Hairwald

W ciętej ranie obecności

Nie zabija się 8, 24.11.2021

Nie skaleczył się, gdy otworzył wybite okno. Wskoczył do siebie, właśnie tak odczuł: do siebie. Oswojone przestrzenie są bezpieczne, matczyne. Gniazdo nie dlatego jest wygodne, że do wyściełania jego użyto najlepszych materiałów, ale dlatego, że wniosło się siebie, nawet przy założeniu, że więcej się wynosiło, zna się odległości od ścian, zapachy, w tym szczególnie swój zapach i domowych przedmiotów.

I dopiero teraz odczuł, w jak jest złej kondycji, na moment zeszło z niego powietrze, sflaczał, wypróżnił się z napięcia, bo był u siebie. Instynktownie chciał się położyć na swoim posłaniu, aby nabrać sił. Tutaj mógł to zrobić bez baczenia na boki, czy cokolwiek mu zagraża.

Mógł, bo wzmożenie domowe nagle przestało móc, stało się nagle obce. To jak ten moment, gdy znajdujesz się w ciemności i błyśnie ci przez chwilę zagrożenie o obcej twarzy, sylwetce, cień ręki gotowej wbić ostrze. Właśnie tak układała się Jamajce sinusoida znużenia i napięcia na własnych śmieciach, do których wdarł się przez wybite okno.

I tak musiało być, przekroczył normalność, za którą zawsze znajduje się nieprzewidywalność, nowe doświadczenie, na które reakcja jest nie do przewidzenia, które się nie powtarza, bo nie jest oddychaniem, spożywaniem posiłków, doświaczenie, które w tej samej chwili unicestwia się, umiera. Zaczął je odczuwać i nazywać. Jego śmieci nagle nabrały walorów nie swoich, ale zewnęrznych, podwórzowych. Mieszkanie się uzewnętrzniło, zostało wywrócone na nice. Dlaczego? Nie czekał na cień wrogiej twarzy, ani tym bardziej ręki wymierzającej cios. Nad swoim łóżkiem miał lampkę z kontaktem umieszczonym na kablu, trafił od razu, ale światło się nie stało, pociągnął nerwowo, lampka spadła, lecz nie w spodziewanej tonacji upadku. Ki diabeł. Kontakt na ścianie też nie działał, był wybity, prąd go popieścił.

Odkrył, że po mieszkaniu porusza się z zamkniętymi oczami, otworzył je z niejaką pretensją do siebie, dlaczego tak się zachowuje, w poświacie widział, że jest zupełnie nie tak, jak powinno. Wrócił do pokoju reprezentacyjnego, wreszcie światło rozbłysło. Poprzewracane meble, rozbite szkło i lustro, żółta szeroka taśma z napisem policja walała się w kilku wstęgach, a drzwi do mieszkania owarte na przestrzał. Dojrzał pulsujące czerwone lampki na framudze, jak choinkowe lampki. Usiadł na krześle, które wcześniej podstawił pod klamkę. Czekał, wiedział, że coś ma się zdarzyć, acz nie wiedział, co.

We własnym mieszkaniu był złoczyńcą, złodziejem, włamywaczem, a może nawet tym cieniem z ostrzem gotowym do zadania ciosu. Nie dojrzał nigdzie zakreślonych konturów ciała, które tak fascynują oficerów śledczych, iż nad taką grafiką podłogową pochylają się, aby dostać iluminacji, jak doszło do zbrodni. Widział to na niejednym filmie, powodowało w nim falę śmiechu, policjanci jak klechy przekraczali granice światów.

W pierwszym odruchu chciał uciekać. Z własnego mieszkania? – toż to zakrawa na przewrotność. Czekał; wiedział, że musi coś się zdarzyć. Jego sytuacja przewróciła się w każdym sensie, wcale nie zdziwiłby się, że porusza po suficie, a nie podłodze. Spojrzał do góry. Och! – na razie lampa wisiała, a nie stała. Położył się we własnym łóżku, wyczuł na plecach kształ telefonu. Złodzieje nie natrafili na niego, bądź uznali za bezwartościowy, a stara nokia odzyskiwała wartość, uznana za kultową.

Zanim coś się stanie, zajął się celem, który go rzucił na własne śmieci, szmal. Pokój matki był wybebeszony, kołdra rozdarta, poduszki w kilku częściach, a linoleum zdarte, szafa w drzazgach, tak samo dwie szafki, półki z książkami przewrócone, a niektóre podarte na strzępy. Ci, którzy to zrobili, wykazali się pedantyczną pracowitością. Jeżeli matka miała ukryte cokolwiek wartościowego, musiało paść łupem dewastatorów.

Wrócił do siebie, gdzie w stosunku do poprzedniego pomieszczena panował idealny porządek. Włamywacze zatem wiedzieli, gdzie rabować, a to znaczyło, że dokonali tego ci, którzy znali mieszkanie, czyli znajomi, bo nie wierzył w inteligencję rabusiów, ani innych zbrodniarzy. Rekonstruował ciąg zdarzeń, które kilkanaście minut temu były dla niego abstrakcją.

Zabarykadowane drzwi zostały sforsowane siłą. Mięśnie to za mało, zatem jakieś ciężkie narzędzia musiały być w użyciu. Co z wszędobylską, wszelkooczną sąsiadką. Ją mogłaby przekonać, jakaś grupa rekonstrukcyjna odzyskująca mieszkanie dla miasta. Nie, dla spółdzielni. Albo dostała w łeb z gwarancją nieprzytomności na czas rabowania.

A potem weszła policja i jak to oni zwykli nazywać, zabezpieczyła. Jamajka byłby zanurzył się w swoją opowieść, a potem w sen, gdyby hurgot zaokienny nie został przebity hurgotem z korytarza.

Usłyszał:

– Rabusiu, to mieszkanie zostało już obrabowane. Słyszysz mnie?

Rozpoznał Pif-Pafa wszędousznego, wszędoocznego.

Nie ruszał się, mimo wszystko czuł się bezpiecznym, drzwi rozwalone, część mieszkania zdewastowana. Był u siebie – jak to fantastycznie brzmi. Pieprzę sąsiadkę.

Pieprzna sąsiadka Pif-Paf nie dawała za wygraną, stała za nią inwigilacyjna pewność.

– Rabusiu, rabusie, może być was nawet dwóch, nie widzę was, za to czuję, wyłaź, wyłaźcie raz dwa z podniesionymi do góry workami do rabunków, to was uratuje, policja zmierza i ani chybi aresztuje, ja wam wskażę drogę ratunku, nawrócenia.

Wszechczujny Pif-Paf na chwilę zamilkł, potuptał wszechobecnością, chrząknął, aby powtórzyć apel, lecz go nie dokonał, bo wdarł się dźwięk oczekiwany, zapowiadany sygnału policyjnego.

Następnie już nie tuptanie, ale wrogie kroków stukanie buciorami, a może nawet oficerkami.

Jamajka wyciągnął nogi jeszcze bardziej wzdłuż łóżka, dla pewności założył nogę na nogę, skarpety w butach miał nieświeże. Kto by w takiej dramatycznej chwili zajmował własnymi zaniedbaniami higienicznymi i robił z tego dylematy artystowskie? Nie miał za dużego wpływu, jakim jest i jakim powinien dla innych być.

Jego tu i teraz rozpieprzone było jak mieszkanie, do którego wpadła policja w kominiarkach, a może inne służby, przetuptali ze dwa razy pokój matki, salon nawet więcej i stanęli jak wryci w drzwiach patrząc na niego. Owo wrycie było dosłowne, tworzyli ciekawą kompozycję, pierwszy przykucnął i szykował się do ataku, najpierw mając zamiar wyczyścić przedpole ogniem z broni krótkiej, drugi zawisł nad jego plecami odchylając się na prawo – jeżeli spojrzeć od strony Jamajki – z rozwartymi ustami, w który zaraz pojawi się krzyk, zważając jednak, aby plan trójkąta mógł otrzymać zaliczenie profesora kompozycji, sięgnął po lornetkę, aby ocenić sytuację, a zatem to pozwoliło trzeciemu zająć pozostałą przestrzeń otworu drzwiowego po lewej z uniesioną prawą ręką do góry, a w niej błysnęło ostrze profesjonalnego noża używanego przez komandosów wszelkiego koloru beretów.

– O, matko – nie mógł wyjść z podziwu. – Długo to ćwiczyliście?

Po tym zapytaniu kompozycja rozsypała się i dała miejscu czwartej postaci, która – Jamajka podziwiał swoją rozpoznawalność dźwięków dotyczącego tupania – w oficerkach weszła do jego pokoju, a do tego niezamaskowana.

Miał wrażenie, że chce zameldować, ale to było wrażenie na opak.

– Czujecie? – nie mówił do Jamajki, który nie był w liczbie mnogiej, ale do tych za plecami.

Widocznie byli codziennie musztrowani i karnie traktowani, bo słychać był jedno potrójne wciągnięcie nosem „czujecie”.

– Durnie! – karność oficerska przeniosła się z koszar służb w teren działań, w tym wypadku pokoiku Jamajki. – Nie chodzi i powonienie, ale metaforę.

Jamajce ten dyskurs bardzo się podobał, zwłaszcza, że „metafora” była nie z jego świata, ale przyszłego, spodziewał się, że kilka lat szkoły i wejdzie do jego słownika, a przynajmniej jako wiedza do głowy.

Czujecie naszą wyższość nad światem cywilów, panieli?

Yes, yes – musztra retoryczna nagle się rozsypała, a dupy dał trzeci, który potwierdził inaczej niż jego współtowarzysze z placu ćwiczeń: – Da.

Da? – oficer zapytał i głowę obrócił do tyłu, jego miny Jamajka nie widział, ale był przekonany, co takiego wyraża.

Zatem znalazł się w krytycznej sytuacji i mógł tylko zaprotestować w pozycji leżącej przekładając nogę na nogę.

– Mówię o wyższości – oficerska głowa powróciła na poprzednie miejsce, czyli twarzą do Jamajki – techniki naszych służb, naszej zaawansowanej cywilizacji informatycznej nad ciemnotą cywilów.

– Czy my panieli? – a jednak wśród nich był jeden odważny, najwidoczniej ten, który wyłamał się z „yes”, zapytał i dla dalszego dodania sobie odwagi, chrząknął.

Tak! – potwierdził pytanie jego zwierzchnik.

Panieli – usłyszał Jamajka, choć nie był oblatany w musztrze słownej (retorycznych pokrzykiwań), ocenił, iż tylko dwóch zgodziło się z przełożonym.

Który się wyłamuje z naszej wyższości? – oficer zapytał i nie obrócił głowy, bo był pewny który.

– Ja się nie wyłamuję – odpowiedział ten trzeci od lornetki, Jamajka już identyfikował policjantów w kominiarkach. – Pytanie było dla mnie nieoczywiste.

Jakie? – a jednak obrócił się. – O co ci chodzi?

O Pegasusa.

Głowa oficerska powróciła twarzą do Jamajki, na której dało się odczytać zakłopotanie.

Nie wiem, o czym mówisz?

O tych lampkach na futrynie.

Dość! – zakończył oficer ten dialog służbowy. – Brać go!

Jamajka zastrzygł nogami, ręce dziarsko znad głowy nie wyjął. Jak już uchodzić za domowego bohatera, to całą postawą, nawet gdy jest leżąca.

Podrzucony do góry siłą trzech ramion wystrzelił partykułą „kurwa”.

Dowódco, chujek przeklina – ten trzeci najbardziej rozmowny poinformował o tym, co wszyscy słyszeli. – Potraktować go paralizatorem?

Co strach was obleciał?

Nie, szefie – dwóch pozostałych chóralnie stanęło przeciw gadatliwemu.

– Zaśpiewajcie coś dla podtrzymania ducha w narodzie.

Nie uzgadniali, ani się zastanawiali, co śpiewająco może przejść im przez gardła. Wyrzucili z siebie jak na musztrze:

„Janek Wiśniewski padł”.

Kołysząc biodrami wyszli ze swoim łupem, Pif-Paf wycofała się do siebie, zostawiając tylko na straży nos w szparze drzwi. Lampki nie migotały, bo ich nie było.

Niesiony „Janek Wiśniewski” zapytal:

Tak szybko zwinęliście Pegasusa, a kto będzie pilnował domu?

Nos to usłyszał:

– Ja.

Radiowóz stał pod samą klatką schodową, brakowało tylko niewielkiej śluzy, aby wprost ze schodów znaleźć się od razu we wnętrzu policyjnej suki.

Boczne drzwi były rozsunięte, odchylony blat imitował stolik, nad którym unosiła się lampka, a raczej mały jupiter, wzdłłuż obu ścian drewniane ławki, a nad nimi metalowe oczka ze skórzanymi pasami i wielkimi sprzączkami dla niesfornych zatrzymanych.

Jamajka został położony, wsunięty, na jedną z ław. Śpiewający z konduktu wycofali się, chyląc się wkroczył oficer do pomieszczenia suki, zastukał oficerkami, następnie uderzył obcas o obcas. Wyglądało to na specjalny rytuał, usiadł na taborecie za blatem, rozglądnął się wokół, jakby witał się z domem, do którego powrócił. W korytku pod sufitem znalazł szpicrutę, uderzył najpierw nią w dłoń, potem w blat.

Tak! To był jego dom.

– Wstać!

Jamajka zastrzygł nogami.

Tak zostałem przyniesiony, a mogłem dobrowolnie przyjść.

Taki z ciebie inteligencik! – powiedził twardym szeptem.

Jamajka nie wiedział, czy go poprawić, czy nie, ale gdy szpicruta świsnęła mu tuż koło ucha, jednak nie mniej twardo odpowiedział.

– Dziesięcioletni inteligentny chłopiec… jestem.

Spodziewał się już nie kolejnych świśnięć, ale razów.

– Skąd wiesz o Pegasusie?

Jamajka zrobił wielkie oczy, bo inaczej wybrażał sobie  początek przesłuchania.

– Ze słyszenia.

– Znaczy się z podsłuchu – pomyślał, że temu oficerowi szwankuje inteligencja. – Ha, ha, ha.

Wesołek. Tego jednak nie powiedział na głos.

– Lampki to ozdoba, jak na choince, a naszym Pegasusem jest sąsiadka, a raczej stetryczały dromader.

Lepiej się podniosę, pomyślał Jamajka. I to zrobił.

Oficer ocenił zmianę:

– Widzę, że chcesz współpracować.

– Raczej nie leżeć, bo to pozycja dla przesłuchiwanego niebezpieczna.

Szpicruta wróciła na swoje miejsce, a na blacie pojawił się laptop, który już tam był wsunięty w szufladę, i notes raportowy, zeszyt z drukiem rubryk dotyczących danych osobowych i sprawy. Jamajka zapuścił żurawia, bo wychodziło, że oficer skorzysta z notesu, a nie komputera. Wyprostowane kartki zeszytu jeszcze bardziej wyprostował.

– Gdzie zaglądasz? – był krótkowidzem, nos niemal wetknął w zeszyt, poruszył wargami, co znaczyło, że czyta. – No, dobrze, potem te formalności załatwimy.

Jeden z tych policajów niech notuje, oficerze – Jamajka zdobył się na radę, bo widział taką potrzebę.

Kim jesteś przemądzały złodziejaszku?

Nie jestem złodziejaszkiem, tylko Jan Marek.

Zaraz, zaraz – oficer zaczął grzebać w kieszeniach, niczego się nie dogrzebał. – Czy nie tak na imię ma lokator.

To ja.

Przecież bym poznał.

A ja pana oficerze nie znam.

Na zdjęciu widziałem Jana Marka.

Oficer podniósł się ze swojego tronu w formietaboretu, wyjrzał z suki, skinął palcem na policjanta:

Przyprowadźcie tego… hm… Pegasusa.

Wrócił, Jamajka przez chwilę rozważał, czy z powrotem nie położyć się na bocznej ławie, zapowiadało się, że to potrwa dłużej.

A jak dostałeś się do mieszkania, które było solidnie strzeżone, mimo wyłamanych drzwi?

Po rynnie – przyznał się

Kiedyś chciałem być alpinistą – oficer wygrzebał marzenie ze wspomnień.

To tylko pierwsze piętro.

W drzwiach suki stanęła Pif-Paf.

Czy ja już jestem na etacie? – zapytała.

Wolontariusz – usłyszała. – Od czegoś trzeba zacząć.

I co przyznał się? – wolontariusz Pegasus, awansowana z Pif-Paf spojrzała na Jamajkę.

Nie dość, że nie przyznał, to kradnie tożsamość lokatora.

Jak można ukraść tożsamość? – Pif-Paf była dociekliwa.

Podszyć się.

Pod kogo się podszywa?

Pod Jana Marka z lokalu obok.

Pif-Paf zarżała jak dromader, po czym przeszła w stetryczały śmiech. Dopiero wówczas przeniosła wzrok na Jamajkę. Acz przenieść wzrok jest nieprecyzyjne, skierowała oczodoły z gałkami ocznymi pociągniętymi solidną warstwą bielma. Owo patrzenie zakończyła dyszkantem niewłaściwym jej wiekowi.

Jan Marek jest wysokim blondynkiem, a ten tu to, phi, ciemny szkrab gnomiczny.

Może to pomieszczenie umniejsza, niweluje jego gabarety i właściwości – oficer zazynał prezentować swoją profesję w lepszym świetle niż dotychczas.

Potrafię ocenić mimo niekorzystnych warunków.

Oficer nie wiadomo dlaczego znowu sięgnął po szpicrutę. Może dlatego by wzmocnić swoją pozycję śledczą.

Znany jest pani ten osobnik gnomiczny?

Tak!

Kto to zatem?

Podszywacz.

Świsnął szpicrutą pod nosem swemu informatorowi.

To muchy latają? – zapytała.

Pani jest wolna.

Do następnego razu, szefie – pożegnała.

Hurgot zamykanych drzwi uruchomił u Jamajki obawę, że zaraz dojdzie do łomotu, który według mediów był preferowany przez służby, nawet znielubionego zatrzymanego traktowali z paralizatora.

Pomyślał o przyjaznym dilerze, który go nie obroni, zdaje się, że i on obawiałby się o użycie paralizatora. Acz policja i przekraczający prawo są z tego samego świata i nie zawsze jest prawdą, że ścigani i ścigający odpowiadają odpowiednio ucieczce i pogoni, bo zawsze mogą się dogadać i dla hecy odstawić teatr.

Zdaje się, że oficer przeprowadzał pod czupryną podobne rozważania. Czyżby był leworęczny, bo sięgnął tą dłonią do kabury, umieszczonej po prawej stronie na wysokości uda, jak kowboje do olstra.

Takie sceny pamiętał w komedii, za którymi przepadał.

Dylemat, czy w kaburze jest nagan, czy paralizator, na razie pozostał na poziomie rozważań, albowiem Jamajka usłyszał:

Kim jesteś i czego chciałeś. Przyznanie się korzystnie wpłynie na twoją sytuację i życzliwość wobec ciebie.

Na takie dictum Jamajka nie wiedział, jak zareagować, jego repertuar zachowań w tym pomieszczeniu był skromny. Trudno! Przyjmę pozycję podobną – siedzenie, acz nie nomen omen.

– Przyznanie się do siebie. Pasuje?

– Zabrzmiało niemal flozoficznie, która to mi jest obca, ale doceniam u takiego malca – oficer nie był taki głupi, pocieszył się Jamajka, gdy ten skończył wywód: – Wal!

Filozofem był jego brat. Tak słyszał od matki.

– Powiedziałem.

Oficer pokiwał głową, zadumał, spojrzał melancholijnie na szpicrutę, która w jego oczach i emocjach spełniła swoją rolę, czyli pokazała go wobec skromnego audytorium gotowego na wiele służbistę. Ale taki nie był – zapukała w głowę Jamajki taka właśnie ocena. Spodziewał się tego, tak mu dyktował nos. Już chciał powtórzyć „powiedziałem”, gdy został uprzedzony.

– Howgh – oficer powiedział to dziwnym akcentem i jeszcze dziwniejszym tembrem z pogłosem, który nie musiał się kończyć głębokim westchnieniem, niektórzy nawet po takim zniżeniu głosu łkali, co było najgłębszym sentymentem na poziomie depresji nostalgii.

Jamajka zrobił swoją zagadkową minę przybieraną na moment, kiedy nie wiedziało co chodzi, czyli w ciup wyszedł mu głupek. Dla pewności przyznał się:

Kiepsko mi idzie w angielskim.

No i masz oficer załkał, ale szybko poprawił emocje, bo wądoły już miał za sobą.

To znaczy powiedziałem, rzekłem.

Zapamiętam.

Z Winnetou, młodzieńcze.

Tomasza Manna – Jamajka popisywał się, ponoć jego brata lubił się podobną wiedzą gwiazdorzyć w towarzystwach, twierdził matka.

Rozbroił oficera.

Mann, May – zaśmiał się pisarsko. – No i co mam z tobą zrobić. Mniemana sąsiadka nie poznaje.

Pif-Paf jest ślepa, choć zawsze wypatruje.

Pegasus klatki schodowej – marny byłby pisarz z oficera, choć ta metafora mu się udała, ocenił Jamajka. – Sąsiadów nie będę budził, prawo na to nie pozwala.

Od kiedy to służby przestrzegają prawo? – popisał się aktualną wiedzą poliyczną młodziniec.

Puszczam to mimo uszu – oficer zaprezentował empatię, rzadką w jego zawodzie. – Pozwolę ci, abyś wybrał sobie formę, która potwierdzi twoją tożsamość.

 

I co? – Rafał drążył opowieść półbrata.

Nic. Wybrałem rajd suką do wydawnictwa, do Nowakowej.

A nie do kochanki ojczulka?

Nie obrażaj mi ojca, masz do tego swojego.

Nie znam.

Otóż – Jamajka był dobrym dialektykiem, musiał to przyznać Rafał. – Otóż to, ja też nie znam.

Bracia obok leżącej Matyldy nie zauważyli, że ona słucha opowieści młodszego brata swego ukochanego.

Jesteście z jednego nasienia, gdyby nie różnica wieku nie odróżniałabym waszych osobowości.

Jestestwa – uściślił Rafał.

Rafale, ty masz perłę w łóżku – Jamajka postawił się na wysokości intelektualnego zadania. – Rozumiesz?

Nie za bardzo.

A kto nazwał nas półbraćmi?

Ja.

Ale twoja perła, mówiona i pisana z dużej litery, odkryła znaczenie tego dziwolągu „półbrat”.

We dwóch nas jest jeden.

Dobrze liczysz.

W łóżku zapanowało poruszenie, inaczej rozgardiasz. Przeciąganie kołdry, majtanie nogami, zginanie torsów w pół i wybuch śmiechu.

W tym łóżku czasami tego brakowało (to uwaga narratora). Po opanowaniu rozgardiaszu, Rafał wróćił do zasadniczego wątku.

Opowiadaj, co było dalej.

Już nie ma co opowiadać, gdy opanowałem zakusy oficera na moją wolność. Nowakową znaleźliśmy w jej domu, a dokładnie w drzwiach jej mieszkania, nie wpuściła nas do środka, nie była sama.

Na pytanie oficera, czy zna tego gówniarza, odpowiedziała:

– Nie!

Oficer zrobił zdziwioną minę, o której niewybredni mówią: kopara mu opadła. Świadczyła, że jednak mi wierzył, ale służbistość nakazywała szukać dowodów na swoją wiarę i moje zapewnienia.

Przez moment nie wiedział, co robić. Wejścia do mieszkania mu odmówiono, więc zaprosił ją do siebie, do suki. Schodziliśmy na parking, Nowakowa niemal w negliżu, nie miała problemów, aby prezentować swe wdzięki, my za nią.

Oficer do mnie szeptem:

Piękna.

Nie słyszę, nie gustuję.

On nie odpowiedział, tym bardziej ja. Zajęła miejsce, gdzie ja poprzednio, oficer rozparcelował się ze swoim podziwem w miejsce mu przeznaczonym, a ja w drzwiach, jakbym stał na wybiegu.

Nie sięgnął po szpicrutę.

Zapytał o matkę, czy ją zna. Tak, Czy zna jej dziecko? Tak.

Czy to Jan Marek, syn… – zawahał się.

Em, tak ją nazywam.

Czy to jej syn?

Gabaryty się zgadzają.

Tak, czy nie?

Tak!

To dlaczego wcześniej mówiłaś, przepraszam: pani mówiła, że nie.

Bo powinien nie żyć.

Kopary nie było, opadła, ziemia ją pochłonęła. Po jakimś czasie została czymś zastapiona, bo zmienionym głosem oficer zapytał:

Dlaczego?

I uzyskał szybko odpowiedź:

Dzieciobójstwo.

 

Rafał lewą ręką objął brata, ten był zimny, lodowaty. Jeszcze jedna cecha jemu właściwa wrażenia potrafił przekuwać na istotę rzeczy. Jamajka zadrżał, jakby przeszył go sopel lodu. Starszy brat dryfował ku wspomnieniu, które dawno opuściło jego pamięć, a teraz pojawiło się na brzegu wyrzucone przez fale.

Matka będąc w kiepskiej formie – a w takiej była zwykle po plastycznych aktach – wyczerpana majaczyła o rozerwanych członkach swojego brata.

Jak wówczas reagował? W ogóle, uważał to za majak, najwyżej fantazję. Nie miał jak skonfrontować tej „zbrodni”, rodziny nie mieli, to znaczy nie utrzymywali żadnego kontaktu. Poza tym jego wiedza na temat pochodzenia matki była żadna, oprócz wpisu w dowodzie imienia ojca i matki. Dzisiaj nie pamiętał imion dziadków, bo nie miał, o co zaczepić ten sentyment, brak jakiegokolwiek gwoździa.

Szlag. Słuchał opowieści Jamajki i planował, aby przetrzeć szlaki rodzinnej narracji.