Kulczyk, 09.11.2015
Jednak Macierewicz szefem MON. Szydło: Gowin miał wybór, zaproponował resort nauki i szkolnictwa wyższego
Antonie Macierewicz i Jarosław Gowin (Sławomir Kamiński/AG)
Na ostatniej prostej kampanii wyborczej do parlamentu, typowana na przyszłą premier wiceprezes PiS Beata Szydło mówiła: – Jarosław Gowin jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na ministra obrony w rządzie PiS. Szydło przyznała wtedy [początek października – red.], że chce tym samym przeciąć spekulacje pojawiające się na temat obsady stanowiska ministra obrony narodowej. – To nie media i nie PO będzie decydować o tym, kto będzie tworzył mój rząd – powiedziała.
Zobacz też: Beata Szydło podała skład rządu
Gowin dostał dwie propozycje
Co zatem sprawiło, że wiceprezes i członek ścisłego kierownictwa PiS Antoni Macierewicz dostał dziś oficjalną nominację na szefa MON?
– Pan Jarosław Gowin dostał dwie propozycje do wyboru. Zaproponował, że wybiera naukę i szkolnictwo wyższe – przyznała dziś tuż po ogłoszeniu składu rządu Beata Szydło.
Dopytywana, czy drugą opcją dla Gowina było szefowanie MON, Szydło uzupełniła: – Dostał do wyboru między innymi ministerstwo obrony.
Jak wyjaśniła kończąc wątek nominacji dla Antoniego Macierewicza, przyszła premier podkreśliła, że o wyborze nowego szefa MON zdecydowały jego kompetencje.
SIERAKOWSKI W „POLITYCE”: BUDAPESZT W WARSZAWIE ZROBI NAM… OPOZYCJA
Słabość sejmowej opozycji zagraża brakiem poważnej alternatywy dla obozu Kaczyńskiego.
Przedłużającą się słabość i podział opozycji Orban wykorzystał do znaczącego ograniczenia demokracji na korzyść swojej partii. Na Węgrzech dziś to bardziej władza kontroluje media niż media władzę. Ograniczono nie tylko pluralizm prasy i telewizji, ale także działalność organizacji pozarządowych, autonomię uniwersytetów, a przede wszystkim niezależność Trybunału Konstytucyjnego. Ordynacja wyborcza została napisana tak, żeby zapewnić Fideszowi większość konstytucyjną. Tak dostosowano okręgi wyborcze, sposób liczenia głosów, skład węgierskiej komisji wyborczej oraz politykę informacyjną, że Fidesz w 2010 r. zdobył 44 proc. głosów i… ponad dwie trzecie miejsc w parlamencie. W 2011 r. zmienił konstytucję. Od tej pory o tym, ile jest demokracji i wolności na Węgrzech, decyduje Fidesz. (…)
Nie podpisałbym się pod zdaniem, że PiS pójdzie tak daleko jak Fidesz, a Kaczyński chce być polskim Orbanem. Ale nie podpisałbym się także pod zdaniem przeciwnym. Orban szedł tak daleko, jak iść pozwalali mu przeciwnicy. Gdzie nie napotykał wystarczająco silnego oporu, sam się nie zatrzymywał, ale przyspieszał. Zamiast liczyć na to, że Kaczyński sam się będzie pilnował, lepiej żeby tego pilnowała opozycja. (…)
Jest wciąż mocna ilością posłów i poparcia społecznego Platforma. Jeśli jednak przywództwo pozostanie przy Ewie Kopacz albo przejmie je Grzegorz Schetyna, partię czeka najprawdopodobniej eseldyzacja. Przywódcy będą zbyt silni, żeby oddać władzę, ale za słabi, aby odwrócić proces degeneracji. (…)
Kopacz zawiodła według trzech najważniejszych dla partii kryteriów: merytorycznie, kadrowo i wizerunkowo. Co z tego, że w ostatniej chwili przygotowała nowy program gospodarczy, nawet bardzo ciekawy (choć nieskończony i w tym sensie nie wiadomo czy liberalny, czy socjaldemokratyczny), jeśli zupełnie nie potrafiła go przedstawić. Popisała się stanowczością, samodzielnie układając listy wyborcze, ale z kogo? W tak ważnych okręgach jak Poznań czy Gdańsk partia rządząca od ośmiu lat Polską na jedynkę wystawia znanych jedynie z sukcesów sportowych Szymona Ziółkowskiego czy Adama Korola.
Wizerunkowe harakiri to był tercet Kamiński-Dorn-Giertych, bardzo egzotyczny na tle całej kampanii wyborczej straszenia PiS-em.
Słuchanie Kamińskiego, gdy opowiada o nagonkach PiS na Platformę, a w uszach wciąż brzmi echo jego słów o nagonkach PO na PiS, tworzyło zabójczy dla strategii PO dysonans poznawczy. W jaki sposób Ewa Kopacz chciała krytykować PiS, mając u siebie głównego spin doktora z PiS, współtwórcę PiS-u zwanego „trzecim bliźniakiem” i pomagając wejść do Senatu jednemu z liderów IVRP? Najgłośniejszy spór o miejsce na listach PO rozegrał się między byłymi politykami PiS-u. Jeden drugiemu zarzucał PiS-owską skazę na życiorysie, a godził ich trzeci twittując „Uchodźcy polityczni z IV RP, łączmy się!” (Sikorski). Chyba za karę, po wyborach w ławach PO świecił będzie przykładem najgorszy z nich Kamiński. (…)
Paweł Kukiz zbiera głosy wyborców jako bat społeczny na elity, ale z tego samego powodu trudno go typować na budowniczego szerokiej formacji, która odbierze PiS-owi władzę i będzie rządzić Polską. Kukiz wprowadził do Sejmu dziecięcą wersję węgierskiego Jobbika otoczoną zbiorem przypadkowych osób. To raczej rezerwuar dodatkowego poparcia dla Kaczyńskiego niż zaczyn czegoś większego. Nie będzie z tego nawet Jobbiku, bo może największa zasługa Kaczyńskiego dla polskiej demokracji to likwidowanie skrajnej, otwarcie antydemokratycznej prawicy.
W tej sytuacji na najpoważniejszego kandydata do zorganizowania opozycji wyrasta Ryszard Petru. On jeden ma sukces, determinację i zacięcie przywódcze. Można odnieść wrażenie, że z całej Platformy Obywatelskiej najlepiej nadaje się na jej przywódcę właśnie Petru. Jeśli nie zostanie jej liderem, to może zostać liderem jej elektoratu. Tym bardziej, że reprezentuje jej wczesną wersję.
Ale jeśli w Sejmie nie powstanie alternatywa dla PiS, a wiele wskazuje na to, że nie będzie to proste, wówczas taka może powstać właśnie na lewicy.
Bycie poza parlamentem ma swoje atuty. Partia, której nie ma w parlamencie może tylko zyskiwać, nie może tracić. Nie uczestnicząc w parlamentarnej grze nie ma jak przegrywać, za to może punktować nie tylko władzę, ale i całą klasę polityczną. Tym bardziej, że wciąż rośnie liczba Polaków, która odrzuca ją en bloc (stąd np. sukces Kukiza). Lewica pozaparlamentarna nie musi się ograniczać, może być radykalna, inaczej nie będzie słyszana. (…)
To się wiąże zresztą z pierwszym pytaniem, jaki stanie przed partią Razem: czy potrafi się otworzyć, rozwiewając standardowe wobec każdej nowej lewicy zarzuty o sekciarstwo, które podcinało skrzydła wielu małym organizacjom po tej stronie?
Drugim pytaniem będzie: jak się usytuować wobec władzy? Licytując się z nią na socjalny populizm czy pokazując odpowiedzialną alternatywę? Nie byłoby dylematu, gdyby nie słabość opozycji parlamentarnej, która otwiera pole do popisu dla obu strategii.
Trzecia kwestia: co zrobić z kwestiami kulturowymi? Lewicowe stanowisko w kwestii ograniczenia wpływów Kościoła, związków jednopłciowych, edukacji seksualnej w szkole, prawa do aborcji czy refundacji in vitro wykluczało dotąd popularność wśród konserwatywnego ludu. A to jest właśnie elektorat socjalny, który musi być głównym punktem odniesienia dla każdej socjaldemokracji. Ukryć się po Tuskowemu i Millerowemu za alibi „nie wszczynania wojen kulturowych” to jednak powtórka ze słabej rozrywki, która zaraz wywoła wątpliwość: po co nam znowu taka lewica? Tym bardziej, że po tej stronie łatwiej było dotąd zdobywać poparcie walcząc z klerykalizacją państwa i ograniczaniem praw mniejszości. I to jest także przypadek Razem. Powyborcze statystyki pokazują wyraźnie: Razem cieszy się poparciem elektoratu młodszego, wielkomiejskiego, dobrze wykształconego, lepiej sytuowanego i liberalnego światopoglądowo, a nie socjalnego. Na razie nie mogło być inaczej, a o przebicie się do elektoratu socjalnego będzie bardzo trudno. Uzyskany zaczyn jest bardzo dobry, ale to ekskluzywny elektorat mało podobny do reszty społeczeństwa. (…)
**
Pełna wersja tego artykułu jest dostępna w najnowszym numerze „Polityki„.
**Dziennik Opinii nr 313/2015 (1097)
Staniszkis: Szydło przenosiła perspektywę gminy na poziom Polski. To jest za mało, żeby dobrze rządzić
Beata Szydło, jako premier, może być dobrym organizatorem i koordynatorem prac rządu, ale jest warunek – mówi Jadwiga Staniszkis w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Według socjologa, Szydło „zna swoje ograniczenia” i dlatego, by rząd miał szanse na sukces, w jego składzie powinni znaleźć się profesjonaliści z wizją działania w poszczególnych resortach.
Klucz Kopacz w dobrze? „To będzie katastrofa”
„Jej denerwujący antyintelektualizm może zostać ograniczony przez lepszych od niej ministrów, którzy wydobędą z niej bardzo dobrego premiera jako koordynatora ich współpracy. Jeśli Szydło będzie dobierała ministrów na zasadzie kompleksów, podobnie jak robiła to Ewa Kopacz, powierzając ważne stanowiska swoim przyjaciółkom, to będzie katastrofa” – ostrzega Staniszkis.
„Szydło reprezentuje perspektywę poziomu gminy”
Choć „Szydło reprezentuje perspektywę poziomu gminy”, to zdaniem Jadwigi Staniszkis, to może mieć swoje plus.
„Na poziomie gminy człowiek nie może być ideologiem i dogmatykiem, bo tam ma konkretne problemy i ludzi, którzy ściągają go na ziemie i mówią mu „sprawdzam”. Szydło przenosiła perspektywę gminy na poziom Polski. To jest za mało, żeby dobrze rządzić. Ale przy świetnym rządzie, w którym byliby np. Paweł Szałamacha, Konrad Szymański, lepsi od Szydło ludzie spowodują, że jej zdolności będą pozytywnie rozwijane” – podpowiada socjolog.
Zdaniem Staniszkis, kluczową postacią w relacjach prezydent-rząd-partia będzie Jarosław Kaczyński, który jednak nie zastąpi premiera: „Jego wkład w kampanię w jej końcówce ewidentnie pomógł PiS. Prezes powinien utrzymać partię powyżej poziomu bieganiny o stanowiska i przypominać prezydentowi o długiej perspektywie i oceniać sens w tej perspektywie”.
Pytana o nominacja ministerialne Staniszkis zwraca uwagę, że jedno z najtrudniejszych wyzwań stoi przed przyszłym szefem MON, i nie ukrywa, że Gowin może im nie podołać.
„Czy Gowin ma odpowiedź na relacje z Moskwą? Rosja przenosząca swoją aktywność do Syrii, aktywna na Wschodzie i mająca bardzo precyzyjnie zdefiniowaną koncepcję wojskową jako bufora oraz inną doktrynę globalizacji, która zdaniem Rosjan znosi tradycyjną formułę suwerenności, jest dzisiaj poważnym graczem. Należy mieć swoją koncepcję obrony przed nim” – zwraca uwagę Staniszkis i przypomina, że aby być szefem MON, trzeba mieć wiedzę i być autorytetem dla środowisk wojskowych. „Nie wiem, czy Gowin jest na to wszystko gotowy”
Siemoniak doradcą w rządzie PiS?
Zdaniem Jadwigi Staniszkis, Tomasz Siemoniak, który był bardzo dobrym ministrem obrony, ma duży potencjał, a PiS powinien go umieć wykorzystać: „Ktoś powinien korygować jego pomysły na większe zbrojenia, które powinny przechodzić przez polski przemysł. PiS powinien znaleźć z nim wspólny język i wziąć go do MON jako doradcę Gowina lub wiceministra obok Romualda Szeremietiewa z jego fiksacją na punkcie obrony cywilnej”.
Karczewski u Olejnik: NATO nałożyło embargo na katastrofę smoleńską [CYTAT DNIA]
W dostępnej dla internautów części rozmowy Radia ZET z Karczewskim Monika Olejnik poruszyła temat niedawnej katastrofy rosyjskiego samolotu w Egipcie. Zwróciła uwagę, że w tym przypadku USA zajęły stanowisko i zasugerowały, że przyczyną dramatu mógł być zamach bombowy. Dziennikarka zapytała, dlaczego Waszyngton podobnie nie zachował się po tragedii smoleńskiej.
– W stosunku do tego wypadku jest embargo na informacje ze strony amerykańskiej. USA i NATO nigdy nie wypowiadały się na temat katastrofy smoleńskiej – mówił kandydat PiS na marszałak Senatu. Dodał, że „nie wie, dlaczego tak jest”. – Było embargo, ono zostało założone – podkreślał jednocześnie Karczewski.
Smoleńsk jak Katyń?
Polityk PiS zwrócił uwagę, że choć pewne informacje o katastrofie zostały przez Amerykanów przekazane stronie polskiej, to było ich naprawdę niewiele. – Bardzo byśmy chcieli, żeby przekazali więcej informacji – stwierdził.
Na takie słowa polityka Olejnik zareagowała pytaniem o porównanie Smoleńska z Katyniem. – Można powiedzieć, że Amerykanie zachowali się z wiedzą o Smoleńsku tak jak z wiedzą o Katyniu? – pytała Olejnik Karczewskiego. – To pani redaktor powiedziała. Ja się z tą opinią zgadzam – odpowiedział polityk PiS. Dodał również, że koniecznie „trzeba sprawdzić” tezę o wybuchach na pokładzie prezydenckiego tupolewa.
Hedy Lamarr bohaterką Google Doodle. Przeszła do historii grając orgazm, ale zawdzięczamy jej też komórkę
Hedy Lamarr – prawdziwe imię Hedwig Eva Maria Kiesler – urodziła się w Wiedniu 9 listopada 1914 r. w zasymilowanej żydowskiej rodzinie. Jej ojciec był znanym austriackim bankierem. Hedy od dziecka chciała zostać aktorką. Po raz pierwszy wystąpiła w filmie mając 16 lat, jednak prawdziwy rozgłos przyniósł jej film „Ekstaza”, w którym zagrała trzy lata później. Widzów zbulwersowała nie tylko jej nagość, ale widok twarzy Hedy przeżywającej miłosne uniesienie. Papież Pius XI nazwał film „niemoralnym i szkodliwym”, Adolf Hitler zakazał wyświetlania go w Niemczech, podobnie jak rząd amerykański, który zabronił nawet wwozu kopii „Ekstazy” do kraju.
Kolejne cztery lata życia Hedy to nieudane małżeństwo z jednym z najbogatszych Austriaków, biznesmenem Fritzem Mandlem. Wydał fortunę, by wykupić kopie „Ekstazy”, zakazał też żonie grania w filmach. Hedy jednak nie wytrzymała, postanowiła uciec i podbić Hollywood. Najpierw jednak wylądowała w Londynie, gdzie poznała Louisa Mayera, współzałożyciela wytwórni filmowej Metro-Goldwyn-Mayer. Do Hollywood popłynęli jednym statkiem. W kolejnych latach Lamarr zagrała w kilkunastu filmach, m.in. u boku Clarka Gable’a i Spencera Tracy’ego. Nie została jednak wielką gwiazdą. Widzom nie przypadł do gustu jej niemiecki akcent. Reklamowano ją więc jako „Najpiękniejszą kobietę Hollywood”.
W Stanach Lamarr zaprzyjaźniła się z kompozytorem George’em Antheilem. Interesował się nie tylko muzyką, ale też wynalazkami. Wymyślił system zdalnego sterowania ponad 30 instrumentami naraz. Podstawą wynalazku była papierowa taśma perforowana, na której zapisana była informacja o częstotliwości i czasie trwania dźwięków.
Gdy w 1940 r. niemiecka łódź podwodna storpedowała brytyjski statek z 90 dzieci na pokładzie, Hedy, zainspirowana wynalazkiem Antheila wymyśliła system bezpiecznego, zdalnego sterowania torpedą za pomocą fal radiowych. W tym czasie Amerykanie nie mieli systemu, który pozwalałby naprowadzać zrzucone z samolotów i statków torpedy na łodzie podwodne.
Ideę Bezpiecznego Systemu Komunikacji Lamarr i Antheil opatentowali w 1941 r. i udostępnili go bezpłatnie amerykańskiej marynarce wojennej. Pomysł nie został jednak wykorzystany podczas wojny. Dopiero po odtajnieniu patentu w 1980 r. pomysł Hedy zyskał nowe życie. Dziś Bezpieczny System Komunikacji (zwany fachowo FHSS, czyli rozpraszanie widma przez „skakanie po częstotliwościach”) jest powszechnie używany w bezprzewodowej komunikacji. Znajdziemy go m.in. w sieciach radiowych, GSM, urządzeniach GPS.
„Fakt”: Jarosław Kaczyński przygotował dwie wersje rządu Beaty Szydło
Jarosław Kaczyński od dawna ma przygotowane dwa składy gabinetu Beaty Szydło – pisze w poniedziałkowym wydaniu „Fakt”. Jeden na wypadek, gdyby po kilku miesiącach pojawiły się problemy, przez które rząd mógłby upaść. Wtedy ster władzy przejmie sam prezes PiS. Drugi – z założeniem, że będzie on trwał pod przewodnictwem Szydło do końca kadencji.
Według „Faktu” wygrywa ponoć koncepcja „na krótko”, czyli gabinet jastrzębi z Antonim Macierewiczem i Zbigniewem Ziobrą.
Według jednego z bliskich współpracowników Kaczyńskiego, to zaplanowana strategia.Prezes od początku miał w głowie dwie koncepcje, dwa rządy. Jeden w wersji soft, który będzie gabinetem na długo. I drugi z Macierewiczem oraz Ziobrą, który po 4–5 miesiącach się zawali. I wtedy prezes obejmie stanowisko premiera. Czy ktokolwiek wyobraża sobie w ogóle funkcjonowanie gabinetu z ministrami, którzy od początku kontestowali kandydaturę Szydło, podważali jej kompetencje? Zbyszek Ziobro jeszcze trzy dni temu chodził i domagał się, aby premierem został Jarosław– mówi „Faktowi” bardzo ważny polityk PiS.
POCZET KANDYDATÓW DO RZĄDU ZNAJDZIECIE TUTAJ.
Grażyna Kulczyk: Poznań zasługuje na wszystko, co najlepsze
Natalia Mazur: Zaprosiła pani do Poznania Anję Rubik.
Grażyna Kulczyk: Spotkały się dwie Polki, które – jak myślę – są dobrymi ambasadorkami Polski na świecie. Anja odniosła ogromny sukces w sferze mody, ja promuję sztukę. Myślę, że to jest dobre połączenie, dobry zespół, który może zorganizować udane Art&Fashion Forum.
Czyli wydarzenie związane z modą, na którym Rubik była jedyną modelką. I nawet nie chodziła po wybiegu.
– Bo najważniejsza jest edukacja. Od początku, od powstania Starego Browaru, nadrzędną ideą było edukowanie społeczeństwa w różnych dziedzinach. Powołałam AFF dziewięć lat temu, by dać utalentowanym ludziom szansę na naukę pod kierunkiem bardzo dobrych nauczycieli, ludzi na co dzień związanych ze światem mody. Nie chodzi o to, by po raz kolejny po czerwonym dywanie przeszły modelki w pięknych strojach i pokazały finalny produkt. Chodzi o to, by pokazać młodym ludziom, jak ten produkt powstaje. Uczymy rysować modę, pisać o modzie. Dajemy cały pakiet. Okazało się, że pomysł bardzo się sprawdził. Mamy już całą rzeszę warsztatowiczów, którzy założyli własne biznesy.
Agata Bieleń, uczennica Anny Orskiej, ma butik w sąsiedztwie Starego Browaru. Orska, która pierwsze warsztaty prowadziła jako projektantka pracująca dla innych marek, dziś rozwija własną.
– I jest fantastycznym nauczycielem. Uczniów też ma zazwyczaj wyjątkowych. Myślę, że nie tylko ona. Warsztaty prowadzili też Hektor Świtalski i Robert Karger, prowadzący swój butik w Starym Browarze, kroju i szycia uczył Krzysztof Stróżyna.
Nie ma ścianki, celebrytów, relacji na plotkarskich portalach. Moda aż się prosi o taką oprawę.
– Wszystko, co naprawdę ma swoją wartość, nie potrzebuje specjalnego rozgłosu. Nie chcemy błyskotki, tylko czegoś bardzo solidnego. Ciężko pracujemy na konkretny efekt. Nauczyciele i samo Forum ma być łukiem, a uczniowie strzałami, które później lecą w swoim kierunku.
A skąd w ogóle wziął się pomysł na modowe wydarzenie?
– To był mój ukłon w stronę najemców, którzy zajmują się modą. Chciałam, żeby zwrócono uwagę na to, czym ona jest. Od pomysłu, od pierwszego kroju, po wypromowanie. Uczestników warsztatów uczymy nie tylko tego, jak zabłysnąć na gali. Oni mają nauczyć się, jak złożony jest proces osiągania celu. W którymś momencie warsztaty projektowania mody zmieniły się – za moją sugestią – z miejsca, w którym powstają jednorazowe kreacje, w naukę konstruowania ubrań, które można wypuścić na rynek. Ci młodzi ludzie nie mają być bohaterami jednego wieczoru. Oczywiście tutaj tylko lizną ogromnej wiedzy na temat przemysłu modowego, potem i tak będą się musieli wszystkiego od podstaw nauczyć.
To może czas wykorzystać doświadczenie i po dziewięciu latach otworzyć szkołę mody?
– Ja bym musiała mieć drugie życie! Już nie daję rady z tymi tematami, które sobie wzięłam na głowę lata temu. W tej chwili buduję muzeum w Szwajcarii, inwestuję w startupy. Dzień jest za krótki, życie jest za krótkie.
W ramach AFF już drugi raz odbył się pojedynek startupów: młodzi ludzie rywalizowali na pomysły biznesowe łączące modę i nowe technologie. Inwestuje pani w startupy związane z modą?
– Niekoniecznie. W startupy weszłam kilka lat temu i jest to coś, co mnie ogromnie nakręca. W dużych organizacjach też powstają wynalazki, ale to w młodych ludziach leży ogromny potencjał. Myślą bardzo kreatywnie, tylko zazwyczaj brakuje im pieniędzy, by marzenia przekuć w rzeczywistość. Jeśli do wiedzy dodamy pieniądze, wynikiem mogą być nieprawdopodobne rzeczy, które nas zachwycą, zmienią nasze życie, ułatwią je. Startupy generują nową, lepszą rzeczywistość.
Jeden z nich na przykład ma pomysł na selekcję informacji w internecie w taki sposób, by ludzie zainteresowani konkretnym tematem nie szukali zbyt długo. Internet to taka masa informacji, że czasem jesteśmy już zmęczeni, a jeszcze nie udało nam się dotrzeć do źródeł. Tego typu wynalazek wydaje mi się nieprawdopodobnie ważny. W tym przyśpieszającym świecie powoli mamy coraz mniej czasu na bycie ludźmi. Potrzebujemy odpoczynku, przyjemności. Niekoniecznie musimy być cały czas przywiązani do tego małego urządzenia [bierze do ręki telefon].
AFF to też wykłady otwarte. Wielu gości w tym roku zachęcało, by wyłączyć telefony i doświadczać świata zmysłami, dotykać, wąchać, słuchać dźwięków. Rok temu było zupełnie inaczej, hasłem było geek chic, królowała technologia, a goście przekonywali, że już wkrótce będziemy sobie drukowali ubrania na drukarkach 3D.
– Wydawałoby się, że może iść tylko do przodu, bardziej technologicznie. Cofnęliśmy się jednak do tego, co człowieka zbudowało. Przeczytałam ciekawą wypowiedź dotyczącą tego, jak naukowcy patrzą na szczęście. Jest ono oparte na dwóch filarach: mentalnym i zmysłowym. Szukamy szczęścia w realizacji marzeń, pragnień – to pierwszy filar. Drugi filar to zmysłowe doświadczanie świata: piękna muzyka Chopina, dotyk ukochanej osoby. Harmonia dwóch filarów daje nam pełnię szczęścia.
To co daje szczęście pani?
– Najbardziej interesuje mnie sztuka. Teoria Hegla głosi, że sztukę odbieramy wzrokiem i słuchem. Na szczęście sztuka współczesna rozszerzyła możliwości odbioru. Nawet zmysł dotyku, który w gradacji zmysłów był na samym końcu, uznawany za najmniej istotny, został doceniony przez artystów. Szapocznikow mówiła, że tworząc swoje dzieła, dotykając materii, oddaje całą siebie.
Z wiekiem przychodzi coś takiego, że człowiek coraz bardziej pamięta dzieciństwo. Nigdy nie zapomnę dotyku ręki mojej mamy, który był nieprawdopodobnie ciepły, czuły, miękki. Z zapachów: uwielbiam zapachy domu, do którego wchodzi się i czuje, że coś się w kuchni dzieje, że się przygotowuje jedzenie. W tak niewielu domach ten zapach się pojawia. Gonimy za codziennością, nie mamy czasu na przygotowanie posiłków.
Smak? Placek drożdżowy mojej mamy. Ciasto drożdżowe jest najbardziej wyrafinowane i wymaga wielkiego talentu. W pierwszej kolejności zjadałam kruszonkę.
Skończył się Konkurs Chopinowski, a mnie wciąż trudno się oderwać od muzyki Chopina. Aż mi żal, że to się skończyło i że wróci dopiero za pięć lat.
Jeszcze wzrok.
– Dla mnie możliwość oglądania sztuki jest jedną z największych radości w życiu. Bardzo kojąco na mnie działa też przyroda, mamy jesień za oknami, liście mienią się wszystkimi kolorami, jest tak złociście.
Na tegorocznym AFF dużo było sztuki. Gayil Nalls, amerykańska artystka, prezentowała zapach świata, mieszankę zapachów charakterystycznych dla poszczególnych krajów. Spodobał się pani?
– Byłam świadkiem takiej sytuacji, gdy zainteresowani flakonem panowie podeszli niepewnie, nie bardzo wiedzieli, czy mogą otworzyć ten pojemnik. Powiedziałam im, że to jest zapach zebrany z wielu miejsc świata. To nie jest kolejna seria perfum. Jeśli człowiek zna tę historię, uświadomi sobie, że tak pachnie świat, to wrażenie jest niesamowite. Zadziwiłam się, że ten zapach jest tak przyjemny.
Nad szachownicą odbywał się performance. Artystka Millie Brown podwieszała się pod sufitem i spędzała tak kilka godzin dziennie.
– Tego typu performance dzieją się w różnych miejscach świata, warto pokazać je i u nas. Czy jest to ten rodzaj sztuki, który ja lubię najbardziej? Nie. Ale jestem otwarta na wszystko, co sztuka współczesna niesie ze sobą.
Tymczasem w pasażu odbywała się projekcja innej akcji Millie Brown. Artystka piła zabarwione mleko i wymiotowała farbą na śnieżnobiałą sukienkę. Działania Brown wywołują kontrowersje, jedni ją kochają za to, że gra z pojęciem piękna. Inni oskarżają o promocję bulimii.
– Sztuka tylko wtedy, gdy budzi emocje, ma sens. To jest przykład takiej sztuki. Jedni będą ją akceptowali, drudzy nie. A do jej oceny trzeba zaprząc szósty zmysł: rozum.
Dyskusji o sztuce wciąż jednak jest mało. Tak jakby w ogóle nie była nam potrzebna.
– Jesteśmy cały czas na etapie nadganiania Europy i Ameryki, jeśli chodzi o odbiór sztuki, potrzebę obcowania z nią. Brakuje tego, by niemal od urodzenia wpajano nam miłość do sztuki. By rodzice, wychowawcy, chodzili z dziećmi do muzeów. Fantastycznie byłoby, gdyby instytucji pokazujących sztukę było więcej. Widać jednak, że ludzie coraz bardziej się interesują sztuką, zaczynają ją kolekcjonować. To nie jest temat tak obojętny, jak jeszcze był kilka lat temu. WWarszawie galerie rosną jak grzyby po deszczu. Coraz więcej spośród nich pokazuje prace na targach międzynarodowych, te prace są sprzedawane, artyści z Polski stają się rozpoznawalni.
Prowokuje pani: Brown wymiotuje tęczą, z wykładem na AFF wystąpił Jean Charles de Castelbajac, który swego czasu uszył dla Jana Pawła II szaty z tęczowym ornamentem. Są ludzie, w których tęcza – jako symbol ruchów LGBT, choć przecież nie tylko – wywołuje agresję.
– Nie obawiam się działań, które moim zdaniem powinny być akceptowane. Pamiętam np., że prace Doroty Nieznalskiej wywołały poważne kontrowersje, przez bodajże cztery lata artystka nie miała wstępu do żadnej państwowej galerii. Pokazałam jej prace, bo uważam, że tolerancja jest cechą, której w Polsce powinniśmy uczyć.
Ale swoją kolekcję sztuki chce pani pokazywać w Szwajcarii.
– Częściowo. A z pozostałą jej częścią czekam, aż tutaj, w Polsce, pozwolą mi zbudować nowoczesny obiekt muzealny.
Samorząd musiałby się jednak zdecydować, że to muzeum utrzyma, zadba o nie w przyszłości – to pani warunek. Zamierza pani przekazać część kolekcji do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
– No, próbuję.
Nie kibicuję. Jestem poznanianką.
– I jest pani smutno, że tego muzeum nie ma w Poznaniu? A już by było, już byście mogli oglądać to wszystko, co jest w mojej kolekcji. A to są rzeczy niebywałe.
Podczas AFF siedziałam obok dziennikarza z Warszawy. Zapytał: „ale czy Poznań w ogóle zasługuje na takie wydarzenie?”. Spytałam, o co mu chodzi. „Bo w Poznaniu raczej nie stawia się kultury na pierwszym miejscu” – wyjaśnił.
– Jestem poznanianką, to moje miasto – dla mnie zawsze odpowiedź będzie brzmiała: Poznań zasługuje na wszystko, co najlepsze. Dlatego od lat inwestuję w takie wydarzenia tutaj. Pamiętam Poznań z czasów, gdy kultura była na najwyższym poziomie. To czasy dość odlegle. W tej chwili nie możemy się pochwalić świetnymi wystawami w muzeach, galeriami, które z Poznania się wyniosły. Ale czy to znaczy, że nie można robić imprez takich jak AFF? Ja myślę, że raczej trzeba sięgać wyżej.
Te dobre czasy to?
– Lata 70. i 80. z Teatrem Nowym Izabeli Cywińskiej. Z kabaretem Tey w kategorii rzeczy łatwych, lekkich i przyjemnych. Mieliśmy – i na szczęście cały czas mamy – Konkurs Wieniawskiego. Poznań słynął chórami, Stuligrosza i Kurczewskiego. Jak byłam studentką, wydawało mi się, że nie ma ciekawszego miasta niż Poznań.
Jeden z chórów mocno się skompromitował.
– To prawda.
Swoją rangę zatraciło Muzeum Narodowe. Szkoda, że odszedł Transatlantyk. Chwała Malcie, która ciągle jest. Bardzo życzyłabym dyrektorowi Kieliszewskiemu, by dostał nową siedzibę dla Teatru Muzycznego. Robi dobrą robotę. W tych warunkach, które ma, dokonuje cudów. Wiem, że miasto obiecało mu nowe miejsce, i oby to się stało. To na dobry początek. A następne życzenia przekażę pani przy kolejnym AFF.
Odbędzie się? Dziewczyny z pani biura uprzedzały, że pani o tym nie rozmawia, ale podobno sprzedaje pani Stary Browar?
– Niepotrzebnie pani pyta. Nie odpowiem.
AFF zostaje jednak w Poznaniu, w Starym Browarze?
– Tak jak mówiłam: bardzo chcę, żeby kolejna edycja się tu odbyła.
Rozmawiała Natalia Mazur
Jak długo przetrwa rząd Beaty Szydło? Marcinkiewicz prognozuje: Dostanie tyle, ile ja dostałem
„Bać powinni się ci, którzy krytykowali Jarosława Kaczyńskiego” – przestrzega Kazimierz Marcinkiewicz w najnowszym „Newsweeku”. Jednocześnie przypomina o politykach, którzy przez lata oczyszczali się z fałszywych oskarżeń i „nigdy już nie zdołali powrócić do życia publicznego. „Obiektywna prawda nie będzie tu decydująca” – uważa były premier.
Bezgraniczne oddanie Szydło
O Beacie Szydło mówi, że pozycji w partii nie budowała „talentami politycznymi, walorami intelektualnymi ani ekspercką wiedzą”, a ze względu na „ciepło i bezgraniczne oddanie”.
Marcinkiewicz uważa, że obejmując stanowisko prezesa Rady Ministrów miał znacznie więcej swobody niż będzie miała Szydło. „Z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiałem rzadziej niż raz w tygodniu” – deklaruje i ocenia, ile czasu na rządzenie dostanie kandydatka PiS: „Tyle, ile ja dostałem. Jakieś dziewięć miesięcy”.
Prezes wezwał prezydenta
W rozmowie z tygodnikiem pojawił się też temat Smoleńska. Wyjaśnienie przyczyn katastrofy miałoby być jedną z możliwych strategii działania pałacu prezydenckiego. „Prezydent będzie wyjaśniał przyczyny katastrofy poprzez BBN. Chodziłoby o państwowe zalegalizowanie ustaleń zespołu Macierewicza, który przecież nie miał prawnego umocowania” – ocenia były premier.
O samym Antonim Macierewiczu mówi krótko: „będzie ministrem wojny”.
Pałac ma być zresztą elementem pewnej układanki Jarosława Kaczyńskiego, co potwierdzać ma „nieprzypadkowe” nocne spotkanie prezydenta Andrzeja Dudy z Kaczyńskim. „Prezes celowo postawił prezydenta w kłopotliwej sytuacji. Jeśli Duda sądził, że podjeżdżając na zgaszonych światłach, uda mi się ukryć tę wizytę, to był naiwny. Bo Kaczyńskiemu chodziło właśnie o to, aby wszyscy mówili, że prezes wezwał do siebie prezydenta” – mówi Marcinkiewicz.
Taśmy akcją służb specjalnych
Marcinkiewicz mówi też o PiS w kontekście afery taśmowej, która była jego zdaniem „naprawdę sprawnie przeprowadzoną akcją”. Wyjaśnia również w jaki sposób afera ta miałaby być inspirowana przez polityków Prawa i Sprawiedliwości: „Mam pewność, że to akcja służb specjalnych. A w służbach są różne grupy – postkomunistyczne, platformerskie, pisowskie. Niby w tych samych strukturach, ale działają w imieniu rożnych patronów”.
Ekscentryk i nimfomanka. Muzy i ich artyści cz. 11
W sierpniu 1929 r. do rybackiej wioski Cadaqués w Katalonii zawitali niecodzienni goście: René Magritte, znany belgijski malarz surrealista, z żoną Georgette, paryski marszand Camille Goemans z przyjaciółką Ivonne Bernard oraz poeta surrealista Paul Éluard z żoną Galą i ich 11-letnią córką Cécile. Wszyscy liczyli na wspaniałe wakacje i pasjonujące rozmowy o niepokojących snach, zaskakujących zestawieniach semantycznych, sposobach drążenia podświadomości. W końcu w Cadaqués czekał na nich ekscentryczny gospodarz Salvador Dal~ i jego równie ekscentryczny przyjaciel Luis Bunuel.
Wiosną 1929 r. ci dwaj wywołali w stolicy Francji skandal filmem „Pies andaluzyjski”. Paryski światek artystyczny uznał ten pozbawiony akcji niepokojący ciąg obrazów (ze słynną sceną rozcinania brzytwą kobiecego oka) za pierwszą właściwą reprezentację surrealizmu w kinie. Niepokój budziły zarówno zdjęcia Bunuela, jak i oparty na wspomnieniach marzeń sennych scenariusz Dalego. Sukces był oszałamiający i zachwycony pochlebnymi opiniami Dal~ zaprosił kilku paryskich znajomych na lato do nadmorskiego domku swego ojca w Cadaqués.
Trójkąt artystyczno-rewolucyjny. Muzy i ich artyści cz. 10
Salvador, wcielenie Salvadora
Mający wówczas 25 lat Dal~ był chorobliwie nieśmiały. Wychowywał się w surowej rodzinie katalońskiego prawnika. Gdy skończył pięć lat, rodzice zabrali go na grób starszego brata, który zmarł dziewięć miesięcy przed narodzinami Salvadora, w wieku niespełna dwóch lat. Przyszły malarz usłyszał wtedy od matki, że ma imię po zmarłym, a od ojca, że jest wcieleniem jego pierworodnego syna. Uwierzył rodzicom i – jak się później zwierzał – wiara ta wywołała w nim strach przed płodnością. Bał się nawet widoku damskich narządów płciowych i oczywiście samych kobiet, choć uwielbiał matkę, która w przeciwieństwie do ojca wspierała jego artystyczne zdolności. Zmarła na raka piersi, gdy miał 16 lat. Pierwsze związki erotyczne Dalego miały charakter homoseksualny, choć często zdarzało mu się odrzucać awanse mężczyzn, m.in. Federica Garc~i Lorki, słynnego poety i dramatopisarza.
Ludzie uważali go za dziwaka. Bunuel, który zaprzyjaźnił się z Dal~m w 1922 r., gdy studiowali w Madrycie, wspominał: Był nieśmiałym młodzieńcem o grubym, głębokim głosie, bardzo długich włosach, które potem obciął, na bakier z wymogami dnia codziennego i cudacznie ubrany w bardzo szeroki kapelusz, ogromny fantazyjny krawat, długą marynarkę zwisającą aż do kolan i na koniec onuce. Wyglądało to, jakby strojem rzucał wyzwanie, ale przecież nie o to mu chodziło. Ubierał się tak, bo tak mu się właśnie podobało – niemniej zdarzało się, że ludzie szydzili z niego na ulicy.
Ubierał się tak, żeby zwracać uwagę. Dlatego też wkładał np. bryczesy, chcąc upodobnić się do XIX-wiecznych angielskich dandysów. Myślał, że w ten sposób łatwiej zainteresuje publiczność swoimi dziełami, co bywało skuteczne. Bunuel zazdrościł przyjacielowi sławy, którą ten zaczął zyskiwać w połowie lat 20. w Madrycie, i irytował go podkochujący się w Dal~m Lorca. Malarz, który nie chciał sypiać z poetą, namówił go najpewniej, by poszedł do łóżka z kobietą, a sam ponoć z ukrycia przyglądał się kochającej się parze (przez całe życie objawiał skłonność do takich rozrywek). I Dal~, i Bunuel dobrze wiedzieli, że razem mogą osiągnąć więcej, i potrafili stłumić wzajemną zawiść. Wspólne wakacje w Cadaqués z paryskimi przyjaciółmi miały pomóc ich karierom.
Najsłynniejsza para epoki jazzu. Muzy i ich artyści cz. 9
Kozie łajno z rybim klejem
Z początku Dal~ reagował na gości dziwacznie i nerwowo. Żonie Éluarda pokłonił się nisko, zachichotał, a następnie rzucił się na ziemię pod platany rosnące przy wejściu do posesji. Przyglądała się temu ze zdziwieniem i zaczęła się zastanawiać, czy tarzający się w piachu człowiek ze sznurem sztucznych pereł na szyi to rzeczywiście taki wspaniały artysta, o którym tyle słyszała od męża. Ale po południu dała mu się zaprosić na spacer. W autobiografii zatytułowanej „Moje sekretne życie” malarz wspominał: Wieczorem w czasie przechadzki poruszyłem kilka poważnych kwestii z żoną Éluarda Galą. Była zaskoczona ścisłością mego rozumowania i wyznała mi, że przedtem, pod platanami, wzięła mnie za postać antypatyczną i nieznośną z powodu wypomadowanych włosów, które nadają mi wygląd zawodowego tancerza argentyńskiego tanga.
Następnego dnia zabrał się do przygotowywania nowego happeningu – ogolił sobie włosy na piersiach i na gładkim torsie rozprowadził mieszaninę koziego łajna oraz rybiego kleju. Na lśniące i cuchnące ciało zamierzał nałożyć dziwaczną koszulę z rozcięciem na piersiach. Wychylił się przez okno, by sprawdzić, czy goście są już na plaży, i nagle ujrzał nagie plecy Gali Éluard. Pisał później, że jej plecy były jak nieskończenie smukły łącznik między pełną woli, energiczną i dumną szczupłością jej torsu i bardzo delikatnymi pośladkami. Z miejsca zmył z siebie śmierdzącą miksturę i pognał na plażę. Gdy zapytała, co teraz maluje, odparł, że pracuje intensywnie nad „widokiem ekskrementów”, a jego pragnieniem jest tak realistyczne oddanie odchodów, by u odbiorców pojawiły się „odpowiednie wrażenia zapachowe”. Obraz miał nosić tytuł „Ponure zabawy”. Żona poety odrzekła, że dzieło musi być wyjątkowo odstręczające, więc Dal~ obiecał natychmiast, że da sobie z tym spokój. Przyglądał im się Éluard, który nie wątpił, że żona może się wdać w kolejny romans, ale skoro w swym liczącym kilkanaście lat związku doświadczyli już kilku katastrof i nie odeszli od siebie, to sądził, że i teraz z nim pozostanie.
Rosyjska bogdanka. Muzy i ich artyści cz. 8
Gala znaczy Helena
Przyszła na świat 18 sierpnia 1894 r. w Kazaniu jako Helena Iwanowna Diakonowa w rodzinie, o której wiadomo niewiele. Miała dwóch starszych braci i młodszą siostrę. Jako małe dziecko zamieszkała z rodzicami i rodzeństwem w Moskwie. Ojciec wyruszył z ekspedycją handlową na Syberię i słuch po nim zaginął. Gdy Gala miała dziesięć lat, do rodziny dotarła wieść, że został zabity, ale wiadomości tej nie udało się potwierdzić. Nie będąc prawnie wdową, matka Heleny nie mogła ponownie wyjść za mąż, ale nie chciała skazywać dzieci na biedę i związała się z zamożnym kazańskim prawnikiem. To dzięki ojczymowi Gala ukończyła z najwyższymi notami prestiżową petersburską szkołę dla panien, ale o uniwersytecie nie było mowy, bo kobiet raczej nie przyjmowano na rosyjskie uczelnie. Pozostawała kariera nauczycielki lub guwernantki.
Na swoje szczęście – jak się miało okazać – zachorowała na gruźlicę i w 1912 r. ojczym oraz matka wysłali ją do sanatorium w szwajcarskim Clavadel nieopodal Davos, gdzie poznała o rok młodszego paryżanina Eugene’a Grindela. Zachwyciła go urodą, znajomością francuskiego oraz zainteresowaniami literackimi. Razem czytali Baudelaire’a, Rimbauda, de Nervala i Apollinaire’a. Grindel pisał dla niej płomienne wiersze, a kiedy narysowała mu ołówkiem swój autoportrecik, napisał w rogu kartki: „Jestem twoim uczniem”. Wiosną 1914 r. jej zdrowie poprawiło się na tyle, że mogła wracać do Moskwy, a on został wkrótce zmobilizowany i wysłany na front, ale na szczęście jako chorowity trafił do oddziałów pomocniczych (służył w szpitalach polowych i kopał groby). Nieco wcześniej zaczął publikować poezje jako Paul Éluard (Éluard to nazwisko rodowe matki).
Uczennica mistrza Rodina. Muzy i ich artyści cz. 7
Niebezpieczny trójkąt
Korespondowali intensywnie. Wiosną 1916 r. panna Diakonowa za zgodą matki i ojczyma pojechała studiować na paryskiej Sorbonie. Matka ukochanego nie chciała się zgodzić na ich małżeństwo, ale kiedy spostrzegła, że dzięki „małej Rosjaneczce” rozkwita talent poetycki syna, zmieniła zdanie. Pobrali się 20 lutego 1917 r., a 10 maja roku następnego przyszła na świat Cécile, ich jedyne dziecko. Paul był przy porodzie córki, a potem szybko wrócił na front. Jesienią napisał do żony: Wojna ma się ku końcowi. Walczyliśmy o życie, teraz będziemy walczyć o szczęście.
I rzeczywiście: nastały dla nich szczęśliwe lata. On zdobywał coraz większe uznanie paryskich wydawców, poznał Louisa Aragona i André Bretona, poetów, którzy w niedalekiej przyszłości wraz z nim stali się filarami ruchu surrealistów. Latem 1921 r. zaprzyjaźnił się z niemieckim dadaistą Maksem Ernstem, który dzięki Éluardowi w 1922 r. nielegalnie przekroczył granicę Francji i zamieszkał z nimi na paryskim przedmieściu Saint-Brice. Galę podniecała obecność innego mężczyzny w domu i namówiła męża do stworzenia trójkąta. Éluard nie śmiał zaprotestować, choć wiedział, że Ernst zostawił w Kolonii żonę i syna.
Niedługo po spotkaniu obu par w Niemczech w 1921 r. żona Ernsta Louise zaczęła podejrzewać Éluardową o doprowadzenie do powstania owego trójkąta i tak pisała o niej po latach: Śliska, połyskująca istota o ciemnych rozpuszczonych włosach, nieuchwytnie orientalnych i świecących czarnych oczach i drobnym, delikatnym kośćcu, przypominająca panterę. Ta prawie zawsze milcząca, chciwa kobieta, gdy nie udało jej się nakłonić swego męża do romansu ze mną, aby w zamian dostać Maksa, zdecydowała zatrzymać dla siebie ich obu, z miłosnym przyzwoleniem Éluarda.
W niecały rok po pojawieniu się Ernsta w Paryżu cała trójka przeniosła się do nowego domu w podparyskim Eaubonne, gdzie Niemiec zamalował ściany upiornymi scenami. Wśród postaci występujących na muralach prym wiodła Gala tańcząca z różnymi potworami i przymilająca się do dziwacznie poskręcanych osobników. Dominującym akcentem były jej wszechobecne oczy.
Niewiele sobie robili z obecności małej Cécile. Gdy Éluardowa chciała się kochać z którymś z nich, po prostu kazała wychodzić córce z domu. Po ponad pół wieku Cécile wspominała: Miałam wtedy siedem albo osiem lat . Matka zawsze mówiła mi, żebym wyszła pobawić się w ogrodzie. Nienawidziłam ogrodu. Nienawidziłam całego tego miejsca. Dom w Eaubonne był dla mnie jak nocny koszmar. Z zewnątrz wyglądał całkiem normalnie, ale w środku ściany, a nawet drzwi, były pomalowane w upiorne postacie. Te malowidła naprawdę mnie wtedy przerażały. Ich wzajemna nienawiść przetrwała lata, w pewnym momencie matka zdecydowała się nawet wydziedziczyć Cécile.
Ale życia w trójkącie nie potrafił też znieść Éluard, który w końcu wpadł w rozpacz, o czym świadczą wiersze z wydanego w 1924 r. tomu „Umierać od nieumierania”. Wkrótce po publikacji pojechał do Azji, a żona, nie chcąc, by jej nieposkromiony temperament zniszczył ich małżeństwo, wyjechała w ślad za nim do Sajgonu. Nakłoniła go do powrotu, obiecując, że zerwie z Ernstem, i słowa dotrzymała. Za zgodą Éluarda wierzącego, że żona nigdy go nie porzuci dla innego, pozwalała sobie na przygodne romanse. W czerwcu 1929 r. Éluard napisał do Gali: Kocham cię, kocham cię, jesteś prawdziwa i piękna. MIŁOŚĆ JEST ze wszystkich stron. Z GALĄ. Moja Gala jedyna na świecie, tylko dla mnie. Jestem zaślepiony z emocji, marzeń o tobie:
NAGA
oczy, usta
otwarte i seks.
Dwa miesiące później wraz z Cécile pojechali do Cadaqués.
Gwałtowny kochanek. Muzy i ich artyści cz. 6
Wyklęty i wydziedziczony
Początkowo romans z katalońskim ekscentrykiem chyba nie oznaczał dla niej zerwania z Éluardem i nie zaprzestała sypiania z mężem, o czym Dal~ wiedział. Ale po trzech tygodniach oznajmiła małżonkowi, że nie wróci już z nim i córką do Francji. Uznała we mnie geniusza, nie wpółobłąkanego, ale zdolnego do wielkiej moralnej odwagi – pisze Dal~ w „Moim sekretnym życiu”. Malarz postanowił przedstawić kochankę rodzinie, czego skutki okazały się natychmiastowe i katastrofalne. Na wieść, że syn związał się z dziesięć lat starszą zamężną cudzoziemką, stary Dal~, pobożny katolik jurysta, wydziedziczył swego jedynego męskiego potomka, a Anna Maria, młodsza siostra malarza, przez większą część życia nie wyrażała się o Gali inaczej niż „łajdaczka”, „bezwstydnica” i „wyrodna matka”.
Zamieszkali w rybackiej chacie w Port Lligat nieopodal Cadaqués, gdzie bez prądu i bieżącej wody spędzili „miesiąc miodowy” (na zimę przenieśli się do małej gospody w Carry-le-Rouet pod Marsylią). Poprzez swoich znajomych w Paryżu załatwiała mu stypendia, które starczały na bardzo skromne życie. Nakłaniała kochanka, by codziennie rano siadał do sztalug, a następnie wyprawiała się w morze z młodymi rybakami, z którymi uprawiała seks. Bez tego nie potrafiła żyć, a Dal~ stronił od kontaktów fizycznych (w przyszłości wielokrotnie zgodzi się na jej romanse, nawet na schadzki z Éluardem, uważając, że życie bez ukochanej nie miałoby „barwy ani sensu”).
Po wielu latach napisał: Stałem się uczniem Gali, która odsłaniała mi zasady przyjemności. Nauczyła mnie także realności wszystkiego. Nauczyła mnie, jak się ubierać, jak schodzić ze schodów, nie spadając przy okazji trzydzieści sześć razy, nie gubić pieniędzy, jeść, nie rzucając pod sufit udka kurczaka, rozpoznawać nieprzyjaciół. Była Aniołem równowagi, proporcji, która zapowiadała mój klasycyzm. Nie tracąc własnej osobowości, pozbyłem się gnębiących mnie tików. Zacząłem być świadomy swoich czynów. Zamiast sprawić, abym stał się twardy, do czego w końcu doprowadziłoby życie, Gala stwarzała dla mnie skorupę raka pustelnika tak doskonałą, że w oczach znajomych uchodziłem za twierdzę, podczas gdy wewnątrz w dalszym ciągu starzałem się w miękkości, supermiękkości.
Wstrząsające kotlety wieprzowe
Mimo biedy nie opuściła Dalego i w 1932 r. rozwiodła się z Éluardem, który związał się z artystką musicalową Marią Benz zwaną „Nusch”. Sytuacja materialna Gali i Dalego poprawiła się dopiero wtedy, gdy w 1934 r. za pieniądze pożyczone od Picassa pojechali do Ameryki. Kiedy płynęli przez Atlantyk, Dal~ prawie nie zdejmował kamizelki ratunkowej w kabinie trzeciej klasy, a Gala spędzała wiele czasu w pierwszej klasie z multimilionerką Caresse Crosby i opowiadała jej o swoim „mężu, najwspanialszym geniuszu współczesności”.
Gdy schodziła na ląd Nowego Jorku, bogaczka poradziła oblegającym ją reporterom, by zapoznali się z podróżującym trzecią klasą „genialnym malarzem”. A kiedy dziennikarze zeszli na dolny pokład, ujrzeli Dalego siedzącego przy wielkim obrazie z olbrzymią bagietką (kilkanaście mniejszych obrazów dyndało na żyłkach przytwierdzonych do ubrania artysty). Wielki obraz był portretem Gali, na której ramionach spoczywały surowe kotlety wieprzowe. Kotlety są przedstawieniem mojego niewłaściwego pragnienia, by uczynić z Gali ofiarę mojego krwiożerczego kanibalizmu. Zdrowiej zjeść zatem kotlety, nawet jeśli są surowe. Uwielbiam moją żonę i kotlety. Nie widzę powodu, by nie malować ich razem – oświadczył zdumionym dziennikarzom. Taki był wstęp do wielkiej amerykańskiej kariery Dalego, który przedstawiał się jako twórca surrealizmu, pomijając zupełnie Bretona, wówczas i tak w USA nieznanego. W ciągu kilku tygodni zarobił na obrazach więcej niż przez lata w Europie. Po powrocie, jeszcze w 1934 r., wziął z Galą ślub cywilny.
Zamek w prezencie
Stali się ulubieńcami amerykańskiej socjety i przed wybuchem wojny w Europie kilkakrotnie wyprawiali się za ocean; podbili także Hollywood. Dal~ malował gwiazdy filmowe równie często jak portrety żony, swej ulubionej modelki. Ona stała się jego czujną menedżerką, doskonale wiedzącą, że skandale przynoszą nie tylko rozgłos, lecz także pieniądze. Na „balu onirycznym” wyprawionym w 1938 r. przez Dalego miała na głowie lalkę noworodka, którego brzuch zżerały mrówki, a czoło ściskały fosforyzujące szczypce.
Innym razem, kiedy nowojorski dom towarowy Bonwit Teller zamówił u Dalego dekoracje dwu wystaw, malarz wyłożył wannę wełną jagnięcą i nalał do niej wody, w której pływały trzymające lusterka ręce manekinów. Do wanny wchodził nagi kobiecy manekin. Nad tym dziełem małżonkowie pracowali przez całą noc, a kiedy przyszli, by ponownie obejrzeć je rano, wybuchnęli śmiechem, ponieważ na wchodzącego do wanny manekina dyrekcja sklepu kazała nałożyć szlafrok. Za namową Gali, która w tym czynie dyrekcji postanowiła ujrzeć wyraz lekceważeniasztuki, Dal~ wyrzucił wannę przez szybę wystawową, za co został aresztowany, dzięki czemu o sprawie poinformowały wszystkie gazety. Gala i Dal~ zyskali jeszcze większy rozgłos.
Malarza latami zżerały wyrzuty sumienia, że nie ma ślubu katolickiego, i wreszcie od Piusa XII uzyskał dyspensę dla żony, która poślubiła Éluarda jako prawosławna. Kanoniczne komplikacje mogła rozwikłać tylko decyzja papieża. Pobrali się w kościele w 1958 r., a wdzięczny Dal~ namalował żonę jako Matkę Boską.
Jego uczucia nie zniszczyły jej kolejne romanse (m.in. z Jeffem Fenholtem, gwiazdą musicalu „Jesus Christ Superstar”). Gdy miała 74 lata, kupił jej zamek w P bol, gdzie mógł się pojawiać tylko za pisemną zgodą żony. Zmarła 10 czerwca 1982 r. i została pochowana w P bol. On odszedł 23 stycznia 1989 r. Przeżył żonę o prawie siedem lat.
Korzystałem m.in. z książki Małgorzaty Czyńskiej „Najpiękniejsze. Kobiety z obrazów”, Kraków 2014
Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!
W ”Ale Historia” czytaj też:
Ekscentryk i nimfomanka
On bał się już samego widoku kobiet i w sprawach damsko-męskich bywał raczej chłodny. Ona przeciwnie – przez niemal całe życie miała ogromny apetyt seksualny. Mimo to – jak się z czasem okazało – dobrali się jak w korcu maku
Obrazek na kopercie
Znaczek pocztowy powstał z tego samego powodu co większość wynalazków w historii ludzkości – chodziło o pieniądze
Szczęśliwe dni Roosevelta
W 1934 r. Rexford Tugwell, doradca prezydenta Roosevelta, odwiedził faszystowskie Włochy i z satysfakcją odnotował liczne podobieństwa między włoską i amerykańską polityką gospodarczą. Włochy robią wiele rzeczy, które wydają mi się konieczne. Mussoliniemu przeciwstawiają się tacy sami ludzie jak Rooseveltowi, ale on kontroluje prasę i nie mogą go codziennie obrzucać obelgami – pisał
Dmowski w Wersalu
Romana Dmowskiego, głównego przedstawiciela odradzającej się Polski, kluczowi politycy zwycięskich mocarstw mieli za szowinistę oraz antysemitę. I traktowali go nieufnie. A jednak na konferencji pokojowej udało mu się załatwić niemało. – Uważam nawet, że w ówczesnych warunkach więcej nie dało się wywalczyć – mówi prof. Mariusz Wołos
Pościg na śmierć i życie
Jesienią 1983 r. na Pomorzu doszło do jednego z największych pościgów w czasach PRL-u. Uczestniczyła w nim milicja z całego ówczesnego województwa słupskiego, żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, komandosi i tajniacy z SB
Bunga-bunga Mao Tse-tunga
Do późnej starości Wielki Sternik prowadził rozwiązłe życie. Wierzył, że seks z młodymi, zapatrzonymi w niego kobietami – najlepiej kilkoma naraz – pozwoli mu zachować zdrowie
W edukacji PiS proponuje PRL-BIS: 8 lat podstawówki i początek nauki od siedmiu lat
Uczniowie jednego z gimnazjów w Bydgoszczy (Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja Gazeta)
Mało kto zwraca uwagę, co to oznacza. Edukacja wczesnoszkolna, taka z jedną panią do wszystkiego, łącznie z WF, miała obejmować dzieci w wieku 6-8 lat. PiS chce to przesunąć na 7-10 lat. To grozi infantylizacją i opóźnieniem rozwoju dzieci, zwłaszcza – jak wynika z badań – szwankującego już dziś w klasach I-III nauczania matematyki. Może PiS dawno nie widział 10-latka?
Druga zmiana. PiS chce skrócić o rok edukację ogólnokształcącą z obecnych dziewięciu lat (6+3) do ośmiu, jak drzewiej bywało. To sprawi, że zniknie potężny efekt, który uzyskaliśmy po reformie 1999 r. – dodatkowy rok takiej samej edukacji dla wszystkich wyrównał szanse młodzieży z „gorszych” domów i środowisk. O rok opóźniła się segregacja młodych, zmora wielu systemów edukacyjnych świata. Teraz selekcja dzieci ma znowu następować po ośmiu latach nauki. Równości będzie mniej, zyskają dzieci z bogatszych domów.
PiS uważa, że likwidacja gimnazjów i cofnięcie dojrzewającej młodzieży do podstawówek usunie problemy „trudnego wieku”, ale to czyste chciejstwo. Upupienie nastolatków nie sprawi, że staną się milusi. Badania pokazują, że personel gimnazjów nauczył się radzić sobie z koktajlem hormonów buzujących w młodych ciałach, a najwięcej agresji jest w klasach IV-VI.
PiS jest ślepy i głuchy na takie kontrargumenty. Z badań wynika, że nauczyciele (24 proc.) i nauczycielki (76 proc.) gimnazjów wyróżniają się – na europejskim tle – dobrym wykształceniem, chęcią uczenia się i młodszym wiekiem. PiS lekceważy też piorunującą skuteczność młodszej szkoły średniej, która – przy wszystkich zastrzeżeniach – uczyniła z Polski światowego prymusa.
To nie znaczy, że system nie ma wad. Rację ma PiS, krytykując – nie on jeden – nadmierną rolę egzaminów. Szkoła uczy „pod testy”, zbyt sztampowo, a ostatni rok gimnazjum i liceum to już tylko kucie do egzaminów. Szkoła nie buduje kapitału społecznego, program jest przeładowany, młodzi nie czytają…
Ale te problemy do rozwiązania zostaną przecież zepchnięte na dalszy plan, gdy PiS przystąpi do operacji „wygaszanie”. Trzeba będzie opracować nową podstawę programową, co nawet w stanie najwyższego uniesienia patriotycznego zajmie wiele miesięcy. Ile zajmie proces pisania nowych podręczników, dopuszczania ich do użytku szkolnego, druku? Nie da się tego robić na raty (może nie starcza mi wyobraźni, a „wygaszanie” będzie polegać na takich rozwiązaniach ad hoc?). Co z budynkami? Co z wyposażeniem 7,5 tys. likwidowanych szkół? Co z ludźmi? PiS zapewnia, że zobowiąże (ustawowo?) do zatrudnienia wszystkich nauczycieli. Ale przecież zatrudnia dyrektor, a samorząd płaci.
Chyba że „cofka” pójdzie jeszcze dalej, zgodnie z deklaracjami Elżbiety Witek, kandydatki na ministrę edukacji: „Kurator będzie podlegać ministrowi, a nie wojewodzie. A samorząd będzie odpowiadać za remonty i utrzymanie szkoły. Oświata musi być państwowa”. A to się samorządy ucieszą! Pani Witek chce, żeby było już całkiem jak w PRL.
Wbrew zapewnieniom Jarosława Kaczyńskiego PiS zapadł na powyborczą arogancję i wydaje mu się, że może zrobić wszystko.
Niekoniecznie. PiS nie musi wygrać akurat tej wojny, bo najbardziej zainteresowani i zorientowani w kwestii gimnazjów będą przeciw, a antygimnazjalne dziś postawy społeczne ogółu mogą się szybko odwrócić.
Reakcja ZNP już jest kategoryczna: „W świat poszedł komunikat, że gimnazja będą zlikwidowane, bo się nie podobają kilku decydentom. Jeśli jednak zapytamy, dlaczego się nie podobają, to jest już cisza jak na pogrzebie organisty. Gimnazja mają dobre wyniki, polscy 15-latkowie biją Europę na głowę. W szkoły włożono setki milionów, by stworzyć w nich warunki. Gimnazja okrzepły. Nieprzemyślana likwidacja jest jak skok do basenu, tylko czy w basenie jest woda?” – pyta lider związku Sławomir Broniarz.
Młodzież gimnazjalna też się burzy – idealne zajęcie w okresie dojrzewania. Poprze ich wielu nauczycieli. Może doczekamy się demonstracji pod MEN? Co im powie ministra z PiS? Że mają wracać do podstawówek, bo byli niegrzeczni? I co powie nauczycielom, którzy kochają te swoje gimnazja? A takich jest mnóstwo.
Sensu w tej wojnie nie widać, nawet ideologicznego. Ale gdyby PiS wygrał, straty będą kolosalne. I zmarnujemy wiele lat. Dlatego opinia publiczna – przynajmniej ta bardziej liberalna – powinna poprzeć tych, którzy chcą bronić swoich szkół i miejsc pracy.
*Piotr Pacewicz – publicysta, aktywista, współtwórca akcji „Wyborczej” i CEO „Szkoła z klasą”, w której od 2002 r. udział wzięło 8,5 tys. szkół, oraz jej ukraińskiej wersji „Klasna shkola” (od 2015 r.).
Suchary i zamiary
Beata szydło, Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Będziemy mieli okazję weryfikować tezę o niesamodzielności Beaty Szydło. Dlatego za jej radą zawieszam ten temat. Nie zamierzam też krytykować tego, że skład rządu PiS tak długo negocjował sam ze sobą. To, że partia mająca samodzielną większość wiele dni obsadza rządowe posady, to raczej dobry niż zły znak. Bo osłabia obawy, że jeden człowiek będzie arbitralnie decydował o wszystkich polskich sprawach. Widocznie jednak ktoś poza Prezesem w jakimś stopniu się liczy i próbuje mieć coś do powiedzenia. Na dłuższą metę kolegialność, nawet w ograniczonej formie, zwykle lepiej służy ogółowi niż samodzierżawie.
U progu nowych rządów trzeba jednak sobie przypomnieć, na czym polega pisowska metoda zarządzania społecznymi emocjami, do której nawiązała pani prezes Szydło. Bo jej rozczarowanie nie jest bezpodstawne. Wyznaczając pierwsze posiedzenie Sejmu w dniu europejskiego szczytu, prezydent z PiS przecież po swojemu się postarał, żeby media przestały się zajmować powstawaniem rządu, faktyczną rolą przyszłej premier i ogólnie podziałem kompetencji w pisowskim trójkącie 3xP: Prezes – Prezydent – Premier.
Zamiast 3xP dziennikarze mieli się teraz zajmować kolejnym wariantem „wojny krzesełkowej”. A nie skumali cza-czy. Zajmują się szczytem maltańskim i pisowskim rządem jednocześnie. Dla nowej władzy jeszcze raz okazali się więc rozczarowujący. Zapomnieli, że podstawą relacji PiS z mediami jest wymyślanie i dyktowanie tematów, którymi społeczeństwo ma żyć i się emocjonować, o które mamy się spierać i które dziennikarze mają w kółko drążyć.
PiS wie, że medialno-społeczna bestia nie może być głodna. Jak jest głodna, to nie wiadomo, co może jej przyjść do głowy. Chodzi o to, żeby zajmowała się właściwymi sprawami, a zwłaszcza by nie zajmowała się niewłaściwymi. Niech się wścieka. Niech się nadyma. Ona tak ma. Nie można jej tego zabronić, bo ludzie to lubią. Nie należy jej głodzić, bo wtedy wścieka się bardziej i może boleśnie ugryźć. Trzeba ją regularnie karmić.
Tak to działa od lat. PiS opanował wodzenie społecznych emocji za nos. Kiedy będzie miał kłopot albo gdy będzie chciał zrobić coś po cichu, zawsze znajdzie się jakaś taśma, teczka albo termin, żeby nas zbulwersować. Fakt, że wywołana przez Pana Prezydenta wojenka krzesełkowa zadziałała tak słabo, musi być niepokojący dla PiS.
Czy to znaczy, że reprezentacja Polski na szczycie jest nieważna? Jest ważna. Ale to dopiero pierwszy z bardzo wielu prztyczków, które nowa władza będzie rozdawała Unii, opozycji, sądom, biznesowi, mediom i wszystkim uważającym, że coś „się robi”, a czegoś „się nie robi”. Trzeba się uodpornić. PiS ma w tych sprawach swoje zdanie i będzie je co dzień demonstrował. To jednak nie irytujące demonstracje są ważne, lecz skutki działania. I nimi warto się zajmować – bez względu na to, czym jesteśmy karmieni.