Hairwald

W ciętej ranie obecności

Nie zabija 3, 23.02.2021

 

Kolejność może była bylejaka, wszak to się jeszcze okaże, Kleofasem wstrząsnęło spotkanie tych dwóch osób, Marysi i Kochaneczko, którzy w jego życiu odegrali pewne role. Nie spodziewał się po dramatycznym doświadczeniu, tragicznym zaś dla nieboszczyka, że w kolejnej turze najazdu służb zobaczy właśnie ich.

Równie dziwne było zachowanie poprzedników, którzy zamiatali miejsce surrealnego śmiertelego zdarzenia, zamiatali absurd, do pewnego stopnia ślady, acz one są zawsze do odtworzenia i zweryfikowania, gdy się chce. Jakby powiedział klasyk: to się nie dzieje.

A jednak się działo i to na kilku poziomach znaczeń. Ten podstawowy, egzystencjalny dotyczył równie jego, jak i tego nieboszczyka, który – miał takie wrażenie – nie byłby o tej porze czasu kalendarzowego martwy, gdyby nie zaraza.

To właśnie zaraza wyrzucała na brzeg te wszystkie nieoczywistości, nieczystości, brudy ludzkie, niehigieniczne pożądania i kolokwialność moralności.

W dupę, orzekł i powiedział do dużo młodszego kolegi, z którym się tutaj poznali.

Polubili bodaj z powodu podobnego odbioru wrażeń, pracowali w tym miejscu, bo pracowali, a co mieli robić, gdyby robota dla takich jak oni nie miała jednego nadrzędnego celu?

W dupę – powtórzył.

Maklakiewicz przebiegł ich halę, jakby trenował chód na najbliższą olimpiadę w Japonii, pomknął do sąsiedniej, aby objawić się na końcu ich hali, czyli zdążył przejść wzdłuż sąsiadów po lewej, udał się na halę po prawej i zaraz był w tym samym miejscu, które opisuje jego wyczyn to właśnie czytane zdanie. Ten człowiek na sterydach dał znak do ruszenia z kopyta z produkcją.

TOMASZ (T) Nic się nie stało?

KLEOFAS (K) Definicja trupa jest zresztą Nic, bo to były człowiek, który po swej śmierci jest niczym, jeżeli pominiemy zawartość minerałów i pierwiastków chemicznych, jakie oddaje jego ciało naturze.

T Czyli Nic z prochu powstało i w proch się obróciło.

K Może nie dzisiaj jest ten były koleś prochem, ale jutro owszem. Zanim powróci w pełni do natury, nasi śledczy muszą znaleźć kilka odpowiedzi.

T Kto zabił?

K A dlaczego ktoś miałby zabić? Ty coś o tym wiesz?

T Strach gębę otworzyć, bo mogą paść podejrzenia. A ty uważasz, że to normalne umrzeć w zamkniętym stretczem kartonie?

Maklakiewicz przebiegał halę kolejny raz, nie patrzył na nich, lecz wiedzieli, iż notuje swoimi czułkami nadzorcy, że stoją, gadają, a maszyny huczą, produkcja ruszyła.

Lożo szyderców – kierownik produkcji nadszedł z jej głębi – do roboty, ruszamy.

 

ROZDZIAŁ III

 

Kochaneczko był średnim patriotą lokalnym, reagował jednak, gdy używano określeń umniejszających wielkość jego miasta, dla niego było to Wielkie Miasto posadowione nad rzeką z hymnu państwowego.

Pierwszy trup został znaleziony w przedsiębiorstwie produkującym AGD na perferiach lewobrzeżnej części, a obecnie udawał się na prawy brzeg, do miejscowości przytulonej do Wielkiego Miasta.

Kociełby były jedną z największyh wsi w kraju, na samym szczycie tej hierarchii. Zakład produkował przybory malarskie także z plastiku. Tę wiedzę wyszukała w internecie Marysia, która była w tym od niego bystrzejsza.

Nie czekali na prokuratora, który musiał się zapoznać z wiedzą o pierwszym nieboszczyku. Będzie zatem miał co nadganiać. Oby nie wyskoczyło w międzyczasie kolejne ciało.

Głośno myślisz, wiesz? – poinformowała go Maria.

Wiem – odpowiedział. – Wspólne jest to, że znajdowane są ciała w przedsiębiorstwach o produkji z plastyku.

Co to miałoby znaczyć?

Cholera wie. Nic – Kochaneczko wchodził w tryb narracji Marysi. – Nie doszukujmy sie symbolicznych treści, bo treścią są nieboszczycy.

Ten w Smochowicach raczej ofiara. I to dwukrotnie pojęta, ofiara zarazy, a możliwe, że ofiara mordu.

Wjeżdżali pod dyżurkę.

Jeżeli przyjmiemy, że mamy do czynienia z mordem, to i mordujący naraża się na zarażenie. Coś tutaj nie gra.

Na dyżurce znajdował się już sierżant z lokalnego komisariatu, Kochaneczko pamiętał go z licznych wizyt na komendzie. Postać nieco archaiczna, ale tacy byli zarządzający posterunkowymi i dzielnicowymi.

Przeszli szybko do przestronnej hali, o zupełnie innych gabarytach niż w poprzednim przedsiębiorstwie. Ekipa techniczna działała w najlepsze. I co zaskoczyło naszych śledczych, mianowicie był koroner, szef medycyny sądowej, który jakimś sposobem ich wyprzedził w dotarciu tutaj, przywiózł ze sobą prokuratora.

Priorytety się zmieniły? – zagadnął Kochaneczko.

Na to wychodzi – prokurator odpowiedział – bardzo podobne okoliczności ze zmarłymi, co świadczyłoby, że mamy do czynienia z planowanymi zdarzeniami, a jeżeli to są śmierci, to z mordami.

Panie prokuratorze – Kochaneczko próbował wyjaśnić – na tym etapie śledztwa niczego nie możemy przesądzać.

Tak – prokurator się zgadzał – ale proszę spojrzeć, co zostało znalezione.

Dwa czarne worki plastykowe przykrywały ciało. Kochaneczko wziął od technika niebieskie gumowe rękawiczki, wbił w nie dłonie, nałożył przyłbicę podaną przez niego i podniósł górny worek, domyślając się, że tu jest głowa.

Ciało znajdowało się w jednolitym kartonie, jakby specjalnie krojonym dla tej oto sylwetki. Nieboszczyk był w masce. Włosy potargane, czyżby specjalnie zmierzwione,  szeroko otwarte oczy. Zielonkawa maska skrywała zasadniczą część twarzy, ważną dla jej wyrazu. Był pewien, że pod spodem zobaczy przerażenie, krzyk.

Twarz mimo martwoty i materiału zakrywającego jej nos, usta, brodę i policzki była dynamczna. Ta nieżywa twarz chciała coś przekazać, nie tylko ostateczność, którą ją dosięgła.

Każda gwałtowna śmierć jest niezasłużona, ponoszący ją nie godzi się z końcem, sądzi, że jest mu pisane żyć długo i szczęśliwie. I ta twarz to wyrażała.

Uchylił ostrożnie maskę, uszy podniosły się do góry pod napięciem gumek, zajrzał pod spód. Twarz miała ostry, duży nos, dwudniowy zarost pod nim i usta rozchylone jak u ryby wyrzuconej na brzeg.

Technik pomógł mu zdjąć maskę. Czuł się głupio, jakby chciał zaglądnąć pod spód tajemnicy, a to tylko przykrywka, teatr twarzy zaincennizowany bynajmniej nie przez tego, który zeszedł. Zdjął drugi worek, wyprostował się.

Mężczyzna był wysoki. Ubrany w pogrzebowy garnitur, ktoś go chciał ekspediować ciupasem na tamten świat bez przynależnych każdemu ceremonii pogrzebowych. Ręce wyprostowane wzdłuż ciała, leżąc nieboszczyk stał na baczność.

Z dłońmi coś nie było tak, jakby się skrywały, chowały za biodra. Nieżyjący wszak już nie miał niczego do ukrycia, to inni mogli chcieć ukryć o nim prawdę. Odchylił karton w połowie na wysokości ukrytych rąk i zobaczył, że dłonie są związane taśmą samoprzylepną.

Po kiego?

Spojrzał na koronera, w stronę którego rzucił krótkie pytanie:

A tamten?

Też – usłyszał.

Kochaneczko nie chciał się wyrażać o profesjonaliźmie innyh służb śledczych oraz o ich umiejętności współdziałania, tj. nie współdziałania. Zwykle tak było, jak teraz, dlatego musiał zadawać setki pytań, czasami głupich, aby nie zgubić tropów, które mogły doprowadzić do rozwiązania zagadki, ujęcia sprawcy/sprawców. A przede wszystkim postawienia tezy o motywach, bo to one każdą najdziwaczniejsza mozaikę układały w spójną logikę.

Wiedział, że jeszcze nie raz pochyli się nad tym trupem. Wstał i omiótł wzrokiem scenerię, gdzie mu przyszło doznawać takich nieprzyjemnych spotkań.

Hala produkcyjna. A zatem podobny wybór miejsca podrzucenia zwłok. Coś miało to znaczyć. Co? Czy ofiary tutaj pracowały, były tym miejscem szczególnie zainteresowane?

Miejsce znalezienia ofiar było jednym z kluczy. Miejsce w gruncie rzeczy przemyślane i perfidne. Nie mieszkanie, nie natura, a produkcja.

Pomyślał w tym kontekście o Kleofasie, który do produkcji się nie nadawał, jak ci dwaj nieboszczycy. A więc łączy ich wykluczenie.

Po tych refleksjach na stojąco, powrócił do pozycji kucznej, aby pogrzebać przy nieboszczyku.

Twarz. Zwykle zatrzymany jej wyraz wydaje się nam obcy, nawet gdy nieboszczyka dobrze się znało. Takie stwierdzenia słyszał od świadków, którzy byli znajomymi ofiar. „To nie Gustaw, nawet gdy się nie śmiał, miał przyjemniejszy wyraz twarzy, a te rysy są grubiańskie”.

Po śmierci natura nas porzuca, ma gdzieś formę, jest wulgarna, amoralna. Wcześniej trzymała nas w ryzach, nawet gdy się na nie nie zgadzaliśmy, byliśmy do imentu zakłamani, w stanie bezdusznym były człowiek, już tylko w martwej powłoce ciała, to ktoś wzdęty, napuszony, mający wszystko gdzieś, by nie powiedzieć w dupie.

Otóż to. Personalia ofiar powiedzą wiele, a moze prawie wszystko, wytyczą ścieżki do motywu i do sprawcy, sprawców.

Kim zatem są. Poprzedni w Smochowicach (w istocie w lodówce medycznej) jakiś taki niedorobiony, niedorosły w rysach, niedoniesiony, a może nawet przeniesiony. nie chodzi w tym ostatnim wypadku o dosłowność, ale porównawczą niezgrabność, sensualne niechlustwo, choć sam sposób „prezentacji” ofiary perfidny. Kochaneczko zdziwił się, że ma tyle inwencji na opisanie ofiary, którą ledwie widział. Sam poczuł się perfidnie.

To słowo najbardziej opisywało dwa odległe w przestrzeni przypadki trupów w kartonach. Perfidia. Kto posuwał się do niej, czy powodem jest ofiara, bo była perfidna i sprawca odpłacił się pieknym za nadobne?

Spojrzał na pozostałych, biorąc ich za świadków, wsunął dłoń w gumowej rękawiczce  do prawej kieszeni. Zahaczył o taśmę samoprzylepną, brnął dalej w głęboką kieszeń dżinsów. Na dnie ich nadział się na niewielki obły kształt. Pocisk, amupłka? Ostrożnie obracał w dłoniach, aby nie zgnieść i wyciągnąć na wierzch. Ampułka!

Podniósł ją wyżej, aby fachowcy mogli określić jej zawartość.

Lek – usłyszał koronera.

Tylko tyle?

Nie będę zgadywać, jaki.

Technik wyjął mu ją z rąk i włożył w podgumowaną kopertę.

Wsunął dłoń w drugą kieszeń. Nic. Czy na pewno, bo poczuł coś w rodzaju piasku. Ścisnął go mocno kciukiem i palcem wskazującym, w tym momencie pomyślał bezsensownie o prochu. Ślepa ręka podejrzewała najgorsze, jakąś sensację, po wyciągnięciu substancja była podobna raczej do grubego żwiru.

Granulat – tym razem ktoś zupełnie mu obcy nazwał znalezisko.

Czyżby to miał być pracownik? – przemknęło Kochaneczce przez głowę. W poprzednim zakładzie wyszło do niego kierownictwu, w tym zastał służby, nicowały miejsce, w którym  znaleziono ofiarę.

Wiadomo kto to? – rzucił w przestrzeń.

Nie uzyskał odpowiedzi. Podszedł do miejscowego posterunkowego, ten przycupnał na boku i się przyglądał. Nie musiał zadawać mu pytania.

To nikt z tego zakładu – odpowiedział.

A pytał pan?

Nie – przełykał ślinę i szukał uzasadnienia. – Zawiadomili, że obcy nieboszczyk znalazł się na ich terenie.

Przejdę się do ich biur – zobowiązała się Marysia, która znajdowała się stale obok niego i teraz stała za jego plecami.

Poszła. Prokurator zmarszczył czoło, co w okoliccznościach oblicza zakrytej maseczką znaczyło, iż ma dla niego do przekazania.

Co? – zapytał swoim czołem.

Gdy podszedł, dotknął jego łokcia i pokierował na bok.

Domyślam się, kto to – prokurator doszedł personaliów bez tego całęgo sztafażu śledztwa, Kochaneczko zmarszczył nie tylko czoło, ale język, w który się ugryzł. – Szybko dojdziecie, kim jest. Ja jeestem od oskarżania. Więlce isteresujące, że tutaj znalazło się ciało. W tym wypadku to powinno być naczelnym wątkiem tego śledztwa.

Kochaneczko zaniemówił, cieszył się, że zakryty jest maseczką, a gdy zebrał się w sobie usłyszał:

Lecę, oczekuję sprawozdania wieczorem – i wybył z nikim się nie żegnając.

Protokół, raport – sprostował Kochaneczko w próżnię.

Technicy pracowali intensywnie, koroner spojrzał na niego, już dawno wydał decyzję o zabraniu zwłok, a także o kwarantannie, jaką dostąpią pracownicy zakładu, bo wyglądało, że nieżyjący jest podejrzany na zachorowanie wirusowe.

Dlaczego w poprzednim zakładzie do takiej samej decyzji nie doszło? Nie tłumaczy, że wówczas doszło do tego po raz pierwszy i brakowało twardych procedur. W każdym razie wyglądało na decyzję związaną z polityką, a dokładnie z wpływami. Sama zaraza nabierała podtekstów wybitnie politycznych.

Także teraz nieboszczyk został znaleziony w hali produkcyjnej, większej niż poprzednia, za to z maszynami i automatami do podobnej produkcji. W Smochowicach artykuły plastykowe AGD, tutaj w Kocichłbach plastyk związany z wystrojem wnętrz i malowaniem pomieszczeń.

Seria dwóch prezentacji nieboszczyków może być tylko serią dwóch mordów. Seryjny morderca na tym nie poprzestanie – to już wiedział. Musi się śpieszyć. Z czym? Najpierw z ustaleniem tożsamości, a potem motywy, tudzież okoliczności śmierci będą żdecyowanie łatwiejsze ddla śledztwa, dla ustalenia.

Maria pojawiła się za nim, bo tam były biura. Nie musiał się oglądać, czuł to. O czym to świadczyło?

Mniejsza.

Jestem – zakomunikowała.

Wiem – odwrócił sie do niej.

Prezesa nie ma – relacjonowała. – A dyrektor już schodził, to on zadzwonił po nas i po służby. Ma podejrzenia.

Ja też mam – Kochaneczko via Maria kpiąco podszedł do zdolności śledczych dyrektora. – I jakie to podejrzenia?

Nieboszczyk kogoś mu przypomina.

Czyli zna go. Kto to?

Powszechnie znana postać.

Kpisz?

Nie!

Kto, mów, nie trzymaj w napięciu.

Generał.

Kochaneczko podszedł żwawo do nieboszczyka, mamrocząc:

Generał, Generał, tak to on.

Nie znam się na gangsterach – Maria uspokajała rozgorączkowanego partnera. – Sugestie mają moc, a jak doda się do nich emocje, działają jak hipnoza, wszystko przedstawia się, jak chce zaklinający.

A kto miałby być tym szamanem?

Kochaneczko tak się pochylił nad niebooszczykiem, iż wyglądał na wąchającego, bynajmniej nie kwiatki, bo to ten, którym się interesuje, będzie przysłowiowo wąchał kwiatki.

Faktycznie morda podobna, ale nawet w tym stanie trudno sobie wyobrazić, że wykrzywiał ją jak Generał.

Oblicze, twarz, ale nie morda. Ten ktoś nie żyje.

Zaczyna śmierdzieć – Kochaneczko wyprostował się. – Trzymam się jednak skądinąd prawdopodobieństwa, że to mafioso Generał. Rozumiem zachowanie prokuratora, który tak szybko wybył.

A powinien pozostać na miejscu, zwłaszcza gdy ewentualnie rozpoznał – Maria nie miała wątpliwości.

Przez telefon w gabinecie więcej można załatwić, taka specyfika tego zawodu oskarżycielskiego

Koroner poinformował Kochaneczkę:

Zabieram nieboszczyka, technicy skończyli pracę, a ja biorę się do autopsji, a ty kolego do ustalenia tożsamości.

Możliwe, że wiem, kto to?

O! proszę, co za szybkość – koroner mełł słowa, jakby kpił. – Komendant wychwala pana, to i ja będę. No więc?

Proszę się przyjrzeć.

Koroner nawet nie rzucił wzrokiem w tym kierunku.

Nawet gdybym rozpoznał, to nie do mnie należy stwierdzenie, że ten ktoś jest ten i ten. Mam doświadczenie, że najbliżsi nie rozpoznawali swoich z rodziny. Śmierć nas patynuje.

Co to znaczy?

Nadaje oblicze, którego nie mieliśmy. wesołkom powagi, a mędrcom głupkowatość.

Czy pod tą patyną nie jest oblicze Generała?

Dopiero teraz koroner się pochylił. Długo wzrokiem mierzył prawdopodobieństwo.

Czy ja wiem – stwierdził. – Generał, szeregowiec. Bardziej niż oczom, wierzę śladom, które dadzą się zidentyfikować, porównać, a w tym wypadku oczami będą wyniki DNA. Wówczas powiem, rozpoznaję. Tak, to on, a teraz: „bo ja wiem”.

Bierz się zatem pan do roboty, aby widzieć, a ja wiedzieć – powiedział w sronę koronera, a do Marii: – Gdzie schodził dyrekor, bo nie widziałem.

Wcześniej schodził, gdy pracownicy zawiadomili o znalezisku, terraz jest u siebie.

To idziemy do niego.

Ja już byłam.

Sierżancie, przywołuję do porządku służbowego. Idziemy.

„Iście” zakłócił telefon.

Stary – Kochaneczko zanim palcem przejechał po ekranie, skomentował. – On już wie, wie, co robić.

Wie, wie – Kochaneczko usłyszał komendanta, który złapał go za ostatnie słowo. – Pilna narada na komendzie, ewakuuj się.

Tutaj jestem potrzebny, bo tutaj wszystkie nici śledztwa się znajdują.

A konkretnie, co chcesz robić?

Przesłuchać dyrektora przesiębiorstwa.

Wezwij go na komendę – komendannt dyktował. – Na kiedy, ty decydujesz. zaraz widzę cię w moim gabinecie. Bez odbioru.

Wyłączył się. Kochaneczko patrzył na ekran telefonu i bezgłośnie przeklinał.

 

 

Zanim Kochaneczko dojechał z Marią do komendy przeprowadził na uzytek śledztwa prywatyny test. Gdy o tym pomyślał, odkrył rzecz niby oczywistą, lecz dla niego wielce nieoczekiwaną. Iż to śledztwo ma wątki jego dotyczące, wątki osobiste. I gdy jeszcze głębiej się zanurzył, zerkając na swoją partnerkę, niemal był pewien, że te wątki będą narastać, on będzie się wikłać w – w co? Seryjny morderca, który to temat rzucił z nudów, z niedowartościowania rzeczywistości,  w której egzystował, oto zostaje potraktowany popkulturowym desygnatem, a nawet paradygmatem: seryjny morderca.

Dotknęło go nawet banalne poczucie winy, wywołał wilka z lasu.

O, nie! – wyrzyknął, acz pod nosem.

Coś napadło cię w środku.

Masz telefon do Wieniawy?

A po co ci on?

Niewiele nam powiedział, zwłaszcza o swoich domysłach, przecież on je ma – Kochaneczko patrzył kątem na Marię. – Powiem więcej, utworzył więcej prawdopodobnych wątków śledczych, niż my.

Przeceniasz go.

To ty go nie doceniasz.

To jakaś perwersja – Maria parzyła na równoległe do jazdy samochodu widoki urbanistyczne. – Jakbyś pchał mnie w jego ramiona.

Ot, kobieta. Romansowe podejrzenia.

Nie bądź taki mizogin. Nie mam. Swego czasu kasowałam zbędne numery i wśród nich Kleofasa, bo go wykreśliłam.

Romansów się nie wykreśla, odkłada na potem.

Znalazł się psycholog.

Musisz numer odtworzyć i wezwać go – Kochaneczko instruował. – Może nam pomóc w wiedzy o zakładzie pracy, w nim możemy znaleźć wytrych, a może nawet klucz jak w Kocichłbach.

Kim miałby w tym śledztwie być?

Podejrzanym, współpracującym, a może inicjującym – Kochaneczko wymieniał role, które przznaczył dla swego byłego konkurenta. – Mało?

W skrócie: kapuś – podsumowała Maria, po czym zapadła cisza, w której to dojechali do komendy. Weszli do niej w swoim stylu: on stawiajcy kroki jak bocian, a ona jak jego żabka, której nie może strawić, bo jej pożąda.

W gabinecie komendanta znajdował się prokurator z tą samą miną, z maską zsuniętą pod brodę.

Komendant wychodził z założenia, że jest u siebie, maski nawet nie założył.

Tyka Kochaneczko z Marią jak weszli zamaskowani, tak pozostali. Tworzyli czworobok, który był trójkątem kompetencji. Komendant chrząknął jeden i drugi raz, a gdy nikt mu nie odchrząknął, uznał, że może postawić niewłaściwe pytanie.

Czy jesteście gotowi?

Tyka Kochaneczko uznał, że gotowość dotyczy ich.

Tak – odpowiedział.

Nie widzę, widzę tylko maski, a nad nimi mrugające oczy – rozkołysał się zwierzchnik na falach wodolejstwa. – To konspiracja, a nie burza mózgów.

Burza mózgów poruszyła prokuratura, był ją oddalić, unieważnić.

Raczej ustny raport.

Jesteśmy gotowi – w imieniu także Marii oświadczył Tyka Kochaneczko.

Tyka – strofował komendant. – To jest komenda, a nie zakład pracy, czy też biuro, w którym jest zalecane, lecz nie obowiązkowe zamaskowanie.

Kochaneczko niechętnie zdjął maskę, ale tego nie zrobiła Maria, uznając – zresztą słusznie – że ten mizogin nie zwróci jej uwagi na praworządność, której była fanką.

 

ROZDZIAŁ IV

Jan Marek stał centralnie na peronie z dwoma tobołami jeden na drugim, które niemal przewyższały jego wzrost. Rafał domyślał się, że to brat, którego pamiętał innego dzieckiem. Długo go nie widział, kilka lat, co dla wyglądu wyrostka może być zmienną wielce nieestetyczną.

Podobny? W połowie. Wszak to półbrat, jak to kiedyś określił, a dzisiaj gryzł się w język. Porzucił bagaż i leciał do niego samolotem, rozkładając skrzydła rąk, a buzię miał spiętą w ciup.

– Wodowanie – określił swój stan zagrożenia, skrzydłami nie objął Rafała, tylko siadł w kucki przed nim, dziób podniósł do góry. – Cześć półbracie!

Po czym wstał i wszystko w nim oklapło. Brudne ciuchy, twarz niespecjalnie czysta. Takiego smutnego Jana Marka objął, ten się nie wzdrygał, nie odwzajemnił jednak braterskiego uścisku, skrzydła pozostawił bezużyteczne.

– Jestem niesterowny – motyw awiacji ciągnął Jan Marek. – Chętnie uległbym katastrofie, a nawet dałbym się zestrzelić, aby iść do naprawy i odzyskać pozwolenie na przeloty.

Nie znał takiego brata, mało go znał, a może wcale. Teraz miał go zabrać z peronu i przetransportować do ich mieszkania, jego i Matyldy, do tych dwóch pokojów, w których nie było miejsca dla takiego lotnika jak jego 10-letni półbrat.

Ile z tego co mówiłeś jest konfabulacją? – zapytał i w duchu strofował, może nic. – Skąd miałeś pieniądze na bilet?

– Bagaże nie potrzebują biletów, jechałem jako bagaż, bo w bagażu.

Wszystko jasne. Był to absurdalny wstęp do jeszcze absurdalniejszej sytuacji, w jakiej znalazł się Jan Marek i on z nim. Rafał przeczuwał, że stąpa po coraz bardziej grząskim gruncie, nie dość, że sam stworzył sobie taką powierzchnię życia, to rodzina, która ulegała systematycznej degradacji miała i musiała przysporzyć mu nieprzewidywalności.

Dobrze, że jesteś – podsumował.

Targał bagaże półbrata, nie roztrząsając zagadnienia, jak on mógł te walizy wnieść i wynieść z pociągu, jak mógł je spakować i co w nich ma.

Spakowałeś swój cały dobytek, jakbyś wyjechał z domu na zawsze.

Nie wprost zrekapitulował to, co dźwigał w obu rękach i przystawał dwa razy zanim wyszli na ulicę Dworcową, a z niej na autobuś mieli jeszcze dwie przecznice.

– Na zawsze, kurwa – w ustach półbrata ta kurwa źle brzmiała i nie miała cech przekleństwa, tylko wysiłku, aby być godnym zauważenia.

Nie. nie będzie na ulicy pytał, jak to się stało, że przyjechał, że tyle wziął ze sobą pakunku, spokojnie wydobędzie z niego w domu.

Nie masz samochodu?

Nie mam.

A ja swój zostawiłem u siebie w domu pod domem.

Masz kluczyki?

Mam – po czym Jan Marek je pokazał na breloczku przypiętym do szlufki spodni.

W domu sobie wyjaśnią. Hm, ten dom, gdziekolwiek zaadresowany, stwarzał tajemnice i rozwiązywał tajemnice niekoniecznie przyjemne.

Ledwo wsiedli do autobusu, współpasażerom nie podobało się, że dwie osoby wraz z bagażami zajmują miejsce  czterech. 5 przystanków, można od biedy znieść nieempatyczne słowa.

Kiedyś mu matka powiedziała tuląc do swoich dużych piersi Jana Marka:

– Mój skarb, Jamajka.

Nie to zadecydowało, że wyprowadził się,  kontakty ograniczył, w zasadzie zerwał. Że nie był skarbem, lecz młodszą kopią byłego męża, bagażem pierwszej miłości.

Ostatnie słowo przed odejściem z domu to „wysiadam”. Innym trzeba byłoby tłumaczyć, dlaczego i co właściwie znaczy ta metafora. Jednak nie matce, ona w lot sferę niedopowiedzenia wypełniała treścią.

Przez telefon chciała go udobruchać:

– Ciągle stoisz na peronie.

Nie chciał jednak takich związków językowych, gdy związki domowe, rodzinne zostały zerwane. Nieliczne kontakty były tylko formalne, potrzebował kwitka, aktu urodzenia, świadectwa szkolnego.

Matylda nie była zaskoczona, nie przedzwonił co za niespodziankę sprowadza  domu. Nie wiedziałby jak przez telefon wytłumaczyć. Opowiadanie oralne uważał za sztukę słowa, jak pisanie, ględzenie pozostawiał innym, o ile mógł.

Jan Marek! – wykrzyknęła.

Po czym poznała, wszak byli inni. Jamajka już nie zrobił samolotu, bo miejsca na szybowanie nie było. Bez żadnego lotu wpadł w jej ramiona. A że znajdował się za nimi, zobaczył w talerzach jej oczu widok wieży bagażu, który jeszcze wnosił. Szybko ten bagaż się zachwiał i pojawiły się w miejscu jego dwa niebieskie pytajniki.

Bagaż został w niewielkim przedpokoju, tarasując drogę ucieczki, Matylda z Janem Markiem siedli naprzeciw siebie przy stole, jakby rozstali się tylko na kilka godzin i zaszła bardzo ważna zmiana, doszło do wiekopomnego zdarzenia; i obydwoje wskoczyli w typ narracji „no, to opowiadaj”.

Wcześniej bagaże, a teraz pytajniki zachwiały się i w ich miejsce pojawiły się pierzaste obłoczki miłości, rodzinnej miłości, ale ograniczonej, bo gdy Matylda nazwała go Jamajka, ten strząsnął z siebie tę nomenklaturę, zastzeżoną dla matki, Matylda swoimi czułkami odebrała komunikat należycie, powróciła do oficjalnego Jana Marka.

Rafał miał z głowy przesłuchanie półbrata w kwestii dlaczego tutaj się znalazł, zaskoczył wszystkich, to jest napierw jego, a teraz mimo wszystko Matyldę.

Była to wersja powierzchowa, sentymentalna, wyciskająca łzy z oczu, a z rozumu robiąca ściereczkę do wycierania brudów życia.

Matkę w stanie niemal agonii – Jamajka nazwał go udawano-ciężkim – wzięło pogotowie po interwencji kadrowej z wydawnictwa dla którego projektowała okładki książek i ilustracje. Kadrowa utrzymywała z nią dobre stosunki nie tylko zawodowe, często spotykały się poza miejscem pracy, była przyzwyczajona, że na czas twórczej pracy wyłączała się z krwiobiegu towarzysko-zawodowego. Była w sztosie, a ten ją wyczerpywał, trwał kilka dni, a przez kilka następnych dochodziła do siebie, ale ostatni przedłużył się do dwóch tygodni, nie odbierała komórki, która dawno się zresztą rozładowała.

Kadrowa jakimś dziwnym trafem – wg Jamajki – miała klucze do ich domu. Nie wiedział o tym komplecie, nawet podejrzewał, że pani kadrowa – Nowakowa zresztą o imieniu Dagmara – podprowadziła ojcu, podejrzewał go o romans z nią, bo wyrażała sie o nim nad wyraz dobrze, przekonywała matkę, że to dobry chłop, zahukany, lecz chce dobrze, a to mu nie zawsze wychodzi.

Matka nigdy nie wchodziła w dialog o ojcu Jamajki, patrzyła na swoją przyjaciółkę, jakby nie wiedziała o kim mówi, więc przekonywanie nie trwało zbyt długo, na tym się kończyło – dobry, dobry – z kolei to Jamajce mrużyło oczy i marszczyło podejrzenia, że Nowakowa – kadrowa zresztą – nie bez przyczyny jest przekonana do dobroci ojca. Głębszych podejrzeń nabrał, gdy kobiety zeszły na poziom szeptu, a to dlatego, że szuru-buru tyczyło spraw wzwodu, Jamajca sprawdził w Wikipedii, iż ten nietrwały przymiot dotyczy seksu, a utwierdziło go, że padło w tym kontekście miejsce, gdzie dochodzi do wzmiankowanego podniesienia się penisa, łóżka.

Romans, zdrada, nieczystość – przykleił te słowa do wizerunku przyjaciółki mamy i to one odklejały się, gdy zaskoczyła go, zobaczył jak wyjmuje klucz z zamka, on zaś chciał przydybać intruza dobijającego się do mieszkania.

Dobrze, że jesteś, co z mamą? – Nowakowa z miejsca przystąpiła do rzeczy, nie czekała na odpowiedź, weszła z impetem do pokoju matki, który był zamknięty.

Wracając do laptopa w kuchni, usłyszał krzyk niczym z popołudniowych seriali, bohaterki zastawały albo trupa w łazience, albo męża z sąsiadką na kanapie.

Mama tak ma – poinformował jej koleżankę.

Ale nie aż tak.

Potrząsała matkę, ale nie mogła jej dobudzić.

Coś się w niej tli – Nowakowa spojrzała na Jamajkę, jak na wroga osobistego. – Na szczęście jeszcze oddycha.

Jan Marek obserwował jak jedna kobietę drugą przywraca do życia. Dmuchała jej w usta, naciskała rękami formą siodełka na piersi, podnosiła głowę i uderzała w policzki, a przy tym płakała i mówiła słowa, nie mające wiele wspólnego z sytuacją.

Matka pojechała z Nowakową do szpitala, on miał zostać w domu i go pilnować.

Ucieszyło go bardziej niż podejrzewał. Matka w obecnym stanie nie mogła stać na przeszkodzie jego cieszenia się, czuł jednak niewłaściwość uciechy, zwłaszcza w kontekście jej stanu, jej położenia, czuł, że nie wypada. Uwierała go ta niewłaściwość, bo nie wiedział, co z nią zrobić. Wszak mama często tak miała, wpadała w apatię, informowała go, że będzie z nią nie tak, kontakt utrudniony i musi sobie radzić sam. Bardzo chętnie przystawał na radzenie sobie samemu.

Z puzderka, które było ukryte wśród szpargałów, rękopisów w szafce nad wezgłowiem w jej pokoju, brał kolejne banknoty na radzenie sobie. Nie było ich za dużo, ale miały duże nominały. Rozmienione nie wracały do puzderka, ale do jego kieszeni. Mama świadomie w ten sposób rozwiązywała jego radzenie sobie w razie czego, gdyby opadło ją nieprzytomne izolowanie.

Ostatnio więcej włożyła tych dużych nominałów, zatem nie martwił się, że sobie nie poradzi z cieszeniem się. U-hu-ha, u-hu-ha – odtańczył taniec radzenia sobie, przypominał mu bajkę indiańską, gdy pokonane Białe Twarze oddzielone od tułowiów były świadkami, gdy ich wrogowie Siuxowie ubrani jak stróże do kościoła, tj w kolorowe spodnium i kubraki, z umieszczonymi na głowach pióropuszami z różnymi lościami  piór – w zależności od sławy bohatera – tańczą wokół ogniska i owych głów ułozych w kręgu, a przy tym odpychają się tomahawkami i wydają dźwięk partykularne niczym wilki w księżycową noc.

Tak się czuł zwycięski i wyzwolony. Fundnął sobie na dobranoc pizzę, którą dostarczył goniec Pizza Hut. Następnego dnia i następnego tak samo, aż poczuł, że coś nie tak. Ale co? Odkrywczość jego umysłu była godna wodza Siuxów: zaniedbał squaw, mamę, to jest nie dowiedział, się, co z nią jest. Koniec tańca, teraz – jak mówiła babcia, która odeszła – pora do różańca.

Wigwam to moja ostoja. Bez mamy jest większy, ale mniej bezpieczny. Myślał o wymienieniu zamków. Ale jak to zrobić? A poza tym jak zapełnić lodówkę, nominały topniały, zwłaszcza te większe. Nowakowa dwa dni po zdarzeniu przypomniała sobie o nim. Gdy weszła do mieszkania tym samym sposobem, własnym kluczem, stuknęła się otwartą dłonią w czoło, odgrywając kwestię na stronie:

A co z tobą?

Był przygoowany na takie dictum, bo wiedział, że ktoś się nim zainteresuje, jeżeli nie będzie mogła zrobić tego sama mama.

Wskoczył na stół i w pozycji siedzącej zamajtał nogami.

Majtanie ma czarodziejske moce, wprowadza w trans osoby, na których nam zależy, aby były zaczarowane, czyli wyłączone spod władania rozumu, a przynajmniej rozsądku.

Bez mała Nowakowa wraz z majtaniem kołysała głową na swojej cienkiej szyi.

No, co? No, co?

Jamajka już chciał włączyć drugi bieg majtania „pstro”, lecz tego jeszcze nie przerabiał i mógł przedobrzyć.

Ojciec też zadał to pytanie.

Nie dokończył, bo Nowakowa weszła mu w słowo.

Ty masz ojca?

Majtnął tym razem, że wahadło majtania waliło w prawo i lewo z takim rozmachem, jak nigdy dotąd.

Masz ojca, wiem – samą siebie uspokajała. – Nie to miałam na myśli, iż jesteś samorodny, bądź poczęty przez zwiastowanie, lecz moja wiedzała o twoim ojcu urywała się na tym, że nie mieszka w naszym mieście.

Jamajka wrócił do pierwszego biegu majtania, przy tym chrząkając; akompaniament niezbędny do osiagnięcia zaczarowania.

Podał dokładny adres, ulicę, numer domu i mieszkania.

To niedaleko mnie – majtanie osiągnęło zamierzony efekt.

Jan Marek dobrze wiedział, że nie sprawdzi, acz nie był pewien, czy taki adres w ogóle istnieje. Nowakowa poszła, a on zabrał się za antymajtanie dla samego siebie, miał przed sobą odpowiedzieć:

A co ze mną? Zbyt wierzę we własne słowa – ironicznie ocenił siebie Jamajka. Już nawet chciałem lecieć pod adres wskazany Nowakowej, aby ojcu podrzucić pytanie: co ze mną?

I niewiele brakowało, że uzyskałby je ze źródła niechcianego. Wracał z Pizza Hut, gdy na półpiętrze czekała na niego sąsiadka, która wszystko wie. Tak mają starsze osoby, które nie wiadomo, po co jeszcze żyją.

Jest na ciebie zlecenie – poinformowała go.

Jamajka usłyszał pif-paf, które na Netfliksie osiąga wysoki ton wizgu na ścieżce dźwiekowej, a lektor czyta dalej dialogi, jakby nic się nie stało. Też przybrał taką postawę, nie krył się, jak miejski partyzant po klatkach schodowych, tylko stoicko czekał, co dalej. Jeżeli jest po pif-paf, to teraz tylko czarny plastykowy wór.

Zlecenie na zabranie ciebie do ośrodka opiekuńczego.

Ja matkę doglądam, nie mam czasu – Jan Marek zdobył się na czysty z piękną dykcją głęboki ton po mutacji. – Niech tymi pierdołami zainteresują innych.

Janku Marku – sąsiadka wszystko wiedząca, a nawet współczująca grała w innj telenoweli stacji komercyjnej – matka jest w zakładzie zamkniętym, ma tam opiekę specjalistyczną, a tym potrzebujesz wychowawczej.

Ech tam – strząsnął uwagę sąsiadki i z wolna ruszył w kierunki swoich drzwi.

Będą za godzinę, a może prędzej, aby ciebie wziąć i zaopiekować się tobą – usłyszał za sobą.

Oparł się o drzwi od wewnąrz, aby pomóc zamkom trzymać mocniej zamknięcie, planował nawet przysunąć kanapę, która nie była już potrzebna mamie, okazała się zbyt masywna, więc poprzestał na krześle, którym zablokował klamkę.

Ale przecież będą wiedzieć, że jetem i sforsują drzwi, a sąsiadka przyklaśnie tej barbarzyńskiej metodzie, aby go wychowywać.

Szybko drukowanymi literami napisał na kartce: „Zaraz wracam, jestem u mamy”, odblokował drzwi i na taśmie samoprzylepnej zawiesił komunikat. Powtórzył zablokowanie, teraz mógł wrócić na stół do ulubionego rytuału majtania.

Czekał i czekał. Minęło „a może prędzej”, minęła godzina, drugie „a może prędzej. Zasnął na siedząco i to w takiej pozycji, gdy nie spał, czuwał. Pochwalił siebie za wypostowaną postawę w pozycji siedzącej.

Było już ciemno, światła jednak nie zapalał, wiadomo, dlaczego. Trzeźwo przemyślał sytuację. Mama w zakładzie zamkniętym, o czym jej przyjaciółka Nowakowa nie omieszkała poinformować. Musi zatem nadrobić te zaniedbania w sferze uczuć synowskich.

Jak się dowiedzieć o stanie zdrowotnym rodzicielki? Teraz nie wiem, ale na pewno podejmę kroki. Odfajkował ten punkt. Naprawdę dobrze się czuł, dopadła go samodzielność.

Usłyszał podźwięk pif-paf. Jeszcze bardziej się wyprostował. Która to może być godzina? Tembr sąsiadki dohodził jego uszu, aby za chwilę zamienić się w pukanie, jedno, drugie, och to ci od „może prędzej”, ktrzy zamienili na „na pewno później”.

Duchowo był przygotowany, pozostało być przygotowanym praktycznie. Nie zrobił tego prędzej, aby się teraz jeszcze bardziej wbic w samodzielność. Sprawdził krzesło, dobrze trzymało klamkę. Kasetka, ogołocił ją, zawartość przenosząc w majtki opinające solidnie pupę i genitalia, do plecaka mamy wrzucił ciuchy, miał problemy ze znalezieniem starej nokii, cierpliwość została wynagrodzona także ładowarką, kluczyki wiedział, gdzie są. Na razie tyle. Trzeba się wynosić.

A za drzwiami, czyli z drugiej strony: pod drzwiami pif-pafy śmigały, pukanie było intensywne, aby z czasem wzbogacić ścieżkę dźwiękowa o dwa głosy, damski i męski.

DAMSKI Chłopcze, jesteś tam?

PIF-PAF Nie słyszałam, aby wychodził.

(Jamajka wiedział, że Pif-Paf jest głucha, jak pień, gdyby nie słuchawki to nawet bedąc zastrzelona, nie wiexziałaby, że jest zastrzelona).

MĘSKI Mamy wieści od twojej mamy.

(nawet mój ojciec tak nie kłamał)

DAMSKI Przeczytaliśmy twoją kartkę i cię rozumiemy.

(a to ciekawe, z kartki wynika, że mnie nie ma, jak rozumieć przekonywanie kogoś, kto nie może być przekonany, bo go nie ma)

PIF-PAF Pójdę po okulary, bo też chcę przeczytać.

(szuru-buru, poszła, nawet nie zarzasnęła drzwi, bo nie było słychać charakterstycznego dźwięku, szuru-buru)

PIF-PAF Ma ładne pismo, po matce.

(gdy już zostanę dramaturgiem, ten dialog już został napisany, muszę go tylko zapamiętać, jaki tytuł sztuki, hm, hm, jak samodzielnie dorastałem).

Spakowany już był, oglądnął się za siebie w ciemności, w której dojrzał ciemność. Przy oknie jednak było dużo jasniej, ale głębia mieszkania jest nadal ciemna, to jest widać w niej ciemność.

Przydałby się sznur. Ale nie dla niego, ale dla bagażu, aby go zsunać na dół. A tak rynna. Znał ją dobrze, wiele razy rozważał, co musiałoby się sie stać, aby po niej zejść, uciekać. Przy tych rozważaniach rękami ją szarpał, ani drgnęła, solidna z licznymi umocowaniami do ściany zewnętrznej.

Mamo, tato na razie. Wybywam. Duch ma swoje językowe prawa, które nie miały teraz zastosowania, ale usłyszał wewnąrz właśnie te słowa.

Stanął na parapecie, poinstruował siebie, tylko nie zamykaj oczu, to tylko jedno piętro. Ojciec opowiadał mu, że uwielbiał łazić po drzewach, nawet opowiedział mu, jak spadł z wiśni i nic mu się nie stało.

I wtedy pomyślał o starszym bracie Rafale, półbracie. Nie po rynnie, ale po piorunochronie, który jest w zasięgu ręki z pokoju mamy. Występy hakowe solidniejsze i nie trzeba obłapać się śliskiej błachy.

Rafał mówił, niech to szlag trafi. Co to jest szlag? Piorun. Kogo ma trafić? Nie ciebie, jesteś ubezpieczony przez mamę, ona jest twoim piorunochronem. Wszedł na parapet, nogi postawił na występie haku, czytał w myślach instrukcję: oczy miej otwarte, ale nie patrz w dół.

No i spojrzał. Ujrzał dwóch właścicili głosów; damskiego i męskiego. Nie było z nimi Pif-Pafa.

MĘSKI Może go faktycznie nie ma.

DAMSKI Jest, ja to czuję.

MĘSKI Może jest u ojca.

DAMSKI Na cmentarzu?

MĘSKI Dlaczego?

DAMSKI Nie żyje.

DUCH JAMAJKI Nie ruszaj się, kłamią, prowokują cię.

PIF-PAF Dobranoc

DUCH JAMAJKI To nic, że wychylona przez okno, że zaraz podniosą głowy. Ty masz się nie ruszać. Znajdujesz się w załomie z cieniem. Nie widać cię.

DAMSKI Dziekujemy za pomoc. Dobranoc.

(wyjaśnienie, bo nie wyciemnienie)

Jan Marek poczuł ciężar. Nie tylko plecaka, nie tyylko sytuacji, dramatycznie była ciężka, poczuł ciężar istnienia. Przecież mógł zlecieć w dół, pieprznąć o glębę i ciężko doświadczyć, ot, przynajmniej połamać się.

Mógł. Miej oczy otwarte. Następny występ haku. I następny. Trwało to jakiś czas, nawet długi. To, co przed chwilą przeszedł, zużyło jego emocje, był spokojny. Nawet będąc już na ziemi, nie uciekał z miejsca swojej ucieczki, ucieczkę traktował jako spokojne wyjście z dramatycznej sytuacji. Sprawdził, czy wszystko ma, zwłaszcza w majtkach. Były nominały. Samochód matki zaparkowany był na sąsiedniej posesji, nie dlatego, że rodzicielka miała świetny pomysł, ale prozaicznie, zabrakło miejsc parkingowych. Na tylnim siedzeniu pod głowę włożył plecak, przykrył się kocem znajdującym na siedzeniu i onirycznie już skonstatował – tym samym wystawiając ocenę wysoką, ale nie nawyższą – zapomniałem wziąć klucze od mieszkania.

Świtało, ludzie krążyli, uruchamiali samochody. Czuł się dobrze, nawet bardzo dobrze. Dokonał tego, czego po sobie się nie spodziewał, przede wszystkim nie dał się. Piętrzyły się przed nim Himalaje problemów, to jednak podbijało mu adrenalinę, ze dwa razy w życiu zapalił papierosa, nie smakował mu, ale teraz czuł, że dałby on upust niezwykłym emocjom.

Do mieszkania wrócę najwyżej w nocy, nie mam specjalnie jednak po co. Umyć się, a po kiego? Zawstydził się wobec nieobecnej matki. Po książki. Do szkoły ostatnio chodził rzadko, nie był jakimś orłem, dawał sobie radę lepiej niż średnio. Wychowawczyni twierdziła, że powinien być prymusem, z czym się nie zgadzał i nim nie był. Matka na to się godziła, choć ostatnio było jej zupełnie obojętne.

Gdy opuszczał samochód i poprawiał koc, zasłaniając nim plecak, aby włamywaczy nie kusił, za ramię chwycił go mężczyzna o zniszczonej twarzy, raczej karłowaty:

Obrabiamy samochód szefowej?

Jakiej szefowej, to mojej matki.

Ona nie ma żadnego gnoja – usłyszał.

Trzasnął drzwiami, zamknął elektronicznie, sygnał dźwiękowy pobudził układ nerwowy przerośniętego krasnala, który wypuścił charczące dźwięki ze śmiedzącego otworu gębowego -„o, żesz ty, chujku niemyty”, albo coś podobnego, Jan Marek nie rejestrował ich dokładnie – wyśliznął się ze szczoponów, które chrzęściły, dźwiękowo współgrały ze słowami napastującego i dał dyla. Pewnie by umknął, ale przeszkoda podłożonej nogi skutkowała wyrżnięciem o beton parkingu.

Obrócił się z bólem na wznak, drugi krasnal bliźniak wycierał o jego spodnie ubłocone tenisówki.

Chujku, leż i nie podnoś się – przydusił go. – Filek, co z nim robimy?

Nadszedł ten pierwszy.

Niech podzieli się dobrem, które skitrał w limuzynie matki.

Faktycznie, taki gnój czasami z nią jeździł, pamiętam.

Teraz rozpoznał tych żebraków, którzy tutaj mieli swój rewir. Jamajka chciał się podnieść, ale nie tylko but, ale i ból mu uniemożliwiały, negocjacje – to mu pozostało.

Czego chcecie?

Podziału.

Muszę wstać.

Ten drugi krasnal odłożył nogę, ale nie mógł się podnieść.

Nie mogę – przy tym wydawał bolesne dźwięki.

Strategia niemożności była do dupy, ale innej nie miał na podorędziu.

Leż spokojnie, daj tylko kluczyki – dobrzy byli w te negocjacyjne klocki.

Zamyka się na sygnał, na owiera na szyfr – tłumaczył krasnalom, ale oni byli fachowcami, na tym parkingu żebry uprawiali kilka lat i wmówić im elekroniczne badziewie było niemożliwe. Ból się wzmagał, jedynym jego atutem negocjacyjnym był czas, ktoś wszak nadejdziei zainteresuje się dzieckiem w bolesnych tarapatach.

Jan Marek zawył.

Uciszę cię, wybijając kopem szczękę – tardo negocjował ten od użytych tenisówek.

Będę wył jeszcze głośniej.

Co proponujesz?

Podnieście mnie.

Ten pierwszy podsunał mu ramię, ale drugą ręką zamierzał szperać w kieszeniach. Ugryzł go.

To nieuczciwe – usłyszał Jamajka.

Stanąwszy buczał nadal, choć ciszej, rozglądał się.

Fil i ty drugi, hm…?

Ryś.

Zaprowadzcie mnie do wujka.

Jakiego?

Sto metrów dalej facet stał przy volvo, rozmawiał przez telefon.

No tego – wskazał go szczęką, która miała być wybita.

Chujku, ten chuj…

Diler, Fil, diler,

To twój wujek?

Zawył bezpiecznie, aby wujek niee zainteresowałł się swoim siostrzeńcem. I podszedł do niego sam bez obstawy krasnali.

Stanął obok, ten dalej rozmawiał przez telefon, gdy go zobaczył, zakrył słuchawkę.

Chłopcze, nie podsłuchuj.

Jamajka zakrył uszy. Tamten się zaśmiał, zamknał rozmowę i telefon.

Zostałem pobity, może mnie pan podrzucić do śródmieścia? Ledwo się ruszam.

Jamajka poruszył się i zawył, bo zauważył, że sygnalizacja bólu przynosi oczekiwane pożytki.

Wsiadaj.

Przy wsiadaniu zawył, jak profesjonalna syrena, zobaczył na obliczu dilera cakiem ludzkie empatyczne zaineresowanie swoją bolesną sytuacją, czyli współczucie.

Podał adres, ten sam, jaki podał Nowakowej, ale on zamierzał przekonać się, czy istnieje i kto pod nim mieszka, gdyż jak uczyła go matka: zmyślamy rzeczy nieprzypadkowe, zwłaszcza w warunkach silnie stresalnych.

 

Rafał słuchał półbrata, współczująco kiwał głową. Współczująco pod swoim adresem: Jamajka ma fantazję, a nie ja pisarz, który trzymam się prawdopodobieństwa.

Matylda była zachwycona. I tego się obawiał, że z powodu Jamajki jego osoba obniży w jej ocenie swoją wartość. Poczuł tę zazdrość narracyjną, którą odbierał przy czytaniu niektórych autorów. Hrabal niejedne swoje przepastne opowieści napisał, bo zazdrościł ich Dostojewskiemu. Ukuł twierdzenie, że zazdrość to wyższy stopień szczodrości talentu. Jak go masz, napiszesz lepiej niż twoi wielcy poprzednicy. Nie bać się zazdrości!

Widzisz,  w jakich tarapatach znalazł się twój brat – stwierdziła Matylda.

Przytulała Jamajkę do siebie, a ten dał się obłapiać, przy czym nos partnerki charakterystycznie drgał.

Jamajka, dosadnie pisząc, śmierdział.

Rafał musiał stwierdzić, że brat szybko dojrzewał  w warunkach samodzielnej wojenki o swoje. Dojrzewał, mianowicie intuicyjnie przewidywał, z której strony, która osoba, może być zagrożeniem dla niego, dla świętego spokoju, którego tak miał mało i tym bardziej go cenił.

Jesteście zmęczeni – liczbą mnogą kierowana do Matyldy, obchodziła go szerokim łukiem – jutro dokończę swoją opowieść. – Gdzie mogę legnąć?

Tu był problem. Póki toczyła się opowieść, póty nie dochodziło do pointy z innego – tu i teraz – porządku.

Gdzie? Wyboru nie było żadnego. W jednym pokoju kanapa dla ich dwojga, w drugim biurko do pracy i ściany obłożone książkami na półkach.

Nie ma na czym – poiformował Rafał, wchodząc w szeroki łuk półbrata.

Przewidziałem to, mam śpiwór ze sobą – Rafał nie zdziwiłby się, gdyby w tych wielkich tobołach znajdowało się jakieś składane łóżko. – Gdzie mogę zaparkować?

Szeroki łuk Jamajki zatoczył o drzwi do drugiego pokoju, znacząco spojrzał na Rafała.

Nie masz wyboru.

Matylda jeszcze tkwiła w opowieści Jana Marka, nie była jednak zdziwiona, gdy ten przenosił swoje toboły, zaparkował przy biurku.

Ja też jestem zmęczony – zamknął drzwi, odciął ich od swojego niemiłego zapachu.

Chciała mu powiedzieć, że jeszcze nie ma wieczoru, że łazienka jest wolna, a nawet się zapytać, jakie ma zamiary na najbliższe dni, a w zasadzie jakie oczekiwania. Nie dał jej szansy, bo tym czynem zamknięcia jej odpowiedział.