– Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę – mówi Grabaż.
– Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę – mówi Grabaż. Fot. Tomasz Stańczak/Agencja Gazeta

– Normalne jest, że człowiek ma swój lepszy czas, który kiedyś się kończy. I bardzo możliwe, że u mnie już się skończył. Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę. Są takie momenty, kiedy jestem dumny – mówi Krzysztof Grabaż Grabowski w rozmowie z naTemat.

W jednym z wywiadów po zakończonej pracy na którąś z płyt powiedział Pan, że zawsze wtedy popada w „ciemną dupę”. I że jest mu tam dobrze. A teraz, po wydaniu płyty „Grabaż 30”?

Ostatnio pisałem w kwietniu 2011 roku – od tamtej pory nie napisałem nic. I jestem w wyjątkowo ciemnej dupie. Czarnej.

To się wiąże z niemocą twórczą czy może z ciemniejszymi stanami? Otwarcie mówił Pan o swojej walce z depresją.

Depresję ostatnimi czasy mam pod kontrolą. Natomiast kiedy człowiek składa się do pisania, to musi być specyficzny czas. Ja to nawet kojarzę z jakąś interwencją bożą. Skoro teraz takiego czasu nie mam, to nie będę niczego robił na siłę. Zrobiłem już parę rzeczy i nie mam zamiaru siłować się z samym sobą. Jak mam pisać, to piszę. Jak mam nie pisać, to nie piszę.

Akceptuje Pan ten stan czy raczej powoduje on frustrację w oczekiwaniu na iskrę?

Jeśli iskra przyjdzie, postaram się ją wykorzystać. Liczę się jednak z tym, że być może więcej już nic nie napiszę. Zobaczymy. Kiedyś mnie to niepokoiło, bo takich okresów miałem wiele, ale…cóż, na razie się nie zanosi na to, żebym pisał. Nie przychodzą do mnie fajne zbitki, ciekawe wyrazy.

Na nową płytę „Grabaż 30”, wydaną z okazji Pańskich 30 lat na scenie, wybrał Pan utwóry zarówno z reperturatu Pidżama Porno, jak i Strachów na Lachy.

Ułożyłem sobie taką płytę i pomyślałem, że fajnie będzie jej posłuchać w aucie. Strachy na Lachy, moja druga formacja, z okazji swego 10-lecia wydała płytę „Dekada”, gdzie były nasze największe hity. Pidżama Porno czegoś takiego nie miała, więc od razu, kiedy robiłem selekcję wiedziałem, że będzie więcej kawałków Pidżamy. Na płycie jest 14 piosenek, które są mi najbliższe. Wiadomo, że kocha się wszystkie swoje piosenki, ale są takie, które duszę szczypią intensywniej. I na tej płycie są takie piosenki. Wyobraziłem sobie człowieka, który jedzie autostradą i słucha tych piosenek, między innymi o Polsce. I fajnie mu się jedzie. Ja się czuję trochę piosenkarzem drogi.

W czasie tego układania płyty miał Pan czas na podsumowania? 30 lat to okrągła rocznica.

Ja codziennie robię sobie jakieś tam resume mojego życia, nie muszę mieć do tego specjalnej okazji. 30 lat na scenie to 30 lat na scenie, koniec i kropka, nie doszukiwałbym się tu podtekstów. Natomiast żyjemy w tak ciężkich czasach dla rock’n’rolla, że czasami człowiek musi się podeprzeć historiami marketingowymi. I nie ukrywam, że ja się tutaj podpieram. 30 lat na scenie to kawał czasu, ale nie ma co się spinać. Kiedyś się spinałem, teraz już nie.

Kiedy Pan przestał się spinać?

Jakiś czas temu.

Po 30., po 40.?

Nawet po 45-tce. Jakoś tak pojawił się kryzys wieku średniego.

Teraz podobno pojawia się już po 30.

O nie. Nie nie nie. Mi się życie dopiero ruszyło po 30. Do tamtej pory siedziałem gdzieś na zajezdni i pukałem w koła tramwajów, a jak już wyjechałem, to wszystkimi naraz. Chociaż większość tych tramwajów, które wyprowadziłem na miasto, wróciła do zajezdni. A ja z nimi, pełen wrażeń, z bagażem miłych i niemiłych wspomnień. Może dlatego jestem bardziej spolegliwy, słuchający ludzi.

30 lat na scenie, płyta z tej okazji, jednocześnie mówi Pan o wprowadzaniu tramwajów z powrotem do zajezdni. Dopadają Pana refleksje o przemijaniu?

Największe natężenie takich myśli miałem w 2005 roku, kiedy stukała mi 40. Mnóstwo rzeczy wokół mnie wtedy zawirowało, a najbardziej zawirowany byłem ja sam. Zająłem się wtedy rozmaitymi rozliczeniami, byłem w głębokim dole, kiedy wszystkie konfrontacje i oceny nie wypadały dla mnie korzystnie. Natomiast teraz patrzę na to inaczej. Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę. Trzeba się cieszyć tym, co się ma, co się wypracowało i być z tego dumnym. Są takie momenty, kiedy jestem dumny.

Zaczynał Pan w momencie, kiedy poetą polskiej muzyki był Kaczmarski. Dziś jest Pan nazywany drugim Kaczmarskim .To chyba powód przynajmniej do zadowolenia?

Ja aż tak hurra optymistycznie się nie oceniam i nie tytułuję. Jacek Kaczmarski to był Jacek Kaczmarski i jakakolwiek próba stawiania się obok niego trąci wielka nieskromnością. Ja skromny nie jestem, ale trzeba znać swoje miejsce w szeregu.

To cytat, jeden z wielu komentarzy w internecie. Nagrał Pan piosenkę o hejcie „I can get no Gratisfation”, ale znamienne jest to, że tych hejterów ma Pan mało.

Oj nie. Proszę sobie przeczytać jakikolwiek artykuł czy wywiad i komentarze pod nimi. Z co drugiej opinii wynika, że jestem grafomanem (śmiech).

Wkurza to Pana? Bawi?

Ciężko być arbitrem w swojej własnej sprawie. Opinie osób, z których zdaniem się liczę, a które nie pozycjonują mojej twórczości jako grafomanii, pozwalają mi się z tego śmiać. W tej kwestii też już jestem spokojny.

Dużo spokoju.

W tym biznesie spokój jest ostatnią rzeczą, która nas dotyka, natomiast staram się wyrobić w sobie instynkty obronne i próba zachowania spokoju jest jedną z tych metod, by odnaleźć równowagę. Nie zawsze mi się to udaje, ale staram się tego trzymać.

Artyści głośno mówią o tym, że to nie jest kraj z dobrym klimatem dla sztuki. Pisarze i muzycy dziwią się, ile kosztują ich książki i płyty. Artyści narzekają, kultura jest droga, Pudelek – za darmo. Drażni Pana bylejakość?

Mass media komercyjne wychowały sobie takie potwory, pokolenie larw kulturalnych. Większość ludzi jest zupełnie niezainteresowana tym, co robimy. Chociaż myślę, że nie wolno składać winy tylko na warunki zewnętrzne, bo każdy sobie sam swoją przyszłość wykuwa. Może mnie to łatwiej mówić, ponieważ jestem menadżerem samego siebie i wszystkich projektów, które są ze mną związane, dlatego muszę trochę trzeźwiej stąpać po ziemi niż część kolegów. Z jednej strony trzeba być chamskim i bezwzględnym, a z drugiej jest się wrażliwym artystą.

Natomiast my sami zgodziliśmy się na to, by ten nurt przeciętności nami rządził. To ślepe małpowanie Zachodu i żonglowanie gotowymi formatami jest podporządkowane mamonie. Misja telewizji publicznej? Ile razy włączę Dwójkę, widzę tam kabarety. Kabaretowa ta misja. Gazety jako takie znikają, ich czas się kończy. Żyjemy w czasie przejściowym, myślę, że młode pokolenie zupełnie inaczej patrzy na rzeczywistość, a to się przekłada na to, że inni artyści są im bliżsi. Chyba i tak powinniśmy być wdzięczni losowi, że pozwolił nam być na tych głównych arenach tak długo.

To pokolenie, o którym Pan mówi – urodzone w latach 90. – szuka artystów czy gwiazd YouTube’a?

Każde pokolenie wyznacza sobie, kogo chce słuchać i tu nie wolno się na młodych ludzi obrażać. Moje pokolenie słuchało swoich rówieśników, których nagrywało się na koncertach w całej Polsce, bo ani radio, ani telewizja nie wyrażały tą częścią polskiej kultury jakiegokolwiek zainteresowania. Sami sobie szukaliśmy kultury. Teraz, mimo że robi się wszystko, żeby odzwyczaić ludzi od szukania – oni szukają. Mimo wszystko szukają cennych dla siebie rzeczy na YouTubie i nie czekają na to, co im łaskawie rzuci telewizja. To też jest forma kontrkultury. A my? My jesteśmy wapniakami, ich rodzicami.

Jaka jest średnia wieku na koncertach pod sceną?

Nastąpiła dość drastyczna zmiana. Przez długi czas graliśmy dla nastolatków i ludzi, którzy dopiero wkraczają w dorosłość, natomiast teraz coraz więcej ludzi jest trochę starszych – urodzonych w latach 80., 70., z naszego pokolenia. Rozpiętość wiekowa jest coraz większa, ale jest coraz mniej ludzi na koncertach. Ludzie mają teraz taką podaż, jest tyle kapel, tyle nagrań, jest Spotify – ciężko jest się przebić. Trzeba mieć świadomość, że to idzie w tym kierunku i starać się do tych warunków dostosować.

Fani Pidżamy Porno, Strachów na Lachy, Grabaża to rodzaj elity?

Nie sądzę. Bardzo kocham swoich fanów i cenię sobie to, że są ze mną, bo to oni nadają sens temu, co robię. Ja już dawno nie jestem awangardą przemian, nie jestem osobą, którą kreuje kulturę i wymyśla nowe prądy czy podejścia. Te środki ciężkości przesunęły się w kierunku osób, których wiek jest bardziej adekwatny do tego, żeby być progresywnym. Chyba już powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Moja ostatnia płyta „!To!” zawiera utwory, które mnie się podobają, natomiast ludzie odbierają ją z większą rezerwą. Były opinie, że w sumie napisałem swoją płytę, że ciągle piszę o tym samym i kopiuję siebie samego.

Zabolało?

Na początku tak. Ale jestem skłonny zgodzić się z tą opinią. Żebym coś nowego zrobił, musi nastąpić nowe otwarcie, a nie wiem, czy w tym wieku jestem na nie gotowy. Człowiek na nowe otwarcia jest gotowy wtedy, kiedy akurat ma najmniej do powiedzenia – kiedy jest młody i ciekawy świata. Ja byłem kiedyś fabryką do robienia piosenek, kiedyś w każdej wolnej chwili łapałem za gitarę. Teraz sięgam po nią może raz na dwa tygodnie. Ale jak przyjdzie głód, to usiądę i się z tym zmierzę. Ale na razie nie jestem głodny.

Mówił Pan o kopiowaniu samego siebie, ale chyba jest tak, że każdy artysta filtruje świat przez swoją wrażliwość, trudno więc, żeby za każdym razem była ona inna.

Tak, jeśli ktoś już wypracował sobie swoje spojrzenie na świat i sposób pisania, wyartykułował swoją wrażliwość, to ciężko mu stanąć obok siebie i zacząć próbować robić coś nowego. Jest tak, że zamykasz oczy, słuchasz i wiesz, spod czyjego pióra to wyszło. I to jest zajebiste, bo nie każdemu tak się udaje. Normalne jest, że człowiek ma swój lepszy czas, który kiedyś się kończy. I bardzo możliwe, że u mnie już się skończył. Zdaję sobie sprawę z tego, ile fajnych rzeczy zrobiłem i trzymam się raczej pozytywnej niż negatywnej wersji. Nie będę walić głową w ścianę. Jeśli będę chciał odejść, to odejdę w poczuciu dobrze wykonanej roboty.

Mówi Pan o pozytywnym nastawieniu, ale to jednak dość smutna konstatacja.

Nie, dlaczego? Wiele rzeczy mi się udało, jestem zadowolony z tego, co udało mi się zrobić. Cała moja walka z depresją polegała na tym, żeby przestawić te bieguny. Tak wypłynąłem na powierzchnię i zacząłem cieszyć się słońcem.

Ostatnio Lars von Trier oznajmił, że kończy karierę. Po odwyku stwierdził, że nie jest w stanie tworzyć bez wódy i narkotyków.

Ja też tak kiedyś stwierdziłem, bo wspomagałem się różnymi rzeczami. Udało mi się samemu z tego wyjść. Ten stan, w którym jestem teraz, pewnie też jest jakąś konsekwencją tej drogi. Najlepszą swoją płytę ostatnimi laty napisałem będąc czystym. I czysty jestem od ośmiu lat.

Zastanawiam się, czy „ciemna dupa”, jak Pan to określa, zanurzenie w neurozie, które bywa komfortowe, bo znane i bezpieczne, nie bywa tworzywem? Rodzajem narkotyku?

Ciemna dupa? Nie. W pewnym momencie człowiek jest na tyle doświadczony, że nie próbuje się na siłę z tego wydostawać, bo gdyby spróbował i chwycił za pióro, to by z tego wyszły koszmary. Kiedy byłem młodszy i wykonywałem nerwowe ruchy na przekór wszystkim i sobie – postanowiłem coś pisać. I zapewniam, że ani jedna rzecz, która wyszła wtedy spod mojego pióra, nie przetrwała testu dnia następnego. A to u mnie podstawowa sprawa.

Najlepsze rzeczy napisałem, kiedy wyszedłem z depresji albo byłem mega uniesiony. Kiedy jestem w dobrym stanie, mogę pisać o tych rzeczach, które mnie dołowały i nadać im artystyczną formę. Kiedy byłem w samym środku czarnej dupy, byłem w stanie wygenerować z siebie same „kurwy” i „chuje”. Wybitnie artystyczne i odkrywcze to nie było.

Kiedyś częściej pisał Pan zaangażowane, polityczne teksty.

Już od dawna nie piszę „my”. Piszę „ja”. Jestem z pokolenia, które ma jeszcze stare aparaty fotograficzne, nie te fotopstryki w telefonach komórkowych. One fotografują rzeczywistość nieco inaczej. Kiedyś dużo pisaliśmy o sprawach politycznych, bo ta polityka dotykała nas bezpośrednio, natomiast obecnie polityka osiągnęła taki poziom abstrakcji, że nikomu nie chce się już na to patrzeć.

Nie dzieje się nic takiego, że chce się Panu o tym napisać? Wykrzyczeć?

Parę razy krzyczałem dość głośno…

…jak w utworze, gdzie śpiewa Pan: „Żyję w kraju gdzie wszyscy chcą mnie zrobić w chuja”. To ciągle ten sam kraj, czy coś się zmieniło?

Autostrady. To nieprawdopodobnie fajna rzecz dla człowieka, który często jest w drodze. Moja pierwsza podróż na Zachód to była podróż do Berlina, a stamtąd do Monachium, i te autostrady to był dla mnie symbol wolności. Jak sobie jadę polską autostradą i jest przez chwilę zupełnie pusto – czuję się jak Easy Rider. Poetyzuję te drogi, ale całe nasze życie jest drogą i lepiej sobie jechać swobodnie niż stać w korku. A było wiele lat, kiedy życiowo staliśmy w korku, więc jeśli teraz możemy po prostu jechać – dla mnie jest ok.

Cieszą mnie drobne rzeczy, które świadczą o tym, że wszystko się normalizuje – jak segregowanie śmieci czy sprzątanie po swoich psach – patrzę na te niewymuszone próby korzystania z rzeczywistości, ze zdobyczy cywilizacji, cieszy mnie to, bo widzę, jak wielki krok wykonaliśmy. Takie proste zmiany są czasem najcięższe to przeprowadzenia. To znaczy, że jest normalnie. Połowa mojego życia przypadła na PRL, gdzie wszystko było postawione do góry nogami. Normalność cieszy, bo pokazuje, jak daleko zaszliśmy.

Jest normalnie?

Tak. Następnym objawem nieposłuszeństwa obywatelskiego – po tym, jak uda nam się spacyfikować polityków – będzie niezgoda na fuszerę, czyli nie będziemy się zgadzali na to, że ktoś nas jawnie robi w chuja. Nie wiem, czy to nastąpi za mojego życia, ale chciałbym się załapać chociaż na chwilę.