Grabaż (20.12.14)
„The Economist”: prawdziwy test dopiero przed Tuskiem
20.12.2014
Donald Tusk dość dobrze poradził sobie przewodnicząc pierwszemu szczytowi w nowej roli szefa Rady Europejskiej w czwartek, ale prawdziwe testy dopiero przed nim – napisał „The Economist”.
Tygodnik wymienia wśród nich ustanowienie zaproponowanego przez Komisję Europejską funduszu inwestycyjnego mającego być kołem zamachowym pobudzającym wzrost, działań na rzecz wspólnego rynku, zwłaszcza w zakresie usług cyfrowych, unię energetyczną i umowę o wolnym handlu UE-USA (TTIP).
– Każda z tych spraw jest trudna. Zabiegi utworzenia wspólnego rynku usług jak dotąd nie udawały się. Wyobrażenie Donalda Tuska o unii energetycznej może nie odpowiadać oczekiwaniom komisarza ds. energii Marosza Szefczovicza. Nie jest jasne, czy unia energetyczna oznaczałaby utworzenie wspólnej instytucji dla zakupu rosyjskiego gazu. Podziały ws. TTIP idą w trzech kierunkach – wylicza „Economist”.
– Rok temu liderzy europejscy byli umiarkowanymi optymistami. Panująca na Ukrainie kleptokracja (system faworyzujący zawłaszczanie środków publicznych przez wąską grupę oligarchów) była bliska upadku. W UE występowały oznaki budzenia się gospodarki do życia. Dziś UE stoi w obliczu podobnych problemów, co rok wcześniej, ale w bardziej przybitym nastroju – ocenia tygodnik.
· Wczoraj o 02:32 ·
– Najbliższe miesiące to ostatnia szansa, by postawić Rosji warunki, które skłonią Kreml do przestrzegania prawa – mówi w rozmowie z Onetem Anna Fotyga
O podejściu Tuska „Economist” napisał, iż „sprawia wrażenie, jakby chciał oddzielić politykę UE wobec Rosji od polityki wobec Ukrainy”. Przytacza jego wypowiedź, że „Rosja jest strategicznym problemem UE, a nie Ukraina” i sugeruje, że Tusk chciałby, by polityka UE wobec rosyjskiego zagrożenia była bardziej proaktywna.
Ze swej strony tygodnik nie wyklucza, że niektórzy członkowie Unii mogą opowiedzieć się za poluzowaniem sankcji wobec Rosji przy okazji przeglądu w marcu i lipcu, ponieważ pogorszenie sytuacji gospodarczej w Rosji odbija się negatywnie także na ich własnych gospodarkach.
O samym szczycie napisano, że został skrócony, a jego uczestnicy sprawiali wrażenie uczniów mających dość szkoły i niemogących doczekać się ferii.
Szczyt nasuwa też tygodnikowi inny wniosek: „tylko dlatego, że liderom coś się podoba, niekoniecznie oznacza, że są gotowi to sfinansować”.
Wskazuje w tym kontekście, iż żaden z rządów UE nie był skłonny dołożyć się z własnego budżetu do proponowanego funduszu inwestycyjnego ani wyasygnować gotówki dla Ukrainy. Tę ostatnią niechęć „Economist” tłumaczy przekonaniem, że władze w Kijowie nie uporały się z korupcją.
Jadam ze śmietnika. I to jakie frykasy! [WYWIAD Z FREEGANINEM]
Na śmietniku nie możesz sobie wybierać. Musisz jeść to, co jest i nosić takie ubrania, jakie znajdziesz. Czasem nie masz na coś ochoty, czasem koszula nie pasuje. Ale to nie sklep. Biorę co jest, jem wszystko, jak leci. Tylko śledzi nie lubię – mówi wrocławski menedżer, który podjął decyzję, że będzie żył z tego, co znajdzie na śmietniku
Zrozumiała, że to jedzenie jest tak samo dobre, jak wszystko, co kupuje. Tata nie miał z tym problemów, sam taki był – tu się coś znajdzie, tam sąsiad coś wyrzuci, może się przyda. Tak się wychowałem. Nosiłem ubrania po starszych kolegach. Obrzydliwe? Wypiorę. Nie wyrzuca się dobrych rzeczy, a jedzenie jest święte – tak mi powtarzano. Jak nie ty to zjesz, zje kura, pies czy kot. To mój system wartości, nie żadna walka z konsumpcjonizmem tylko proste, chłopskie zasady.
No i jestem ciekawski, chcę zawsze zobaczyć, co jest do wzięcia ze śmietnika.
Joanna Dzikowska: I co jest?
Freeganin: Są różne śmietniki, inne na zapleczach sklepów, inne na blokowiskach. Na blokach ludzie wykorzystują wszystko, co mają. Łatwiej znaleźć żelazko, suszarkę albo krzesło niż porządne jedzenie. Jeśli już wyrzucają jedzenie, to w jednym worku z podpaskami, obierkami i papierosami. Znam ludzi, którym to nie przeszkadza, ale ja tego nie zjem. Dla mnie mięso musi być osobno zapakowane, owoce nienadgniłe. Z pierwszego obiegu, czyli np. z przemysłowych śmietników, na które wyrzucają jedzenie prosto ze sklepowych półek.
Jeśli ktoś w ekskluzywnym sklepie zażyczy sobie pół kilogram sera i mu odkroją i zapakują, ale potem do odłoży, to często nikt już sobie tym głowy nie zawraca, tylko wyrzuca do kosza. Na śmietnikach naprawdę można znaleźć wszystko: belgijskie czekolady, piwo, łososia, hiszpańską kawę, chińską herbatę. W osobnych koszach są warzywa i owoce – nie tylko lekko zbrązowiałe banany czy jabłka, ale też marakuja, mango albo chińskie śliwki. No a na blokowisku – słoiki z przetworami po świętach.
Mówimy o Polsce, o Wrocławiu?
– Oczywiście. Wiemy, gdzie i kiedy stoją kontenery na odpady. Wiemy, gdzie i kiedy jechać, żeby znaleźć to, czego szukamy. Mamy mapę. Ale nie powiem, jak wygląda – gdyby dowiedzieli się o niej właściciele sklepów, z których zabieramy śmieci, zamknęliby kosze.
Niestety, ludzie coraz częściej zamykają śmietniki.
Wchodziłem kiedyś do kosza przez płot. Zdaje się, że ktoś trafił za to przed sąd – bo to włamanie. Ale ile kosztuje proces i jaka jest z tego korzyść społeczna? Lepiej, żeby jakiś bezdomny pozbierał puszki albo papier i zaniósł to do skupu, albo niech ktoś wykorzysta jeszcze ten stary telewizor albo stół.
Na śmietnikach przemysłowych można dogadać się z ochroniarzami, są ludzcy. Chociaż powinni zadzwonić na policję – taką mają pracę. Jednak mówią nam: – Macie 10 minut chłopaki, ja was nie widziałem.
Po śmieci jeździmy wieczorami, po zamknięciu sklepu. W nocy trzeba mieć odpowiednie wyposażenie: wygodny dres, rękawiczki, bluzę z kapturem – żeby kamery nie nagrały twarzy – sportowe buty, latarki, torby i chwytaki.
Czasem ktoś da cynk, że zamykają klub. I pod drzwiami jest od razu kilku śmieciarzy, biorą jak leci: plakaty, krzesła, stoły, światła, dekoracje. Wszystko, co można szybko opchnąć na allegro.
Pamiętasz pierwszy raz?
– Wprowadził mnie przyjaciel. Siedem lat temu byłem u niego w Niemczech, kiedyś powiedział: – Idziemy na zakupy.
I poszedł na śmietnik, przyniósł jakieś jogurty, kabanosy. Jeśli znalazł karton z nieco przeterminowanymi ciastami w proszku, mieszał z wodą i piekł gofry. Mówił zawsze, że świeże mu szkodzi.
No, a ja wtedy zjadłem te kabanosy. Niczym się nie różniły w smaku od sklepowych.
Potem jeździłem na śmieci regularnie, 2-3 razy w tygodniu. Zależy, czy był transport – to znaczy samochód – bo na rowerze ciężko przewieźć np. 20 kilo owoców. Przy okazji znajdowaliśmy ubrania. Wyobraź to sobie: kolejka do śmietnika, a obok prawdziwa przebieralnia, każdy mierzy te buty czy spodnie. Garnitur też można było znaleźć.
Całe nasze życie było ze śmietnika: jedzenie, ubrania, kosmetyki, rzeczy do domu, książki, meble, drogie perfumy. Kolega znalazł szwajcarski zegarek, inny kolekcjonerskie zabawki, ja telefon komórkowy. O, ten.
Powiem wprost: grzebanie w śmieciach nie jest przyjemne. Może być tam szkło, ktoś może mnie przepędzić albo wezwać policję. Poza tym śmieci śmierdzą.
Ale na śmietniku nie podejmujesz decyzji. Musisz jeść to, co jest i nosić takie ubrania, jakie znajdziesz. Czasem nie masz na coś ochoty, czasem koszula nie pasuje. Ale to nie sklep. Biorę co jest, jem wszystko, jak leci. Tylko śledzi nie lubię.
No i nie możesz wyjść do najbliższego sklepu po bułki, bo masz akurat ochotę na bułki. Trzy razy w tygodniu jedziesz na drugi koniec miasta i jesz to, na co akurat trafisz. Gównie rarytasy, a ja czasem tęskniłem za zwykłą zupą pomidorową albo burgerem.
Z czego musiałeś zrezygnować?
– Lubię czytać, a na śmieciach nie znajdujesz pieniędzy, żeby kupować książki. Więc przesiadywałem w czytelniach albo chodziłem do empiku. Przeczytałem tam kilkadziesiąt książek. Niektóre na raz, inne czytałem przez dwa tygodnie – i za każdym razem zastanawiałem się, czy ktoś mi ich nie wykupi.
Lubię podróżować. Jeździłem po świecie najtaniej, jak się dało. Namiot, bez luksusów. Czasem chorowałem, bywałem głodny. Ale nie chcę się porównywać do mojej babci, do ludzi, którzy przeżyli wojnę i prawdziwy głód.
Twój był nieprawdziwy?
– Kręciło mi się w głowie. Jadłem zakurzone brzoskwinie z pola przy drodze, bo nie miałem pieniędzy na nic innego. Tylko, że ja wiedziałem: jakoś dam sobie radę. Czasem szedłem na zaplecze restauracji i pytałem, czy zostało coś z posiłku.
We Francji jest taki zwyczaj, że piekarnie nie sprzedają na drugi dzień bagietek i czasem dają je wieczorem w zamian za jakąś drobną pracę – zamiatanie albo mycie stolików.
Dostałeś jedzenie, znalazłeś coś na śmietniku. I co dalej?
– Najpierw segreguję owoce: jedne mogą jeszcze chwilę postać, z innych robisz przetwory: pasty, dżemy, bimber. Umiem robić przetwory, a jak czegoś nie umiem – oglądam w internecie. Owoce, warzywa i sery najpierw myję, potem obieram i chowam do lodówki. Zapakowane mięso też dokładnie myję.
Jak nie przejesz wszystkiego, oddajesz znajomym, robisz imprezę albo zapraszasz na obiad przyszłych teściów. Oczywiście nie mówię im, skąd mam jedzenie. Wiedza nie uszczęśliwia. Gdybym powiedział, może by się obrazili? A powinno się liczyć tylko to, że jest smaczne.
W ogóle się nie brzydzisz?
– Na początku miałem opory. To kwestia wychowania i umowy społecznej, która brzmi: śmieci są brudne, złe. Przekraczałem te granice. Ale jest też drugi rodzaj obrzydzenia, taki zwierzęcy odruch, który nie pozwala mi zjeść czegoś, co śmierdzi albo jest zepsute. No mam odruch wymiotny po prostu, jak każdy normalny człowiek.
Miałem łóżko ze śmieci, ale zanim przyniosłem je do domu, sprawdziłem – czy nie ma pluskiew, czy nie śmierdzi, jak długo stoi na śmieciach. Na szczęście nie złapałem grzybicy. Ale przecież ryzykowałem tak samo jak każdy, kto kupuje na allegro używane meble.
Czasem chce mi się pić, znajduję butelkę coca-coli i mam blokadę: a jeśli ktoś wlał do środka kwas albo dodał narkotyki? To jest ten rodzaj awersji, z którą trudno wygrać.
Nie brzydzą mnie natomiast inni ludzie; za granicą wchodziłem do restauracji, kiedy ktoś odchodził od stolika, zajmowałem jego miejsce i jadłem. Czym to się różni od jedzenia po mamie? Nie zarażę się, a na żółtaczkę jestem zaszczepiony.
Zatrułeś się kiedyś jedzeniem ze śmietnika?
– Nigdy, dbałem o to. Sprawdzałem, czy jeszcze się nadaje. Oczywiście byli też tacy, którzy jedli wszystko. Ale każdy wie, że rozmrożony szpinak, otwarte mleko albo łosoś, który leżał na słońcu pół dnia w środku lata, nie nadaje się do jedzenia. No to czego można się spodziewać, jeśli jednak je zjesz? Głupota, a ja starałem się nie być głupi.
I jeszcze się wkurzam, kiedy ludzie wyrzucają książki, na przykład stare wydanie Teresy Torańskiej albo album z rycinami o żaglowcach.
Co jeszcze znajdujesz na śmieciach?
– Niektóre rzeczy mają obiektywną wartość, możesz je łatwo sprzedać. Do innych mam sentyment. Na przykład uwielbiam kiczowatą, plastikową papugę-zabawkę, której nie domyka się jedno oko. Jest śmieszna, może głupia, ale przede wszystkim inna niż ta szara rzeczywistość. Pożyczyłem ją kiedyś na bal przebierańców córce bogatych Arabów, u których pracowała moja koleżanka. I co z tego, że ze śmietnika? Sprawiłem radość tej dziewczynce, to najważniejsze.
Kiedyś znalazłem taki porządny, drewniany stół. Okrągły, z rzeźbionymi bokami i wygiętymi nogami, a pod spodem była szafka. Piękny. To mnie zadziwia: ludzie kupują strasznie drogie meble i czują się lepsi, bo mają metki. Ale naprawdę wyjątkowe są te rzeczy, które znajdziesz – chociaż wcale ich nie szukałeś – sam naprawisz i nikt inny nie ma podobnych.
Kiedy ojciec przyniósł coś z ulicy, mówił że to jest „zdobyte na wrogu”. To daje więcej radości niż kupowanie.
Kryzys coś zmienił?
– Przed 2008 rokiem ludzie znacznie więcej wyrzucali, całkiem nowiutkie rzeczy. Kryzys docisnął i zaczęli dbać o to, co mają, ale producenci nie zaczęli produkować nagle trwałych rzeczy. Pralka zepsuje się za pięć lat, telefon zmieniasz co dwa lata. Chcesz mieć nowe meble.
Mam znajomych, którzy przerabiają meble ze śmietnika i sprzedają za duże pieniądze. Inni znajomi zawsze dzwonią i mówią: – Wyprowadzamy się, jest remont, mamy to albo tamto, rękawice, krzesło. Chcesz?
Komputer dostałem kilka lat temu od przyjaciela, ze śmietnika w Anglii. Myszka jest Macintosha i ma jeden przycisk, zawiesza się. Kiedy pisałem pracę magisterską, nie mogłem jej zapisać.
Czemu nie kupiłeś innej myszki?
– Teraz bym to zrobił, ale wtedy – nie, nie umiem wytłumaczyć czemu. Może byłem ograniczony, mój świat był czarno-biały. Nie rozumiałem, że chociaż oszczędzam pieniądze, to tracę nerwy i czas. Mówiłem „nie, bo nie”, byłem radykalny. Nie chciałem pracować przez cały dzień na rzeczy, które leżały przecież na śmietniku.
W ogóle nie robiłeś zakupów?
– Kupowałem dopiero, jeśli naprawdę czegoś potrzebowałem. Buty kupowałem, jeśli były dziurawe – bo buty muszą być wygodne. Chodzę po górach, nie chcę sobie odmrozić palców na kilku tysiącach metrów w Alpach. Więc buty mam za 500 złotych, górską kurtkę – polskiej firmy – za 300 złotych, dobrą latarkę za 200. Było mnie na to stać dzięki temu, że oszczędziłem na jedzeniu.
A inni ludzie pracują kilkanaście godzin na dobę, idą do sklepu, kupują tanie rzeczy, które od razu się psują i wracają do pracy, żeby zarobić na nowe. Błędne koło.
Ale trzeba też zapłacić za mieszkanie, ubezpieczenie.
– Nie jestem ubezpieczony. Mój tato był, zachorował na raka i nikt mu nie pomógł. No to po co? Kolejki w przychodniach są takie, że wolę odłożyć te pieniądze i iść do prywatnego lekarza.
Za mieszkanie płaciłem 200 złotych, miałem swój pokój. Można też wybudować domek na ogródkach działkowych, 39 metrów kwadratowych i jedno piętro, do tego kominek. Opłaty kosztują 100 złotych.
Wierzę, że można być dobrym i nie potrzeba do tego religii.
Co to jest dobro?
– Dobrze jest nie oszukiwać, nie krzywdzić. A wyrzucanie chleba jest złe.
Chcesz zmienić świat?
– Nie mam na to siły. Jestem leniwy. Marzę o obecnych na naszych ulicach koszach na żywność i ubrania, chciałbym pomóc biednym, ale do tego potrzebne są systemowe rozwiązania.
Siebie zmieniłeś. I… przestałeś żyć ze śmieci.
– To banalne: zakochałem się. Moja kobieta wychodziła na zakupy, do restauracji, do Galerii Dominikańskiej, a ja – na śmietnik. Żyliśmy w równoległych światach. Kiedy chciała pójść ze mną na kolację, to śmiałem się, że płacimy 50 złotych za coś, co mogłem przecież mieć za darmo.
Nie mówiła wprost, że jej to przeszkadza, ale ludziom trudno zaakceptować taki sposób życia. Nie chciałem sprawiać jej przykrości. Jeśli będzie chciała dostać diamentowy pierścionek, to kupię jej ten pierścionek. Sprawię jej radość, to dla mnie ważniejsze niż walka z kapitalizmem.
Chcę zarabiać, żeby utrzymać rodzinę, ale nie będę się zarzynał w tej pracy.
Dlaczego nie chcesz się przedstawić?
– Nie chcę, żeby szef dowiedział się, co robię po pracy. Wyobraź sobie: wynajmujesz na przykład prawnika, a później spotykasz go, jak wieczorem grzebie ci w śmietniku. I co myślisz? Zaufasz mu? Większość ludzi powie, że jest nienormalny. To nadal tabu, śmieci są brudne. Nie chce mi się tego tłumaczyć wszystkim klientom i współpracownikom. Łatwiej się dostosować, tak jest wygodniej.
Ja się tego nie wstydzę – wszyscy ważni dla mnie ludzie wiedzą, że grzebię w śmieciach. Ale teraz zarabiam, rozwijam się w pracy. Szkoda byłoby to stracić.
Szefowie nie grzebią w śmieciach?
– Wszyscy grzebią. Mój kolega, mały przedsiębiorca, chciał obdarować dzieci w rodzinie na święta, ale nie chciał wydawać pieniędzy. Pojechał ze mną na taki śmietnik, gdzie są zabawki i była paczka od Świętego Mikołaja.
Koleżanka, trzydziestoletnia matka i właścicielka firmy, była na zakręcie. Przychodzi do mnie i mówi: – Nie mam za co dzieciom obiadu zrobić. No to wziąłem ją na śmieci, w szpilkach, tipsach i błyszczącej kurteczce. I ona hasała rozanielona w tych szpilkach, wniebowzięta: tu sękacz, tam łosoś, boczniaki, mnóstwo jedzenia.
W kolejkach do śmietników spotykam różnych ludzi: biznesmenów, prawników, bezdomnych. Nie wdaję się w dyskusję, ale zamieniamy czasem kilka słów – gdzie już byli, dokąd warto pojechać. Później sam ubieram się w garnitur i czasem mijam te osoby na ulicy.
Odwracasz się?
– Uśmiecham się.
Co dzisiaj jadłeś?
– Mleko z płatkami owsianymi. Niestety, kupione. Te, które znajdowałem na śmietniku było fenomenalnie luksusowe, z orzechami i owocami, prawdziwe frykasy. Nie stać mnie na nie.
Freeganizm
To antykonsumpcyjny styl życia. Freeganie stawiają na społeczność, współpracę oraz dzielenie się – jako kontrast dla społeczeństwa opartego na materializmie, współzawodnictwie, konformizmie i zachłanności. Freeganizm obejmuje zarówno poszukiwanie żywności już wyrzuconej do śmieci, ale także proszenie o nadmiarowe i niepotrzebne towary, zanim zostaną one wyrzucone przez restauracje, sprzedawców z targowisk lub hipermarkety. Nazwa tego ruchu powstała w USA jako zbitka słów free – wolny, darmowy, i veganism – weganizm (jednak nie wszyscy jego członkowie są weganami czy wegetarianami).
Grabaż: Media komercyjne wychowały sobie pokolenie larw kulturalnych
– Normalne jest, że człowiek ma swój lepszy czas, który kiedyś się kończy. I bardzo możliwe, że u mnie już się skończył. Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę. Są takie momenty, kiedy jestem dumny – mówi Krzysztof Grabaż Grabowski w rozmowie z naTemat.
W jednym z wywiadów po zakończonej pracy na którąś z płyt powiedział Pan, że zawsze wtedy popada w „ciemną dupę”. I że jest mu tam dobrze. A teraz, po wydaniu płyty „Grabaż 30”?
Ostatnio pisałem w kwietniu 2011 roku – od tamtej pory nie napisałem nic. I jestem w wyjątkowo ciemnej dupie. Czarnej.
To się wiąże z niemocą twórczą czy może z ciemniejszymi stanami? Otwarcie mówił Pan o swojej walce z depresją.
Depresję ostatnimi czasy mam pod kontrolą. Natomiast kiedy człowiek składa się do pisania, to musi być specyficzny czas. Ja to nawet kojarzę z jakąś interwencją bożą. Skoro teraz takiego czasu nie mam, to nie będę niczego robił na siłę. Zrobiłem już parę rzeczy i nie mam zamiaru siłować się z samym sobą. Jak mam pisać, to piszę. Jak mam nie pisać, to nie piszę.
Akceptuje Pan ten stan czy raczej powoduje on frustrację w oczekiwaniu na iskrę?
Jeśli iskra przyjdzie, postaram się ją wykorzystać. Liczę się jednak z tym, że być może więcej już nic nie napiszę. Zobaczymy. Kiedyś mnie to niepokoiło, bo takich okresów miałem wiele, ale…cóż, na razie się nie zanosi na to, żebym pisał. Nie przychodzą do mnie fajne zbitki, ciekawe wyrazy.
Na nową płytę „Grabaż 30”, wydaną z okazji Pańskich 30 lat na scenie, wybrał Pan utwóry zarówno z reperturatu Pidżama Porno, jak i Strachów na Lachy.
Ułożyłem sobie taką płytę i pomyślałem, że fajnie będzie jej posłuchać w aucie. Strachy na Lachy, moja druga formacja, z okazji swego 10-lecia wydała płytę „Dekada”, gdzie były nasze największe hity. Pidżama Porno czegoś takiego nie miała, więc od razu, kiedy robiłem selekcję wiedziałem, że będzie więcej kawałków Pidżamy. Na płycie jest 14 piosenek, które są mi najbliższe. Wiadomo, że kocha się wszystkie swoje piosenki, ale są takie, które duszę szczypią intensywniej. I na tej płycie są takie piosenki. Wyobraziłem sobie człowieka, który jedzie autostradą i słucha tych piosenek, między innymi o Polsce. I fajnie mu się jedzie. Ja się czuję trochę piosenkarzem drogi.
„Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości” z płyty „Grabaż 30”•youtube.com
W czasie tego układania płyty miał Pan czas na podsumowania? 30 lat to okrągła rocznica.
Ja codziennie robię sobie jakieś tam resume mojego życia, nie muszę mieć do tego specjalnej okazji. 30 lat na scenie to 30 lat na scenie, koniec i kropka, nie doszukiwałbym się tu podtekstów. Natomiast żyjemy w tak ciężkich czasach dla rock’n’rolla, że czasami człowiek musi się podeprzeć historiami marketingowymi. I nie ukrywam, że ja się tutaj podpieram. 30 lat na scenie to kawał czasu, ale nie ma co się spinać. Kiedyś się spinałem, teraz już nie.
Kiedy Pan przestał się spinać?
Jakiś czas temu.
Po 30., po 40.?
Nawet po 45-tce. Jakoś tak pojawił się kryzys wieku średniego.
Teraz podobno pojawia się już po 30.
O nie. Nie nie nie. Mi się życie dopiero ruszyło po 30. Do tamtej pory siedziałem gdzieś na zajezdni i pukałem w koła tramwajów, a jak już wyjechałem, to wszystkimi naraz. Chociaż większość tych tramwajów, które wyprowadziłem na miasto, wróciła do zajezdni. A ja z nimi, pełen wrażeń, z bagażem miłych i niemiłych wspomnień. Może dlatego jestem bardziej spolegliwy, słuchający ludzi.
30 lat na scenie, płyta z tej okazji, jednocześnie mówi Pan o wprowadzaniu tramwajów z powrotem do zajezdni. Dopadają Pana refleksje o przemijaniu?
Największe natężenie takich myśli miałem w 2005 roku, kiedy stukała mi 40. Mnóstwo rzeczy wokół mnie wtedy zawirowało, a najbardziej zawirowany byłem ja sam. Zająłem się wtedy rozmaitymi rozliczeniami, byłem w głębokim dole, kiedy wszystkie konfrontacje i oceny nie wypadały dla mnie korzystnie. Natomiast teraz patrzę na to inaczej. Wiem, że nie jestem mistrzem świata, ale w ogonie też się nie wlokę. Trzeba się cieszyć tym, co się ma, co się wypracowało i być z tego dumnym. Są takie momenty, kiedy jestem dumny.
Zaczynał Pan w momencie, kiedy poetą polskiej muzyki był Kaczmarski. Dziś jest Pan nazywany drugim Kaczmarskim .To chyba powód przynajmniej do zadowolenia?
Ja aż tak hurra optymistycznie się nie oceniam i nie tytułuję. Jacek Kaczmarski to był Jacek Kaczmarski i jakakolwiek próba stawiania się obok niego trąci wielka nieskromnością. Ja skromny nie jestem, ale trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
To cytat, jeden z wielu komentarzy w internecie. Nagrał Pan piosenkę o hejcie „I can get no Gratisfation”, ale znamienne jest to, że tych hejterów ma Pan mało.
Oj nie. Proszę sobie przeczytać jakikolwiek artykuł czy wywiad i komentarze pod nimi. Z co drugiej opinii wynika, że jestem grafomanem (śmiech).
„I can get no gratisfaction”, Strachy na Lachy•youtube.com
Wkurza to Pana? Bawi?
Ciężko być arbitrem w swojej własnej sprawie. Opinie osób, z których zdaniem się liczę, a które nie pozycjonują mojej twórczości jako grafomanii, pozwalają mi się z tego śmiać. W tej kwestii też już jestem spokojny.
Dużo spokoju.
W tym biznesie spokój jest ostatnią rzeczą, która nas dotyka, natomiast staram się wyrobić w sobie instynkty obronne i próba zachowania spokoju jest jedną z tych metod, by odnaleźć równowagę. Nie zawsze mi się to udaje, ale staram się tego trzymać.
Artyści głośno mówią o tym, że to nie jest kraj z dobrym klimatem dla sztuki. Pisarze i muzycy dziwią się, ile kosztują ich książki i płyty. Artyści narzekają, kultura jest droga, Pudelek – za darmo. Drażni Pana bylejakość?
Mass media komercyjne wychowały sobie takie potwory, pokolenie larw kulturalnych. Większość ludzi jest zupełnie niezainteresowana tym, co robimy. Chociaż myślę, że nie wolno składać winy tylko na warunki zewnętrzne, bo każdy sobie sam swoją przyszłość wykuwa. Może mnie to łatwiej mówić, ponieważ jestem menadżerem samego siebie i wszystkich projektów, które są ze mną związane, dlatego muszę trochę trzeźwiej stąpać po ziemi niż część kolegów. Z jednej strony trzeba być chamskim i bezwzględnym, a z drugiej jest się wrażliwym artystą.
Natomiast my sami zgodziliśmy się na to, by ten nurt przeciętności nami rządził. To ślepe małpowanie Zachodu i żonglowanie gotowymi formatami jest podporządkowane mamonie. Misja telewizji publicznej? Ile razy włączę Dwójkę, widzę tam kabarety. Kabaretowa ta misja. Gazety jako takie znikają, ich czas się kończy. Żyjemy w czasie przejściowym, myślę, że młode pokolenie zupełnie inaczej patrzy na rzeczywistość, a to się przekłada na to, że inni artyści są im bliżsi. Chyba i tak powinniśmy być wdzięczni losowi, że pozwolił nam być na tych głównych arenach tak długo.
To pokolenie, o którym Pan mówi – urodzone w latach 90. – szuka artystów czy gwiazd YouTube’a?
Każde pokolenie wyznacza sobie, kogo chce słuchać i tu nie wolno się na młodych ludzi obrażać. Moje pokolenie słuchało swoich rówieśników, których nagrywało się na koncertach w całej Polsce, bo ani radio, ani telewizja nie wyrażały tą częścią polskiej kultury jakiegokolwiek zainteresowania. Sami sobie szukaliśmy kultury. Teraz, mimo że robi się wszystko, żeby odzwyczaić ludzi od szukania – oni szukają. Mimo wszystko szukają cennych dla siebie rzeczy na YouTubie i nie czekają na to, co im łaskawie rzuci telewizja. To też jest forma kontrkultury. A my? My jesteśmy wapniakami, ich rodzicami.
Jaka jest średnia wieku na koncertach pod sceną?
Nastąpiła dość drastyczna zmiana. Przez długi czas graliśmy dla nastolatków i ludzi, którzy dopiero wkraczają w dorosłość, natomiast teraz coraz więcej ludzi jest trochę starszych – urodzonych w latach 80., 70., z naszego pokolenia. Rozpiętość wiekowa jest coraz większa, ale jest coraz mniej ludzi na koncertach. Ludzie mają teraz taką podaż, jest tyle kapel, tyle nagrań, jest Spotify – ciężko jest się przebić. Trzeba mieć świadomość, że to idzie w tym kierunku i starać się do tych warunków dostosować.
Fani Pidżamy Porno, Strachów na Lachy, Grabaża to rodzaj elity?
Nie sądzę. Bardzo kocham swoich fanów i cenię sobie to, że są ze mną, bo to oni nadają sens temu, co robię. Ja już dawno nie jestem awangardą przemian, nie jestem osobą, którą kreuje kulturę i wymyśla nowe prądy czy podejścia. Te środki ciężkości przesunęły się w kierunku osób, których wiek jest bardziej adekwatny do tego, żeby być progresywnym. Chyba już powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Moja ostatnia płyta „!To!” zawiera utwory, które mnie się podobają, natomiast ludzie odbierają ją z większą rezerwą. Były opinie, że w sumie napisałem swoją płytę, że ciągle piszę o tym samym i kopiuję siebie samego.
Zabolało?
Na początku tak. Ale jestem skłonny zgodzić się z tą opinią. Żebym coś nowego zrobił, musi nastąpić nowe otwarcie, a nie wiem, czy w tym wieku jestem na nie gotowy. Człowiek na nowe otwarcia jest gotowy wtedy, kiedy akurat ma najmniej do powiedzenia – kiedy jest młody i ciekawy świata. Ja byłem kiedyś fabryką do robienia piosenek, kiedyś w każdej wolnej chwili łapałem za gitarę. Teraz sięgam po nią może raz na dwa tygodnie. Ale jak przyjdzie głód, to usiądę i się z tym zmierzę. Ale na razie nie jestem głodny.
Mówił Pan o kopiowaniu samego siebie, ale chyba jest tak, że każdy artysta filtruje świat przez swoją wrażliwość, trudno więc, żeby za każdym razem była ona inna.
Tak, jeśli ktoś już wypracował sobie swoje spojrzenie na świat i sposób pisania, wyartykułował swoją wrażliwość, to ciężko mu stanąć obok siebie i zacząć próbować robić coś nowego. Jest tak, że zamykasz oczy, słuchasz i wiesz, spod czyjego pióra to wyszło. I to jest zajebiste, bo nie każdemu tak się udaje. Normalne jest, że człowiek ma swój lepszy czas, który kiedyś się kończy. I bardzo możliwe, że u mnie już się skończył. Zdaję sobie sprawę z tego, ile fajnych rzeczy zrobiłem i trzymam się raczej pozytywnej niż negatywnej wersji. Nie będę walić głową w ścianę. Jeśli będę chciał odejść, to odejdę w poczuciu dobrze wykonanej roboty.
Mówi Pan o pozytywnym nastawieniu, ale to jednak dość smutna konstatacja.
Nie, dlaczego? Wiele rzeczy mi się udało, jestem zadowolony z tego, co udało mi się zrobić. Cała moja walka z depresją polegała na tym, żeby przestawić te bieguny. Tak wypłynąłem na powierzchnię i zacząłem cieszyć się słońcem.
Ostatnio Lars von Trier oznajmił, że kończy karierę. Po odwyku stwierdził, że nie jest w stanie tworzyć bez wódy i narkotyków.
Ja też tak kiedyś stwierdziłem, bo wspomagałem się różnymi rzeczami. Udało mi się samemu z tego wyjść. Ten stan, w którym jestem teraz, pewnie też jest jakąś konsekwencją tej drogi. Najlepszą swoją płytę ostatnimi laty napisałem będąc czystym. I czysty jestem od ośmiu lat.
Zastanawiam się, czy „ciemna dupa”, jak Pan to określa, zanurzenie w neurozie, które bywa komfortowe, bo znane i bezpieczne, nie bywa tworzywem? Rodzajem narkotyku?
Ciemna dupa? Nie. W pewnym momencie człowiek jest na tyle doświadczony, że nie próbuje się na siłę z tego wydostawać, bo gdyby spróbował i chwycił za pióro, to by z tego wyszły koszmary. Kiedy byłem młodszy i wykonywałem nerwowe ruchy na przekór wszystkim i sobie – postanowiłem coś pisać. I zapewniam, że ani jedna rzecz, która wyszła wtedy spod mojego pióra, nie przetrwała testu dnia następnego. A to u mnie podstawowa sprawa.
Najlepsze rzeczy napisałem, kiedy wyszedłem z depresji albo byłem mega uniesiony. Kiedy jestem w dobrym stanie, mogę pisać o tych rzeczach, które mnie dołowały i nadać im artystyczną formę. Kiedy byłem w samym środku czarnej dupy, byłem w stanie wygenerować z siebie same „kurwy” i „chuje”. Wybitnie artystyczne i odkrywcze to nie było.
Kiedyś częściej pisał Pan zaangażowane, polityczne teksty.
Już od dawna nie piszę „my”. Piszę „ja”. Jestem z pokolenia, które ma jeszcze stare aparaty fotograficzne, nie te fotopstryki w telefonach komórkowych. One fotografują rzeczywistość nieco inaczej. Kiedyś dużo pisaliśmy o sprawach politycznych, bo ta polityka dotykała nas bezpośrednio, natomiast obecnie polityka osiągnęła taki poziom abstrakcji, że nikomu nie chce się już na to patrzeć.
Nie dzieje się nic takiego, że chce się Panu o tym napisać? Wykrzyczeć?
Parę razy krzyczałem dość głośno…
…jak w utworze, gdzie śpiewa Pan: „Żyję w kraju gdzie wszyscy chcą mnie zrobić w chuja”. To ciągle ten sam kraj, czy coś się zmieniło?
Autostrady. To nieprawdopodobnie fajna rzecz dla człowieka, który często jest w drodze. Moja pierwsza podróż na Zachód to była podróż do Berlina, a stamtąd do Monachium, i te autostrady to był dla mnie symbol wolności. Jak sobie jadę polską autostradą i jest przez chwilę zupełnie pusto – czuję się jak Easy Rider. Poetyzuję te drogi, ale całe nasze życie jest drogą i lepiej sobie jechać swobodnie niż stać w korku. A było wiele lat, kiedy życiowo staliśmy w korku, więc jeśli teraz możemy po prostu jechać – dla mnie jest ok.
„Żyję w kraju”, Strachy na Lachy•youtube.com
Cieszą mnie drobne rzeczy, które świadczą o tym, że wszystko się normalizuje – jak segregowanie śmieci czy sprzątanie po swoich psach – patrzę na te niewymuszone próby korzystania z rzeczywistości, ze zdobyczy cywilizacji, cieszy mnie to, bo widzę, jak wielki krok wykonaliśmy. Takie proste zmiany są czasem najcięższe to przeprowadzenia. To znaczy, że jest normalnie. Połowa mojego życia przypadła na PRL, gdzie wszystko było postawione do góry nogami. Normalność cieszy, bo pokazuje, jak daleko zaszliśmy.
Jest normalnie?
Tak. Następnym objawem nieposłuszeństwa obywatelskiego – po tym, jak uda nam się spacyfikować polityków – będzie niezgoda na fuszerę, czyli nie będziemy się zgadzali na to, że ktoś nas jawnie robi w chuja. Nie wiem, czy to nastąpi za mojego życia, ale chciałbym się załapać chociaż na chwilę.