – matka stawała w obronie milicjantów, którzy siłą charakteru chcieli przekształcić się w policjantów.

– Zagadki kryminalne na papierze nie są rozwiązaniem zagadek egzystencjanych.

Matka, mama, rodzicielka.

– Egzystencjalne są zawsze pytania, czyli zagadki – szachowała go matka, a teraz powtórzył Jamajka.

Zakłócał Rafałowi powrót do łona pytań i odpowiedzi.

Stanął przed domem. Które to było piętro? Pamiętał, ale nie był pewny. Kilka razy zmieniali adresy.

– Napatrzyłeś się?

Patrzył dalej, a Jamajka przebierał nogami, kolebiąc wittchenem.

Późny Gomułka, a może wczesny Gierek. Duża płyta zdobywała architekturę, biel szybko osiągnęła stan szarości i z czasem była tylko pogłębiana, balkoniki osypywały się, coś ciężkiego na nich groziło urwaniem, już tak się zdarzało. Był czas, że większe talerze satelitane zasłaniały ten architektoniczny klatkowy modernizm, a dzisiaj zniknęły. Ale nie zniknął otwarty śmietnik, z którego smród walił na połączone podwórka i na trzepak.

Rafałowi w oczach zafalował obraz, nie chciał aby za falą uzyskał ostrość, to była jego przeszłość źle przetrwawiona, odrzucona. Nie chciał wiedzieć, co przeżył. Jeszcze nie chciał.

Jeszcze nie teraz, zrobił krok naprzód i wylądował w dzisiaj.

– Dawaj klucz – zwrócił się do Jamajki.

– Klucz nie pasuje – wyjął wielki pęk i zadyndał.

Tracił cierpliwość do Jamajki, jak do osobistego chochlika, który przestawia przedmioty, słowa, sensy, a nawet związki krwi.

– Wiesz, że nie przeklinam?

– Wiem, że przeklinasz i zaraz przeklniesz – już nie dyndał, a zakręcił wokół palca.

– Kurwa.

– A widzisz!

– Słyszysz.

– Że przeklinasz, a nie masz powodu, bo ja nie mam klucza.

Rafał miętolił kolejne przekleństwa, nie chciał aby Jamajka miał rację.

– To nie tutaj, to klucz nie do tego mieszkania jest w moich rękach.

– Przeprowadziliście się?

– A nie wiedziałeś? – Jamajka brzmiał jak triumfator. – Zapomniałeś. Wbiłeś sobie do głowy ten adres, a że nie utrzymywałeś z nami kontaktu, w twojej głowie nie zakarbowała się przeprowadzka.

Rafał naprawdę nie pamiętał. Na podobne dictum reagował wybiegiem „przeprodziliście się?”, który był celnym strzałem. Patrz Freud. Zatem musiał wiedzieć.

– Jaki był powód?

– Chcieliśmy większego mieszkania.

– Dużo większego?

– Nie. Raczej chodziło o zmianę otoczenia, mama chciała się wyrwać z tych starych dla niej dekoracji, w których nawiedzały ją duchy osób.

Jamajka go zaskakiwał, nie tylko intepretacjami, ale podstawami do tych interpretacji.

Jego opowieści były wymyślone, wysnute jednak z faktycznych zdarzeń. Były mu bliskie, swojskie.

– Prowadź koryfeuszu pod właściwy adres.

– Rafale, bracie…

– Półbracie.

– Może skończymy z tym dystansowaniem się do siebie, można być bratem półkrwi, ale nie można był półbratem pełnej krwi.

– Mówisz o rasie?

– O kutasie.

Rafał czuł się udobruchany, zaśmiał się serdecznie, skwitował.

– OK.

W ruch poszła piątka.

– Nie wstrzymywałem cię z drogą do domu, a to dlatego, że twój cel właśnie powinieneś zacząć stąd.

– Jaśniej, precyzyjniej.

– Tutaj mieszka Nowakowa.

– Ta Nowakowa, którą mam na myśli?

Jamajka kiwnął głową, nie odpowiedział, aby Rafał wszedł z powrotem w swoją narrację podróży do matki.

– Nowakowa, Nowakowa. Wspominałeś mi o niej, ona jest promotorką matki, jej dobrą wróżką.

– Ale żeś poeta.

Stali obok orlika, przy podmurówce, na której usiedli. Sytuacja wymagała namysłu. I decyzji. Rafał jeszcze nie podjął rozważań, bo zauważył, że jest prowadzony przez młodszego, kierowany. A to było wbrew jego mniemanemu charakterowi. Nie dać się, nie dać poznać po sobie, że wodzenie za nos jest czytelne.

– Ale ostatnio przed nią się ukrywałeś.

– Nie przed nią, a przed opieką socjalną.

– To na jedno nie wychodzi?

Nie odpowiedział, a złapał koniec z drugiej strony.

– Nie chciałbyś powąchać swojej przeszłości, mojej zresztą też, choć kiepsko ją na tym odcinku pamiętam.

– Wytężam niuch i nic.

– Bo nos wsadziłeś w niewłaściwe miejsce.

– Przecież nie będę wsadzał go do mieszkania nowych lokatorów.

– Czyż nie po to się wybrałeś, do źródeł siebie.

– Chcesz powiedzieć, że po swoje runo?

Jamajka wyskoczył ze swego siedzenia

– Co mi smędzisz z jakimś runem. Nie znam. Ale wiem, kto jest nowym lokatorem.

Wziął starszego brata za brodę.

– Nie mów!

– Tak! Nowakowa.

Jamajka wrócił na siedzenie i rozpoczął rytuał majtania. Był zadowolony. Nie wiadomo, dlaczego.

Tym bardziej nie wypada – Rafał miał świadomość, że powinien powiedzieć odwrotnie, odezwał się w nim jednak kompleks nieodpowiedniości.

– I tak byśmy jej szukali, bo ona jest jedynym na razie źródłem wiedzy o matce.

Koniec majtania.

– Idziemy.

– Z głowami do przodu – orzekł Rafał.

Domofon nie działał. Ktoś wychodził, więc nie stracili czasu na czekania. Na lewo, drugie drzwi. Wciąż takie same same drzwi, brudny lazur, klamka a nie gałka i zamek patentowy z wybrzuszonymi drzazgami, jakby ktoś od wewnątrz chciał się uwolnić, wyjść.

„To ja” – Rafał się wzruszył.

Zapukał. Zapomniał o  dzwonku, prehistorycznym urządzeniu o kształce wydłużonego prostokąta i dzyndzlu, który należy nacisnąć. Teraz to zrobił Jamajka.

Rafał podskoczył, znał ten ddźwięk aż dobrze, bał się go, nie tylko dlatego, że był wysoki, jak wycie pawiana.

Nie czekali zbyt długo, w drzwiach otwartych na pełną szerokość stanęła wyfiokowana czterdziestka. „Ładna”, gdyby miała mniej o dziesięć, libido Rafała zakręciłoby go w środku i wcale nie musiałby być spokojny, jak teraz.

Kobieta była rozradowana, a nie zaskoczona. Czyżby z powodu Jamajki, które przecież dobrze znała.

Rozradowana, ale nie rozmowna. Cieszyła się bezsłownie, na razie. Był zaskoczony, oniemiał, lecz nie Jamajka, który symetrycznie reagował rozradowaniem.

„Co kurwa jest”.  Stał jak wryty na progu mieszkania, wryty w swoją przeszłość, dzieciństwo i dojrzewanie. Trwało to wystarczająco długo, aby wypadły zęby mleczne, a te właściwie zaczynały pod naporem próchnicy poddawać wrogom białe mury uśmiechu i niektóre się chwiać.

Długo. Czy radość ze spotkania może tyle trwać?

– Czekałam na was – usłyszał Rafał trafiony i zatopiony, a Jamajka znowu symetrycznie reagował. Spodziewał się spotkać czekanie?

– Powinnam przedwczoraj, wczoraj i dzisiaj być w pracy. Ale czekam.

„Jak prowadzić dialog, gdy interlokutor zaczyna i nie daje szans na rozumną odpowiedź?”

– Więc przyszliśmy – Jamajka jednak wiedział, jak „rozumnie” odpowiedzieć.

– Wejdźcie.

Weszli jak to siebie. „Pardon, ja wszedłem”. Jamajka rozglądał się, jakby był pierwszy raz, Rafał zamienił się z nim rolą „rozumnego”.

Meble były inne, acz rozkład podobny, może identyczny, zajrzał do swego pokoju. Biurko, półki wzdłuż ściany i przez środek pokoju. Szafa identyczna, och, w każdym razie podobnych rozmiarów. Okno na niewielki park i blok po prawej stronie, gdzie onegdaj mieszkała frywolna milf, z powodu której maltretował kutasa.

– Wraca? – usłyszał za sobą.

– Wraca – potwierdził.

– Rafale, zachowujesz się, jakbyś mnie nie znał.

Znał ją, ale nie pamiętał.

Pokiwała tylko głową i potwierdziła wewnętrzne spostrzeżenia Rafała.

– Może sobie odpomnisz.

W głównym pokoju siadł w tym samym miejscu, gdzie „zawsze” siadał. Na szyi trzymał jamniczkę Magę, która imię dostała od matki na cześć bohaterki „Gry w klasy”.

– Brakuje ci? – usłyszałem szept lokatorki, ale była odwrócona i nie mógł być pewien, czy wyszło to z jej ust. Przysunęła do nich czarny stolik i postawiła na nim wino z dwoma lampkami.

– A ja? – nie trzeba wskazywać, kto się odezwał.

Jamajka przysunął do siebie lampkę stojącą przed Rafałem, czekając, aby tenże zadał: „a ja?”.

Nie padło. Nowakowa podniosła się i z barku spod telewizora wyjęła trzecie naczynie.

Rafał zauważył, bo takie rzeczy widział, jego czułki obejmowały stan rzeczy. Mianowicie nad barkiem znajdowała się półeczka z kilkoma książkami, jedna z nich z grzbietem jego debiutu „Fabuły bez słów”.

Pytany na spotkaniach autorskich, jakie znaczenie nosi tytuł, czy nie jest oksymoronem, bo fabuła musi być opowiedziana słowami, odpowiadał, że fabuła jest zwykle opowiadana obrazami. Ale to przecież książka, więc słowa są w niej nośnikiem. Odpowiadał, że to protezy obrazów, czuł się poetą obrazów, a nie słów. Dalej przyciskany, rezygnował, wzruszał ramionami. Często jednak swoją czułą bezradnością przekonywał do siebie publiczność. To były jego zwycięstwa.

Teraz też zamknął oczy, aby objąć. Nowakowa patrzyła na niego kusząco:

– Tak!

Wcale nie musiał dopytywać się, czego potwierdzenie dotyczyło, teraz tylko musiał odeprzeć jej uroki, jak wcześniej syreni śpiew niezbyt licznych miłości.

Jamajka nie byłby sobą, gdyby nie zauważył tej dziwnej koincydencji Nowakowej i brata.

Musiał przerwać pitolenie wzrokiem, myślą i zamiarem.

– My w kwestii matki.

– Wiem – Nowakowa weszła w temat – dla was kwestia rodzinna, dla mnie przyjaciółka, która u mnie pracuje, godnie zarabia.

– Teraz nie zarabia.

Rafał sporo wiedział na ten temat, doskwierał go, nie dawał sobie rady z tym „zarabianiem”. Chciał wiedzieć jak to się zarabia, gdy nie wykonuje roboty. Dla artysty nie ma chorobowego.

– Rozumiem twój niepokój – patrzyła mu w oczy. – Łatwiej nam się będzie rozmawiało używając imion zamiast zaimków. Natalia – dygnęła jak licealistka, ale nie podała ręki.

– Jamajka – przejawiał w zakresie gier towarzyskich szczególny talent. W takich momentach nie wypuszczał inicjatywy. – A ja się zastanawiałem, znając cię jako Nowakowa, jak intymnie się się do ciebie zwracają, stawiałem na: Krystyna, Maryja, Zosia, a tu proszę, Natalia.

W tym czasie opróżnił lampkę, popukał w szkło.

Natalia mu szybko uzupełniła.

– Artysta zawsze zarabia – chrząknęła – gdy śpi, choruje, wykonuje czynności nie związane z artystycznością – mówiła, jak karabin maszynowy, aby nie zostać upolowaną przez snajpera Jamajkę. – Etatem artysty nie jest jego twórczość, ale życie.

Jamajka faktycznie był snajperem, ale onirycznym, powtórzył jak echo:

– Gdy śpi.

Jak przystało na wróżkę, Nowakowa Natalia, ululała hipnozą powtórzenia:

– Artysta zarabia.

Jamajka siedzący obok Rafała wyłożył się, kojfnął, głośno nosem wciągnął szorstką powierzchnię jawy, po prostu zachrapał.

Zasnął.

Cóż, Rafał nie powinien gówniarzowi pozwolić na alkohol, ten jednak jak zwykle go zaskoczył, wprowadzając swoje rozumienia normalności w krzywym zwierciadle swojej osoby. Był innym niż się wydawał, a gdy przyciskany wyjawiał, że jest normalny, skutek był jak teraz: niezbyt duża ilość alkoholu tego dzieciaka zmorzyła.

Jamajka śnił, jak to on, obszernie, niewłaściwie, ponadplanowo, nawet oddech na jawie sugerował, że wpadł w wielką nierealność, która nie przystaje do żadnej nierzeczywistości, bo ją przerasta.

Jamajka nie chrapał, tylko chrumkał, najpierw uwodzicielsko, a potem pożądliwie, zaspakajał żądze.

Rafał wziął go na ręce, po raz pierwszy w życiu, wzbił pytająco brwi na pół czoła, co Nowakowa, pardon: Natalia, szukała odpowiedzi, co z tym balastem począć.

Wyrzucić, pardon, oddalić, pardon, położyć, pardon, ocucić?

Jamajka przebierał rękami i nogami w gąszczu pardonu, a to dlatego, że Nowakowa mu się zgranulowała, a może to była ta, pardon, od ojca, która dostała się w ręce Kwazimoda, tak namiętnie go lizała, jakby był smoczkiem, na pewno nie granulowała się w sąsiadkę Pif-Paf.

Jamajka w nierzeczywistości uchodził za znawcę namiętności, pardon, kobiet, co na jedno wychodzi. Zgranulowana namiętność nie była nieodwracalna, Dlatego była namiętnością. Siłą woli granulat można było cofnąć do pierwotnej postaci.

Trzeba było tylko się z sobą umówić. Cofam.

To jest ta siła twórcza, stwórcza. Masz kochankę ojca w swoich rękach, granulujesz ją, odwraca ci się, bo namiętność wróciła – i odzyskujesz z granulatu kochankę ojca, aby mogła cię lizać w nierzeczywitości, jak to było na jawie.

Teraz dostąpił projekcji z Nowakową. Sekwencje się powtórzyły namiętnie.

Acz w odwróconej przyczynowości, bo to jednak działo się w nierzeczywistości, nazywanej niekiedy irrealnością. Czy na pewno słuszne to porównanie? – na razie nierozstrzygnięte.

Przyczyną nie była namiętna Nowakowa, ale jej cichy adorator. To on się granulował. Jamajka nie wiedział wówczas, że logika jest perfidna, odsłania słabości projektującego, nie wyróżnia; nie on oznacza, tylko jest oznaczany.

Granulował się, acz sądził, że Nowakową ma pod ręką. Ha! W tym momencie granulat nie wie, że jest granulatem. To jest to piękno przepoczwarzania się, iż nie jest dostępne rozróżnienie między człowiekiem, gdy staje się karaluchem, albo świnią.

Zachrumkał. z zadowolenia, przechytrzony czuł się chytry, łasy na Nowakową, podczas gdy to ona – czarownica jedna – zgranulowała Jamajkę.

Namiętność w granulacie może być piekłem, ale nie dla diabelskich namiętności. Jamajka przekraczał przepoczwarzanie, oswajał je, był sobą, Jamajką, jako półbrat Rafała i syn swojej matki, był sobą w granulacie, jako diabełek i sobą, jak chrumkający.

Tak! Zachrumkał jeden i drugi raz, ale nie zakwiczał. Był sobą i dlatego dostąpił akceptacji siebie i nazwania poprzez zmysły, poprzez węch, pragnienie namiętności, osadzenie w siebie w swoim jestem.

Jestem świnią, akceptował siebie, jakby znalazł się w kopcu żołędzi w dębowym zagajniku. Jestem, a więc mogę być Jamajką, świnią, w każdej chwili przejść przemianę.

Rafał trzymał go skulonego w ramionach, Nowakowa bez zbędnych słów wskazała jego dawny pokój, gdzie położył niewinnego i obiecał sobie, że zrezygnuje z deprecjonujacego nazywania go półbratem, bowiem to tylko zasłona, ucieczka w pozór.

Półbrat. Jakiż to półbrat, wszak z jednej matki, trzymał jego świat w ramionach, nie tylko w nim był, ale jego przyjaciele i wrogowie. Przyjaciół mógł nie rozpoznawać, a wrogów owszem. Tych dwóch chujków z parkingu, sąsiadkę z Pegasusem i jej inkwizytorów, sanitariuszy zabierajacych matkę, grono nauczycielskie czyhające na jego wolność poznawania.

– Muszę pamiętać, aby usprawiedliwić w szkole Jamajki nieobecności – głośno zakonotował Rafał. – Tymczasem słodko śpij.

Położył go w miejscu, w którym on lata temu zapadał w granulat.

Jamajka zwijał swoje zmysły, zapadał w sobie, przechodził do irrealności, która hula jak chce, jest niebezpieczna w bezpieczeństwie,

Rozbryzgi wody nie pozwalały dobrze widzieć. Ta woda jest słono-gorzka. Przeciągnął językiem po wargach. Słono/gorzko. Jeszcze raz się oblizał, czuł tylko słowa, ale tak czy siak rozumie. Najczęściej siak.

Bardziej słona niż gorzka. Chlapało, rozpoznawał tych, którzy z nim szli. Dlaczego nie było przyjaciół, tylko wrogowie? Brzeg to, czy peron?

Rafała zostawił za soba w wagonie, a może na tratwie. Chcieli dotrzeć do miejsca, które przedstawiało się zza kurtyny deszczu, zza rozbryzgów. Czyż nie tak objawia się marzenie, oczekiwanie na cud, który ma wszystko odmienić?

Wszystko ponad normę, jak ratunek, fatamorgana. Wraz z towarzyszącymi ujrzał willę, mieniącą się w pałac, zamek renesansowy. Architektoniczna bryła przeobrażała się z każdym krokiem.

Jak kameleon architektoniczny w centralnym punkcie miasta Rafała. Z południa, północy, wschodu i zachodu miał inny kształt, nie mógł być punktem orientacyjnym w topografii miasta, zwodził na manowce. I do tego nosił nazwę morza, Bałtyk.

Pazerność na nieprawdopodobieństwo. Jamajka wiedział, że przesadza w kontaktach z innymi. Teraz sam reprodukował. Przed takim obrazem marą stanął wraz ze swoimi wrogami.

Willa oblekała się w coś więcej. W pałac, zamek. Wypił to wino, to jednak nie powód, by czuć się pijanym i mieć omamy. Czy towarzyszący mu podobnie widzieli?

Obok niego te dwa chujki skurwysynki z parkingu, a inni też znajomi, bynajmniej nie z dobrej strony, czyż to nie oni dobijali się do mieszkania, w którym się barykadował, a potem przyszli – ci sami? – do rozwalonego mieszkania. Zgraja demolujących, zamiast kijów bejsbolowych mieli miecze, rapiery, broń białą.

Wymachiwali. Ale i wrzeszczeli, dopiero teraz dotarł to niego ten wrzask; wściekłość i wrzask. Zadarli głowy do góry, bo tylko tam mogło znajdować się wejście, stali pod murami.

Towarzysze nie przebierali w słowach, ich twarze i postaci uwyraźniały się, wyszczuplały w wulgarnym gniewie, nabierały ostrych i długich konturów pociągniętych jedną kreską, jednym machnieciem pędzla, odmalowani w oszczędnych kolorach; czerń najwyżej przechodziła w sepię, która w zgrubieniach faktury wyciskała z siebie ochrę. Krople krwi.

Emocje. Emocje nie stymulowane groziły przekształceniem się w czerwień. Do wulgarnej mowy doszedł szczęk broni uderzanej o mur.

Podniósł rękę do góry. Cisza, jak mieczem ciął. Opuścił, tumult powrócił. Refleksja o władczości przebiegła jak grom. Uniósł dłoń z mizerykordią.

Podobała się mu ta siła gestu. Po prawej i lewej miał chujków gnojków z parkingu. Przyglądali mu się, trzepali powiekami, na ich twarzach wypełzł robak pamięci, przebił się przez ich skóry i jednocześnie puknęli się w czoło.

– To ty.

– Ty – powtórzył drugi za pierwszym.

– Ty.

– Ty – elokwencja parkingowa.

Jamajka podniósł rękę do góry. Zażądał tego samego, ale słowem.

– Cisza.

Wspiął się wzrokiem na mury budowli, taki ze mnie alpinista, zdobywca twierdz. Uderzyła go konsekwencja nagrody, która w tym wypadku musiała być jedna. Mianowicie: ręka królewny. Ręką, jak ręka. Ale żeby nie była czarownicą, to jest dziewicą. Nie miał ochoty zdobywać cnoty. Cnota jest ciernista, żadna przyjemność.

Dowódca został na tratwie, bo kapitan schodzi z niej ostatni; jako awagarda, czujka, przyczółek musi się zdobyć na szczególną odwagę, czyli rozum.

Jamajka odkrywał w sobie właściwości, o których nie miał wcześniej zielonego pojęcia. I tu proszę, wyskoczyło mu, że rozum jest odwagą, a ta nie zapłatą krwią, uszczerbkiem zdrowia, czy podobnymi martyrologicznymi głupawkami.

Czyżby stojąc pod murami zamku nie do zdobycia pokora odwagi nabierała odpowiednich rozmiarów, a rozum układał się we wzorek prostych puzzli?

Jak każda mara jest realnością odcisniętą głębiej niż życie codzienne. Wszak życie to zajęcie na święto, bo codziennie odrealniamy się. Hej!

– Hej, księżniczko! Zakłócająca myśli, za którymi bystry czytelnik może podążyć na ten, no, no… I znowu czmychnęło.

Daję sobie z tym pokój, bo teraz dudnię. To jeszcze raz dudnę, że czapki wam pospadają.

Dudnął.

No i nie czapki spadły, a kamienie. Na szczęście się uchylił

 

(ona:jestem krolewną)