Hairwald

W ciętej ranie obecności

Enklawa 2, 03.06.2019

 

Pierwsze wieści przyszły natychmiast. W domu usłyszałem za ścianą chrobotanie szklanki po tynku z akompaniamentem właściwym radiotelegrafistom: – Mam, mam, to cisza przed burzą. Czy mnie słyszycie? Bez odbioru.

– Franek! – huknąłem. – Właź i powiedz, co masz do powiedzenia, a potem możesz wracać do siebie i nie musisz kłaść rąk na kołderce, oczywiście jeżeli mama ci na to pozwoli.

Franek znajdował miejsce dla swoich czterech liter na stojaku dla parasoli, wysapał jak hoplita, który przybiegł spod Maratonu:

– Zwycięstwo!

I nie padł.

– Rozalia K. jest ciężko chora – cieszył się.

– I co z tego, wiekowa była. Przepraszam: ma swoje lata.

– Lekarz pogotowia stwierdził, że się z tego nie wykaraska, naliczył jej dziesiątki chorób i zawiózł do szpitala – pieprznięty hoplita wiedział, co mówi, gdy określił to zwycięstwem.

Doszło do pierwszych chorób i to od razu z możliwym skutkiem śmiertelnym. Czy jest się z czego cieszyć? Tak! Coś się ruszyło, kończył się raj na ziemi, a zaczynało życie, choć to Rozalia K. miała je kończyć jako pierwsza. I ona miała się z czego cieszyć, bo to życie, które ma swój koniec być życiem, a nie mniemaniem, bajką dla niedojrzałych.

Czy w tych rozważaniach historiozoficznych się zagalopowałem? Niejako odpowiedź dała mi stara, tak, moja stara, która zaśpiewała.

Prawda, mieszkaliśmy w dawnej filharmonii, a ona była diwą, filharmonia jednak została przerobiona na mieszkanie, a diwa odmówiła impresario podpisanie kontraktu, bo wsadzał łapy nie do swoich majtek. Wybrała miłość do mnie, jak twierdziła, a ja nie miałem żadnych powodów, aby podważać jej oficjalne oświadczenie.

Słyszałem śpiew, który budował we mnie napięcie. Verdi, nie Verdi, którego teraz słyszałem, nie był rockiem, żadnym punkiem, ani tym bardziej umpa-umpa rapem. Verdi miał jednak jakąś więź z Robertem Plantem, a prawie na pewno z Grace Slick.

Żegnałem kucharkę, witałem artystkę, żegnałem żonę, a być może poznawałem kochankę.

Siedzieliśmy na parapecie bez zabezpieczeń, majtaliśmy nogami, a u dołu krążył głupi Franek, mijał, bądź zderzał się z innymi, których aż nadto znaliśmy.

Franek komunikował nowe złe wieści, a nam było coraz lżej. Znajdowaliśmy się niejako w sytuacji, w której zaczęliśmy być razem, być ponad innymi, tylko dla siebie, choć stara nie chciała wracać do filharmonii jako Filharmonii.

W zasięgu wzroku przemknął nam kilka razy prokurator i jego śledczy policjanci, z naszej wysokości nie odróżnialiśmy, czy był to akurat dobry, czy ten zły. Doszło do jakiś aresztowań, acz bardzo tymczasowych, bo skuci do południa, tego samego dnia wracali do siebie.

Jeden z doprowadzanych dopuścił się czynu, który wcześniej się nie zdarzał. Po prostu zdjął kajdanki i zwiał, nikt go już więcej nie widział. Jego ucieczka była możliwe dzięki zmianie, która właśnie zaszła, a on był jej jednym z pierwszych jej odkrywców.

Ale nie z tego powodu zjawił się prokurator, choć spodziewałem się go wcześniej. Zadarł głowę do góry, pomachał nam rękę, zszedłem mu otworzyć.

– Jeszcze się przewietrzę – stara została na parapecie. – A kieliszki, wiesz, gdzie są.

Jeszcze raz spojrzałem na dół na prokuratora, wszedł już do bramy, jednak w powidoku zarejestrowałem, iż faktycznie miał wypchaną lewą pierś, pazuchę.

– Przychodzę dopiero teraz, bo roboty było huk, jesteśmy na prostej finiszowej.

– Przyjście do mnie, to jak wypięcie piersi, aby fotokomórka zarejestrowała, jak najlepsze miejsce na mecie i najlepszy wynik?

– Tak nie oceniam.

Znajdowaliśmy się w drzwiach, a on pchał się z wypchaną piersią w głąb mieszkania. Wprowadziłem go gabinetu. Bo,  gdzie?

– O! – ocenił.

– Pierwszego dnia śledztwa wahałem się, czy nie zaproponować mojego gabinetu na miejsce prowadzenia śledztwa – niejako usprawiedliwiałem się. – Ale gdzie przeżywałbym katusze związane z kryzysem twórczym?

– Słusznie! – zgodził się ze mną – Moja partykuła dotyczy osobliwości gabinetu, jest wielki, ogromny, wręcz aula.

– Bo tutaj znajdowała się widownia filharmonii.

Przeszedł się po moim gabinecie, nucąc – o, w mordę – Verdiego, a stopy stawiał miękko, aby nie zagłuszać siebie.

– Akustyka idealna – oceniał głębiej. – Z zewnątrz nie widać wewnętrznych rozmiarów.

– Robota Le Corbusiera.

Usadzał tyłek na jedynym miejscu siedzącym, czyli moim  fotelu. Zorientował się, teatralnie zrezygnował ze swojej władzy, klapnął na podłodze.

– Jakże przyjemnie wejść bez biletu – odezwał się w nim  meloman. – Miejsce nieważne, liczy się obecność na wydarzeniu, liczy się sztuka, czyż nie tak?

Zwracał się do mnie nazbyt protekcjonalnie, pominąłem pytanie,  wyjąłem szklaneczki z biurka. I wodę sodową.

– Naczynia we właściwym miejscu – podejrzana zgoda zachodziła między nami. – Rozumiem, że to co mam za pazuchą, nie jest żadną niespodzianką?

Whisky?

– Gdzie druga połowa? – zaczęliśmy biwakowanie z prokuratorem w moim gabinecie. – W domu masz wolną rękę?

Czy to była impertynencja? Zamyślałem nie reagować, bo to przecież prokurator.

– No to za śledztwo, które jest domykane – podniósł szklaneczkę do góry.

– Szybko się uporaliście – cmoknąłem. – I okazałem się być już niepotrzebny? A może prokurator właśnie przyszedł pod adres, pod którym kończą się poszlaki, bo oto jest podejrzany.

– Po to, żeby wypić z podejrzanym? – był wyraźnie zadowolony. – Zamierzałem wcześniej porozmawiać, aby zrozumieć protektora i mieszkańców, ale nie umiałem znaleźć neutralnego terenu. Do cholery, nie ma u was knajp, tylko stołówki.

– Taka tradycja.

– To się zmienia. – prokurator rzeczywiście miał do zakomunikowania rewelacje. – Jedna ze stołówek właśnie zmienia szyld na jakiegoś Maxima, inna też zamierza serwować nie tylko obiady, bo wyszynk z panienkami i choć nie będzie to Ritz, ani Blitz, może Zamtuz, lecz zdecydowanie co innego niż dotychczas.

Nie czekałem, aż poleje, nalałem sobie z meniskiem wypukłym.

– Mogłem się tego spodziewać, gdy rozchorowała się Rozalia.

– Już zeszła – poinformował prokurator. – A co, nie wiedział pan?

– Nasz kontakt głupi Franek od kilku dni nie monitoruje ścian, ani nie przynosi nowości – usprawiedliwiałem się. – A my ze starą unosimy się nad swoją przeszłością, jakbyśmy odzyskali stracony czas.

– Kryzys twórczy minął?

A to byłaby nowość, do której nie doszedłem.

– Nie sprawdzałem – odpowiedziałem.

Jak sprawdzić kryzys, który minął? – karbowałem w pamięci, aby potem do rozpoznania tej przypadłości znaleźć narzędzia. Przecież nie wystarczy usiąść do maszyny do pisania i z głupia frant napisać wiersz. O!  – nie! A może jeszcze poemat.

– Poeto – przywoływał mnie do rzeczywistość interlokutor – pańskiego Franka wziąłem do siebie.

– Do pałacu Dziada?

– O, nie! – wyjaśniał. – Do siebie, do prokuratury, dostał posadę archiwisty, na razie na pół etatu, więc będzie panu od czasu do czasu służył.

Osoby jak Franek, jak nieżyjąca Rozalia, skazane były na nasze krajobrazy, zresztą te widoki dotyczyły nas wszystkich.

– Sprawdziłem spis pacjentów pobliskiej szpitala, który od domu dziada, od pana też, znajduje się niecałe dwa kilometry, przy głównej alei wylotowej i nikogo od was nie ma w nim odnotowanego jako pacjenta, czy też korzystającego z pogotowia medycznego – komunikował prokurator.

– A Rozalia?

– Ona jest pierwszą osobą od trzydziestu lat.

– I to z jakim skutkiem – ironizowałem.

– Wszyscy mieliście tego samego lekarza rodzinnego – dalej ciągnął temat zdrowia publicznego. – Ten zbankrutował grubo przed swoją śmiercią.

– Bo… – czekałem na uzasadnienie bankructwa.

– Bo nie doczekał wizyt pacjentów – odpowiedź zatem była prosta.

– Zdrowy nasz ludek, za to ich lekarz… hm… był śmiertelnie chory.

– Nikogo nie bolał ząb, nikt nie złamał żadnej kości? – prokurator nie pytał, tylko stwierdzał. – Niepokojące jest, że żadna choroba nie miała do was dostępu.

Słyszałem, jak stara schodzi z dachu, nie chciała samotnie doznawać wznoszenia. Tupała pantofelkami na wysokim obcasie. Jednak nie wchodziła w nich na górę.

– Nie boi się pan – prokurator  wskazał kciukiem na sufit – może jej coś się stać, ześliznąć z rusztowań?

– Nie, nie boję się.

– Błona waszego bezpieczeństwa zdaje się, że bezpowrotnie pękła.

Nie polemizowałem, wyczuliliśmy słuch, aby uczestniczyć w jej schodzeniu na dół. W takich momentach słuch doznaje widzenia. Widzieliśmy, jak chwieje się, łapie równowagę, naraża się – i nasz związek – na niebezpieczeństwo. Widzieliśmy uczestnicząc naszą niemożnością. Głęboko odetchnęliśmy, gdy udało się jej, a następnie przytuptać do drzwi widowni.

– Halo, jestem – zakomunikowała w drzwiach, którymi wpuszczano publikę.

Była w szpilkach wyzywającego fasonu. Lecz nie to mnie uderzyło. Mianowicie w jednej ręce trzymała wysmukłą butelkę, a w drugiej puchar.

– Powtórz – zakomenderowałem.

– Halo, halo – powtarzała. – Jestem, jestem.

Stara była wcięta. Jak? Jak to się stało i kiedy, dosłownie przed chwilą razem siedzieliśmy na dachu i unosiliśmy się. Prokurator zrobił zagadkową, acz wesołą minę.

– Pod pokrywką aż buzuje, unosi się – zmetaforyzował.

Patrzyłem na starą oniemiały, a prokurator zapytał:

– Kto skacze po nową połówkę?

Chciałem powiedzieć, że jej takiej nie znałem, skłamałbym. Bo taką poznałem. Było to wieki temu, od tamtej pory wszystko się zmieniło. A teraz powróciło.

– Nigdzie w pobliżu nie ma monopolowego – odpowiedziałem, nie spojrzawszy na pytającego.

– A nieprawda? – prokurator aż zachichotał, co przynosiło ujmę jego profesji. – Obok waszego bloku, filharmonii, niemal w drzwiach, rozłożył się na leżaku handlarz z imponującym wyborem alkoholi.

– Nielegalne.

– Byłoby nielegalne, gdybym nie wydał kilka koncesji na handel i wyszynk.

Choć stara miała kielich do szampana, pociągnęła z gwinta. Aż zabulgotało w niej, beknęła i upadłaby, gdybym nie pomógł utrzymać równowagi.

– Brakuje wytrzeźwiałki i klubów AA – wyraziłem obawę o przyszłość.

– Będą, będą – prokurator nie miał wątpliwości i zadysponował. – Gospodarzu, czyń swoją powinność.

Na co zareagowała stara, usłyszałem to, co nigdy nie było mi dane usłyszeć z jej ust, „Bella figlia dell’amore”. Prokurator miał ubaw po pachy, prokuratorskim tenorem odpowiedział „La donna e mobile”.

Rzecz jasna nie była to Maria Callas, ani Grace Slick, choć gdybym zatkał uszy, może dopatrzyłbym się Joe Cockera w Woodstock na skraju sceny, z której jakimś cudem nie spadł, dzielnie się trzymał. Tak też trzymała się stara po butelce szampana pitego z gwinta.

– To historyczna butelka – rozszyfrowała zagadkę. – Książę Mantui schował ją po ostatnim spektaklu za kominem, gdy całym zespołem weszliśmy na dach, aby się pożegnać.

– A nam potrzeba butelczyny dzisiejszej, bynajmniej nie historycznej – prokurator domagał się wzmocnienia swoich wrażeń pod koniec śledztwa.

Podejrzanym nigdy nie byłem, przyznał prokurator, nie zna przypadku, aby poeta mógł zabić dla pozycji społecznej, dla materialnego zysku, poeci to straceńcy, którzy zabijają siebie, choć czasami ratuje ich kryzys twórczy i nie dochodzi do samobójstwa w odwleczonym czasie.

Teoria powyższa była pociągająca, konkluzja jednak mi nie odpowiadała. Zawrócić z kryzysu, przenieść grę na inne boisko, prowadzić ją na własnych warunkach, flirtować z uczuciami innych. Prowadzić grę zwycięską w postaci publikacji, książek, laurów. I dlatego podejrzenie prokuratora od razu padło na syna Dziada, jedynego jego potomka, bo to on odniósłby zyski.

Charyzma jak aureola jest przenoszona mechanicznie na głowę najbliższych. Zanim ktokolwiek się zorientuje, że ta świetlistość jest do dupy, że jednoznaczna symbolika się jej nie należy, jest już za późno, mniejszość zdążyła narzucić opinię pozostałym.

Ale nie ta poszlaka pozwoliła sformułować ewentualny akt oskarżenia, lecz zwykłe ślady znalezione przez ekipę dochodzeniową, przez koronera, i przede wszystkim zeznania służby i domowników, którzy słyszeli i byli świadkami gróźb wprost, gróźb odebrania życia, dedukcja poza tym jest jedyną rozumową metodą dochodzenia do prawdy.

– Jedno zastrzeżenie – poprawiłem prokuratora – dochodzenie do prawdy materialnej.

– Innej nie miałem na myśli – potwierdził. – Nie jestem filozofem.

Na takie fatum była tylko jedna odpowiedź: kolejna butelczyna. Stara u siebie odkopywała partytury, a może już poszła spać, bo było późno.

A ja zainspirowałem się, miałem pomysł. Czyżby kryzys twórczy rakiem sie wycofał, zaczynałem latać? Mój dawny oksymoron odzyskiwał swoje napięcie: „idę polatać”.

Poszliśmy na miasto, na enklawę. Odkryłem to, co zawsze stało otworem, że do mieszkania prowadziły strome schody, a więc takie same wyprowadzały z domu. Z niejakim współczuciem odniosłem się do głupiego Franka, który nim przestał być, gdy został urzędnikiem prokuratury, ale wcześniej musiał się kilka razy dziennie wspinać, aby przystawić szklankę do ściany, bądź powiadomić starą i mnie, że rewizor zajechał.

Ściemniało się, chciałoby się napisać: choć oko wykol, ale to tylko zwrot literacki. Od razu dojrzałem sąsiada, który na leżaku zgromadził wszelaki towar, mydło i powidło, a w zębach trzymał ogryzek cygara. Nie rozpoznał mnie, więc nie pozdrowił, zasalutował prokuratorowi do czapki daszkiem do tyłu, szybko się przekonałem dlaczego, był pijany, chciał coś powiedzieć, bełkotał.

– Odpowiednia pora, aby się ubzdryngolić.

Prokurator szturchnął sąsiada, temu wypadł ogryzek z zębów, zatoczył się i byłby upadł, gdyby nie pytanie stawiające go na nogi:

– A gdzie alkohol, który był tutaj wyłożony.

– Był i się zmył.

Prokurator poznał miejscowe obyczaje, bądź przyszły wraz z nim – musiałem te podejrzenia przemyśleć i dopasować do przemian socjologicznych – w każdym razie handlarz nadepnął łóżko polowe, a te obróciło się wokół osi i ukazało nam to, o czym napomknął wcześniej prokurator, wybór alkoholi imponujący.

Nie byłem  znawcą, jedynie pokątnym amatorem. Mój towarzysz nabycie wziął w swoje ręce, padło na ballantaine’a.

– Z gwinta, z gwinta – zarekomendował, co też sam uczynił, uprzednio zdzierając banderolę, zdejmując nakrętkę, przetarł jednym i drugim rękawem i podał. Następnie założyliśmy sobie nawzajem ramiona na plecy, ruszyliśmy ze śpiewem na ustach, intonując „My, Pierwsza Brygada”.

Chciałem go zapytać, czy w takim stanie to jest legalne? Zgadł moje myśli, bo przerwał po pierwszej zwrotce i  odpowiedział:

– Patriotyzm jest legalny, patriotyzm zawsze jest sobą pijany. A tak między nami muzykalność nie jest zaraźliwa w małżeństwie, w którym te rzeczy winny przenosić się drogą płciową.

Chciałem powiedzieć, że nie znam dokładnie słów tego szlagwortu nacjonalistycznego, ale on śpiewał tak, jakby wyświetlały się na ekranie. Czytałem i śpiewałem, nawet wrzeszczałem.

Wrzeszczeliśmy. Do tego stopnia zakłócaliśmy noc, iż z budynku piętrowego, dochodziły głosy kobiet dyszkantem proszące o  niezakłócanie ich porządku, a gdy to nie pomogło, z parteru wypadło dwóch policjantów w jednej ręce z pałami gotowymi zaprowadzić pożądany porządek, a  drugą podtrzymujący opadające portki.

Z wrażanie im opadły, gdy rozpoznali, kogo to chcieli uspokoić. Repertuar mieliśmy jednak ubogi, po skończeniu szlagwortu, zaśpiewaliśmy go na bis. Słowa już mi się nie wyświetlały, bo po co, wrzeszczeliśmy jeszcze bardziej.

Wściekłość wrzasku nie potrzebuje rozumu, nie potrzebuje żadnych słów, żadnego ich sensu, potrzebuje patosu gardeł. W ten sposób dotarliśmy pod pałac Dziada. Szybko ominęlibyśmy go, niosąc pochodnię wrzasku dalej, gdyby nie kobieta, która siedziała na ganku z głową we własnych rękach.

– O jasny gwint – wrzask został ucięty przez prokuratora.

Nie zbudziły kobiety nasze decybele, ani krok marszowy, którym ją podeszliśmy. Prokurator szarpał, a ona nic. To we mnie tchnęło:

– Jeszcze jeden trup?

Na szczęście to tylko pytanie, została dobudzona. Wzrok jej błądził, więc mogłem ocenić urodę bez narażania się podejrzenia o taksowanie.

– Wiem, kim jesteś – prokurator okazywał się być detektywem.

– Nadia – ta odpowiedziała, aby potwierdzić moje przypuszczenie, bądź uprzedzić pomyłkę.

– Proszę zająć moje biuro – zapraszał prokurator, wręczył jej klucze do pałacu  z instrukcją. – Poradzisz sobie.

A gdy ona odkluczyła historyczne drzwi z wygrawerowaną na nich w płaskorzeźbie historią naszego gniazda, zostaliśmy znów sami, prokurator chciał kontynuować śpiew, lecz doceniając moją niechęć do odfajkowania tego zdarzenia i zajęcia się od razu dwuosobowym chórem w patriotycznym repertuarze, pospiesznie mi wytłumaczył.

– Straciłem zaufanie do służby waszego komendanta.

– Dziada – poprawiłem.

– Dałem wolne, a na ich miejsce przyjmuję szukających pracy uchodźców.

– Ukraińcy nie są nawet obcymi, tym bardziej uchodźcami.

– O’key. Nie jestem politykiem – w tej ciemności spojrzał mi w oczy. – Tutejsi, czy też nasi, nie chcą takiej roboty, na rynku pracy dostępne teraz są tylko Ukrainki. Ładna, prawda?

Prokurator uniósł obie dłonie na wysokość zwycięstwa, w prawej nadal dzierżył whisky, a lewą zarzucił mi na ramiona.

– Otwieraj dzioba, idziemy dalej.

Pierwsza część propozycji przyszła mi z łatwością, zacząłem śpiewać – jakby ta Ukrainka wlała we mnie harmonię – ale nie chodziło o mnie jako zapiewajłę, lecz towarzysza biesiadnego, bo do mojego dzioba prokurator lał złote whisky, po czym kierował mnie w swoją perypatetyczną podróż.

Chciałoby się napisać: szliśmy, szliśmy i szliśmy. Jak to klasyk ujmował: udaliśmy się w szłość samojedną. Ale to nieprawda, gówno prawda, mimo – a w zasadzie zwłaszcza – że alkohol deformował nam cel, szczególnie zaś poczucie czasu. Chlapniesz i budzisz się kilka godzin i kilometrów gdzie indziej. A jak się idzie śpiewająco – jak my we dwóch – kołowacizna jest oszałamiająca.

Gdy znaleźliśmy się nie wiadomo gdzie, prokurator spojrzał na mnie trzeźwo.

– Można? -zapytał.

Powinienem odpowiedzieć „można”, to oczywiste, trzeba tylko chcieć, nie chciałem się wdawać w rozważania historiograficzne, więc on odpowiedział za mnie.

– Trzeba tylko zabić.

Grzebałem w pamięci, zarówno tembr prokuratora świadczył, jakby czytał, a więc cytował. Znajomo mi brzmiało, ale skąd, ale co? Czyżby jakieś pisma Dziada, które będą nam wyznaczać przyszłość, określać tożsamość. Ki diabeł? Przebiegłem myślami bibliotekę, odwołanie do Szekspira zbyt banalne, oczywiste. Król Lear został wydany, zdradzony, a Dziad zabity – i to nie wiadomo, kiedy, jeżeli się trzymać sformułowań oskarżyciela.

Zabójstwo jest fragmentem pieśni, bez której hymn nie znalazłby chętnych ust, pieśń nie miałaby celu. Zabić to dalej trwać, podtrzymywać ducha i przede wszystkim wzrastać. Życie się wyjaławia, staje się anemiczne, grozi utrata go, dopiero zabójstwo daje pęd, nadzieję.

Interpretacja prokuratora skażona chorobą zawodową, wszak z takimi przypadkami miał często do czynienia. Widocznie plasował nadzieję za kratami. Pytanie: czy ten, który wsadza za kraty i patrzy na nie, też jest za kratami – z drugiej strony. Pierdel dla niepoznaki nazywany wolnością?

– Tak – powiedziałem głośno przerywając pieśń.

Byliśmy poza – poza nawiasem, poza myślnikiem, poza domeną Dziada – byłem bezbronny, a mimo to chciałem wziąć na siebie ciężar.

– Ha, ha, ha – wyrecytował śmiech.

Odpowiedziałem śpiewająco:

– Cha, cha, cha.

– Zabójstwo warte świeczki wolności, poeto – dalej recytował akt oskarżenia prokurator. – Przez chwilę nawet mogłem posądzać ciebie, gdyby nie kryzys twórczy.

– To przecież dobry motyw – broniłem swoje zbrodnicze możliwości.

– Zbrodnia jest twórcza, a kryzys jest niezbrodniczy – czytał akt oskarżenia. – Dyskwalifikuje ciebie, jako twórcę mordu, jesteś niewinny.

– Nie – wykrzyczałem.

Dopiero wówczas zauważyłem, gdzie zabrnęliśmy. Rozświetlony od wewnątrz długi budynek, falowiec wielopiętrowy, jakich u nas nie było, tak nas oświecał, jakby to był dzień.

– To tutaj umarła Rozalia K. – poinformował prokurator.

– Szpital.

– Przed nią przez dziesiątki lat nie odnotowano w szpitalu pacjenta od was, ani nie odfajkowano żadnego zejścia w urzędzie stanu cywilnego, byliście nieśmiertelni.

Tę wielkość nieśmiertelności dał nam Dziad.

– Nawet nie migrowaliście poza wyznaczony wam szlaban. Za żadną potrzebą, pracą, za kobietami, za mężczyznami.

– Za inspiracją – dopowiedziałem.

– Przewodził wam trup nad trupami, pielęgnowaliście go, konserwowaliście, doglądaliście jak ogród.

– To tylko metafory, prokuratorze, które przystoją mnie, a nie urzędnikowi, który oskarża.

– Zazdrość artystyczna? – zapytał. – Jak można wytłumaczyć zejście waszego przywódcy, OK, dziada, który zeszedł wiele lat temu, a wy tego nie zauważyliście?

– Jak? – zasępiłem się wraz z oskarżycielem. Staliśmy frontem do oświetlającego nas falowca, tylko kilka kilometrów od domu, od filharmonii, w miejscu, którego kompletnie nie znałem, bo byłem do tej pory nieśmiertelny.

Czyżbym stracił tę przypadłość i oto stanąłem twarzą, frontem do życia? Nie pytałem na głos, wiedziałem, że prokurator słyszy moje myśli. Lepsze życie niż nieśmiertelność?

Dlaczego takiego pytania nie zadawali specjaliści od absurdalności życia, egzystencjaliści, fenomenolodzy? Panowie Jaspers, Husserl, Camus, Sartre, hę?

– Dziad przestanie być protezą, która czyniła was doskonale martwymi, bo tym jest nieśmiertelność, prawda, poeto?

Prokurator mnie osaczał, acz nie tak jak Porfiry. Okrążał kryzys twórczy, chciał go zgnieść, jak wesz. Przekroczenie szlabanu to był trzask chityny, bym mógł żerować, pasożytować bez ochrony. Trzask zagłuszony „Pierwszą Brygadą”.

W porządku, że tu jesteśmy – a jednak manowce lepsze niż martwa wieczność, nieśmiertelność. Nie mieliśmy już czego wypić. Zrobiłem gest, ruch, jak zwał tak zwał, który mnie opuścił, a teraz stał się czytelny, jakby czekał na potwierdzenie swojego unieważnienia, takimi gestami posługuje się w „Easy Rider” Nicholson, czy w wielu produkcjach Gajos, gdy pożąda, a zostaje mu monopolowy zamiast burdelu.

I tak odryglowałem się na perypatetycznym wyjeździe, znalazłem się tam, gdzie dawno nie byłem, bezsiła odzyskała moc, a ból powrócił, choć tej przyjemności jeszcze nie mogłem zaznać, bo znieczuliłem gruntownie whisky/ wódką/księżycówką. Odzyskałem się śpiewająco.

Odzysk był zbiorowy, recykling dokonany przez śmierć wodza, to jest naszego Dziada. Prokurator utrzymuje, iż śmierć nastąpiła lata temu, nie będę się z nim sprzeczał, wczoraj z zeszłym Dziadem rozmawiałem i byłem wtajemniczany, w tej chwili polemika jest bezprzedmiotowa, bezpodmiotowa, bezcielesna, albowiem – stanie się to, co głosi Pismo – prawda nas wyzwoli.

Prawda wszak jest pychą, pytanie o nią: „Cóż to jest prawda?” wyzwalaniem się  niewoli nieśmiertelności.

Jak wrócę? – to było moje pytanie, zabrnąłem nie tylko kilka kilometrów od domu, ale także w czasie, w zmęczeniu.

Dobre pytanie – tak zwykle twierdzą ci, którzy nie znają odpowiedzi, ale nie prokurator.

– Rozglądnijmy się – zaproponował.

Potraktowałem dosłownie, omiotłem przestrzeń wokół własnej osi o całe 360 stopni: od jasności szpitala do ciemności nocy i znowu do szpitala. Omiotłem, wzrok mi kilkakrotnie zabuksował, acz jeszcze nie wiedziałem, o co się potknął.

– Do autobusu, tramwaju, a nawet trolejbusu nie ma potrzeby wsiadać, bo nie dojeżdżają, taksówkarze trasy nie znają, bo tam nie bywają, ze względu na szlaban i nie przejeżdżalność do wczoraj, co zatem pozostało?

– Piechotą – wydukałem, ale mi się to nie marzyło.

Poeta mógłby na ustach pieśni, lecz droga nie jest celem, miłością.

Oparłem się o biało-czerwony słupek, stojaki z rowerami, zabezpieczone kłódkami. Nie jestem złodziejem, a też nie mam sekatora. O to właśnie potknął mi się wzrok.

– Ciepło, ciepło – dopingował prokurator.

Emocje rozpalały prokuratora, jako urzędnik narażony na hemoroidy brał wszystko w ciemno, co go wyprowadzało z pokoju przesłuchań, aby dać odpocząć dupie.

Wyszedł, jak ja. On wyszedł na znane mu lądy, miał ubaw po pachy, ja odkrywałem, zdobywałem, byłem niejako Kolumbem, choć rozmiarów tyci-tyci. Pociłem się na zimno, bałem się.

– Trzeba zejść na ląd – wysnuł złotą myśl, a przy tym w świetle tego wieczoru na jego twarzy dojrzałem zachętę. Do zejścia na ląd i po nim się poruszania. Do konkwisty, a może czegoś więcej.

Brodę uniósł na wysokość ust, wskazując nią coś ponad moim ramieniem. Odwróciłem się i ujrzałem słup ognia. Stąd ta jasność wieczoru, nie tylko ze szpitala, który jest niejako przeciwieństwem światła.

Nie marnuj czasu, poeto – zarekomendował – obok tych rowerów widzisz hulajnogi?

Nie wiedziałem, co płonie, odezwał się we mnie strażak, zapomniany zawód u nas, bo od zawsze nic nie płonęło, nawet flaga unijna w proteście antyunijnym była niepalna. Aż do teraz. Nie pamiętałem o ogniu, do którego niegdyś ciągnęło mnie jak ćmę. A tu proszę, ogień zaprasza, jakiś hydrant się znajdzie, a węże strażackie wszak przywiozą służby.

Rzuciłem się na wskazany środek transportu, odepchnąłem się jedną nogą i podniosłem rękę na pożegnanie prokuratora, gdy wyrżnąłem twarzą o asfalt.

– To nie działa tak – zamiast współczuć, teoretyzował mój perypatetyczny towarzysz. – Owszem, to hulajnoga, ale nie taka, jaką w dzieciństwie oglądaliśmy w filmach dozwolonych dla naszego wieku.

– A ja miałem.

– Miałeś film, a w nim hulajnogę – prokurator na takie dictum nawet nie zacietrzewił się. – W tym widziadle ten wehikuł był dostępny za pstryknięciem. A w rzeczywistości bynajmniej nie chłopięcej był podrzędnym bolidem proletariatu.

Nie jedź mi tutaj zaprzeszłymi ideami, prokuratorze – postawiłem się. – Chcę się przenieść.

Wykorzystaj kartę bankową, ot co – śmiał się. – Tutaj takie cudo jest za opłatą.

Szukałem portfela.

Nie trudź się – przerwał. – Książeczka oszczędności to nie karta. Stawaj na platformie, ja uiszczę.

Trwało to krótko, po czym – nie żegnając się – znów wyrżnąłem.

Prokurator nie śmiał się. Pokazał mi, jak owe cudeńko obsługuje. Nie odwracałem się, aby nie zaliczyć kolejny raz glebę. Zbliżałem się do siebie, to jest do nas.

Chciałem zobaczyć szlaban, miejsce, które było granicą i nie pozwalało nam być na zewnątrz. Nie było to jednak nic fizycznego, nie było więc zdemolowane, rozebrane jak Mur Berliński, to kwestia grawitacji, której różne potencjały z tej i tamtej strony tworzyły ekrany, poza które ani rusz. Tak zderzaliśmy się ze ścianą, murem dotychczas, teraz przejechałem przez ten wykrot bezboleśnie. Ot, lekki podrzut, jakbym drapnął się po pryszczu na dupie i byłem u siebie. Chciałem zrobić w tył zwrot, aby sprawdzić, czy taka sama lekkość odbytu odczuwana jest przy wyjeździe, jednak szkoda mi było czasu. Acz takie uszczypnięcie przypomina, że boli, że żyję.

Jechałem na ratunek. Skupiłem się na słupie ognia, stawał się coraz bardziej mdły, słodki, ogień zamieniał się w dym. I wreszcie docierało do mnie, że płonie pałac Dziada. A gdy byłem całkiem blisko, pożar się jeszcze bardziej ukonkretnił, tak słodko płonęła Biblioteka.

Powinienem rzucić się na pomoc szpargałom, narracjom, wiedzy tajemnej, bo wiedza jest zawsze tajemna, w innym wypadku przestałaby być wiedzą. Zsiadłem z hulajnogi, aby wyhamować moje bohaterskie zapędy, które nie ratują życia ludzkiego, lecz coś tak niekonkretnego, złudnego, służącego do omamienia bliźniego.

Nie miałem nic przeciw książce, tylko Bibliotece. Książka rzucana w ogień jest kulą ognia, która uderzy w nas, nawet jeżeli ta kula ognia powstała z opowiadania o gościu, które chodził po wodzie, a nawet jego pamiętnikarze przekonywali, że potrafił zamienić wodę w wino. Mit mnie nie razi, ale ogień, który ma oczyścić, wypędzić z kobiety czarownicę, a ludzi uczynić sługami idei. Biblioteka to nie mauzoleum.

Moim wrogiem była taka Biblioteka, której byłem niewolnikiem. I już miałem nie rzucić się na ratunek, gdy uprzytomniłem sobie, że owszem byłem niewolnikiem, ale około bibliotecznym, bibliofilem, który gustował – że ta rzeknę – w bibliotekarkach. Ot, taki tam Spartakus przywiązany kajdanami do książki.

Hulajnogi już nie odpalałem, zostawiłem ją samopas, nie tylko z obawy, aby nie wyrżnąć gębą w ziemię ojczystą, lecz w gruncie rzeczy, aby podziwiać panoramę z rodakami, którzy nie rzucali się na ratunek, jak powinni to zrobić podając sobie z rąk do rak wiadra wody, widziałem ich oniemiałych, by nie powiedzieć z oczami wlepionymi z podziwem. Obok sterczała przetrącona figura Wenus, upomnikowana alegoria tego, co się dzieje, nie wiadomo, czym się staje.

Jakby nie znali ognia, tylko ten pod fajerką i na końcu papierosa. Rodacy mogliby podziwiać ogień, owszem, mają moją akceptację, bo ten żywioł inspiruje, wszakże pod warunkiem, iż strażacy, tudzież inne służby walą sikawkami w języki czerwone, w dym niekadzidlany, niekainowy, walą sikawkami – bo nie skończyłem z tym zapatrzeniem się – wodą, wodą, a może nawet pianą gaśniczą.

Nikogo jednak oprócz rodaków tubylców nie było, a ich była czerń, chmara, wszak nie chmura, z niej wszak mógł zrodzić się deszcz.

Szturchnąłem pierwszego z brzegu, zawsze mi się mylił, rodak rodowity, tubylec rodowity, ziomal, ekstrakt rodaka, mylił mi się z Kowalskim, nie byłem pewien, czy to Nowak.

Rodaku pozwalacie tak strawić największe nasze dobro.

Czego – nawet nie spojrzał na mnie i dopiero po czasie usłyszałem, że na końcu tego słowa postawił znak zapytania. – Czego? Poeto, spieprzaj do domu, bo zajmie ci się korespondencyjnie (paralelnie) papier od tej temperatury i nie będziesz miał na czym napisać wiersza.

Ale ja mam impotencję w stosunku do wierszy.

Mówiłem to w ciszy rodaków i trzasku ognia, a ze ogień płonął bezsłownie, inni nic nie mówili, więc moja artykulacja rozniosła się, jak echo, jak głuchy telefon, gdy słowo jest zabijane sylaba po sylabie i staje się nieczytelne, jest jedną wielka emocją, niezależnie, czy to wzruszony szept, czy krzyk gniewu.

Moje przyznanie przyjęte zostało z aplauzem, najpierw Nowak, bądź Kowalski, zaczął mi klaskać, przyłączyli się do niego następni, a po chwili klaskał cały tłum rodaków, czerń lokalna.

Niegaszony ogień też oniemiał, nie ma się co dziwić, bo pozostały już tylko zgliszcza, wszyscy wiedzą, że książki źle płoną, palą się obwoluty, okładki, płoną autorzy, a treść ma się dobrze. Eksperymenty behawioralne dowiodły, że najlepiej płona grafomani, acz święta inkwizycja mogłaby mieć inne zdanie na temat takich nietłustych skwarek.

Pozostało mi się tylko ukłonić, gdy to zrobiłem, uznano, że to koniec widowiska, zaczęli się rozchodzić. Dopiero teraz Kowalski, może Nowak, spojrzał na mnie. Tak mu dobrze patrzyło z gęby, tak radośnie, zupełnie innym go do tej pory znałem, że zacząłem się do niego przymilnie uśmiechać.

Może przesadzam z tym uśmiechem, nie widziałem swojej twarzy, a że już ognia nie było, nie mogłem dojrzeć w jego źrenicach odbicia swojej fizjonomii, w każdym razie poczuł się tak familiarnie do mnie nastawiony, a może nawet z głębszym podtekstem, który mogłem oczekiwać jedynie od swojej starej, iż nachylił się i szepnął przeciągle;

Daj pyska.

Strzeliłem, ale w jego pysk. Jego rysy twarzy się wyostrzyły, śmiech nie zamarł, stał się tylko wyraźniejszy, wszedł na wyższy stopień tonacji, na drabinę niemalże podziwu, odwrócił się przeciągle, jakby miał się tęsknie obejrzeć, ale odszedł.

Przerzedzali się rodacy, zatopiłem patrzenie w żarze, który inspiruje do sikania, ponoć to fizjologiczne następstwo poddania się żywiołowi, rozglądałem się za krzakami, gdzie by tu odcedzić się, gdy stwierdziłem, że zostałem sam na placu pogorzelców. Samotność jednak nie była pełna, gdyż to co wziąłem za pomnikową Wenus z Milo, okazało się być Nadią siedzącą na odwróconym denku wiadra.

Ona jedna z całego towarzystwa miała wiadro, ona jedna okazała chęć ratunku bibliotece, ale nie była w stanie wygrać jedna przeciw wszystkiemu. Wenus nieamputowana, Wenus przedwenusjańska, gdy nie wiadomo było, czy przetrącona może zostać upragnioną Wenus.

To nie ja – powiedziała.

Hm – poprawiłem ją.

Nie chciałam.

Usiadłem biodro w biodro na denku wiadra. Miednica w miednicę. Żeńskość w męskość, jej rosła, moja próchniała, ona tężała, ja się ulatniałem, tliłem, jak ten żar.

Wziąłem ją za rękę, która miała być przetrącona, druga zresztą też, acz nie cała.

Prokurator nie miał wyjścia – uspokajałem. – Wyprowadził mnie na zewnątrz, aby mogło się dokonać, to co się dokonało.

A moja robota?

Przecież nie będziesz bibliotekarką.

I kto? – mówiła po ukraińsku.

Wystarczająco jest roboty w pałacu – trzymałem ją za rękę, nawet wówczas, gdy wstaliśmy z wiadra – Zwłaszcza, że zamieszkasz w nim sama. Lokatorzy pałacu zeszli, a służba nie jest nikomu potrzebna.

Pałac bez biblioteki? – zapytała, ale nie czułem się zobowiązany, aby odpowiadać na to bezsensowne pytanie. Jak Wenus bez rąk? – chciałem dopowiedzieć, ale byłbym impertynencki.

Nie dmuchaj w żar – przestrzegłem i sobie poszedłem.

Wcale nie musiałem odchodzić za daleko, aby usłyszeć Verdiego, którego twórczość poczęła się z bąbelków szampana. Odkryłem zależność tej inspiracji.

W moim gabinecie butelka innego szampana stała na moim biurku, co nie było żadną zbrodnią, znajdował się na nim papier, który wczoraj – och, przedwczoraj –  był przesyłką z historią, którą z takim trudem wydobywałem ze skrytki w bibliotece w obecności Dziada.

List, który fizycznie uruchomiał ciarki na plecach, a dla ducha obiecywał szczyty tajemnicy, miałem się po nich wspinać i poznać istotę nie-wiadomo-czego, przestał mnie w tym momencie rajcować.

Cóż w nim mogło być? Kopia dokumentu nadania szlachetności mojemu rodowi przez kancelarię Kazimierza Wielkiego? Ależ o tym widziałem z podrzędnym prac historycznych.

A nawet gdyby miała być w nim we fragmentach zagubiona „Comediae” Arystotelesa, która mnie fascynowała dlatego, że była i jej nie ma na zawsze, sczezła w ogniu czasu. I oto cudem przeniesiona przez szczelinę czasu, jak freski w katakumbach „Romy” Felliniego.

Cuda są fascynujące, mądrość stawia nas do pionu, ale jaki jest sens tej tajemnicy tu i teraz, gdy jesteś wolny, szlabany na granicach zostały podniesione, twoja miłość jest przy tobie i do tego we wspólnym domu.

Wciórności! A niech tę zwiędłą tajemnicę zaleje podrabiany szampan, a nawet cudem nabyty Dom Perignon, stanąłem przed problemem, o którym nie miałem zielonego pojęcia. Co zrobić z życiem, które zostało zdemolowane przez kryzys twórczy, przez zahukany patriotyzm, którego łabędzim śpiewem był duet z prokuratorem ww repertuarze „Pierwszej Brygady”.

Na moim biurku żylasta ręka, bez mała pergaminowa, odwróciła butelkę, nic z niej już nie wypłynęło na leżący pod nią list. Była osuszona. I dopiero łaknienie godne alkoholika całą uwagę skupiło na ręce, następnie na ramieniu, chudej klatce piersiowej i całej osobie o twarzy niebezpiecznie przypominającej mumię.

Opowiadam tylko o wizji, po niej przyszła fonia, potencjometr przesadnie odblokował ścieżkę dźwiękową. Musiał z szumu odłamków i piachu domyślać się, jaka skryta jest pod tym melodia. Po niewielkim czasie uzyskałem potwierdzenie, gdy szum został wessany, harmonia została podzielona między moją starą i księcia Mantui, iż nie zaszły większe zmiany na top liście tego domu.

Co innego mnie niepokoiło. Choć nie lubię kryminałów, nie lubię trupów, nawet gdy fontannę mają w miejsce krwiobiegu, mimo mojego wewnętrznego rozgardiaszu nie wyrażałem zgody, aby corpus delicti służył jako nakrycie stołowe.

Książę Mantui manifestacyjnie zrobił sobie z niego skręta, a stara wdychała dym, który opuścił jego nozdrza. Robiła to tak rozkosznie, jak podczas naszych pierwszych stosunków przerywanych.

Co jest grane? – zadałem sobie pytanie. Nie znalazłem odpowiedzi, więc ryknąłem:

Dość.

Ale książę podał skręta starej, a ta sama się sztachnęła, on zaś powtórzył jej gest wdychania.

Dobra marycha – zrecenzowała moja małżonka.

Dla formalności wydarłem się wniebogłosy jeszcze raz:

Dość.

Znowu bez reakcji. Już wiedziałem. Pozostało mi spakować manatki, wziąłem z biurka resztki zaplamionego listu. Butelka nie była do końca osuszona, kilka kropel spłynęło do mojego spragnionego, bo skacowanego gardła.

Rozkosz wilgoci w tej suchości. Nie oglądałem się za sobą. Bo po co?

 

Tak to się mówi: nie oglądałem się, acz moja sytuacja była bardzo panoramiczna. Po raz pierwszy widziałem wszystko wokół głowy, nie musiałem się obracać, aby wiedzieć, co się wokół mnie znajduje, jeszcze nie miałem zdolności panoramy wertykalnej, aby poruszać się wzdłuż osi przeszłość – przyszłość, jak panienka na rurze, miałem jednak przeczucie, ze i to będzie mi dane, gdy nie przestanę walczyć z kryzysem twórczym.

A ten wydawało mi się, że odchodzi. Nie miałem dowodów w postaci fragmentu większej całości: obrazu nadającego się na indywidualną wystawę i oczekiwania na wernisaż, sonaty godnej palców Krystiana Zimermana, czy choćby cyklu wierszy, który mogłaby wydawać biblioteka wojewódzka, a ja zamarzyłbym powtórnie o Nike.

Pewnie gdybym siadł do biurka tak bezczeszczonego przez arystokratę z Mantui, jedno z powyższych osiągnięć dokumentowałoby, że impotent został przeze mnie pożegnany wraz ze szlabanami. Wcześniej należało ułożyć się ze starą.

Dziwne, ale ona nie wniosła żadnego protestu, gdy chrząknąłem i ten tego nie widziałem jak zacząć, po prostu odpowiedziała na niezadane pytanie.

Tak musiało się stać i tego się nie obawiałam.

Nie kochałaś mnie?

Kochałam i dlatego się nie obawiałam, a książę Mantui to zwykły trefniś dziejowy, który nie był żadnym Casanową.

Nie chciałem tych kulturowych zaprzeczeń rozbierać na tradycję, którą warto kontynuować i na taką, która niczego dzisiaj nie wnosi, zadałem tylko sakramentalne pytanie:

Co teraz?

Nic.

Znowu otworzyłem gębę, z które bez paradontozy mogłyby wypaść zęby.

Nic – kontynuowała. – Nie musisz wszak być dyrektorem filharmonii. To pierwsze nic zawodowe, a drugie, widzę, że nie musisz się zmagać z kryzysem twórczym, najważniejsze nic masz zatem już szczęśliwie poza sobą.

I powiedzcie, czy nie warto było kochać takiej kobiety? Czułem się dumny z mojej byłej starej, gdyby miał powtórzyć tę miłość, to nie zastanawiałbym się długo.

A, a – zacząłem.

Przerwała mi:

– Mów, choć wiem o czym.

Zatem odpowiedz.

To były tylko szpargały, które już nie powinny ciebie obchodzić, jakieś potwierdzenie nadania szlachectwa siedemset lat temu z okładem przez kancelarię Kazimierza Wielkiego.

Tego się nie spodziewałem, zaniemówiłem, aby ona mogła kontynuować.

Marycha może była lepsza, może nie – odpowiedziała. – Liczyła się świadomość, że sztacham się historią, która jest martwa, mimo że dla wielu chwalebna.

A dlaczego z fircykiem z Mantui?

Och, on codziennie dokonuje podobnego auto-da-fe – miał mnie pod kontrolą.

Przyznacie, że poszło mi jak po maśle. Wyobrażałem sobie, jak Fanek byłby nieusatysfakcjonowany, gdy nie słyszałby inspiracji do swoich fantazji.

 

A teraz. Teraz jest względne, bo jak pisałem miałem przed sobą rurę wertykalnej panoramy, stałem w bramie cmentarza, siedem (cyfrą: 7) kilometrów od domu, który był i będzie filharmonią.

A to dlatego, że jeszcze słyszałem jego łabędzi śpiew.

Stałem nie sam, palcami wpleciony w inne palce. Szkielet w szkielet, kosteczki w kosteczki. Zgroza? Nie! Już to udowodnił czarno na białym papierze były ziomal Dostojewski, który jednak nas nie lubił, a to dlatego, że jego przodkowie opuścili Enklawę na zawsze, aby on nie został Bobokiem.

Zgroza nie jest zgrozą, gdy grozą pomrukuje z grobów, gdyż to są wygibasy pośmiertne, konwulsje martwoty, jeszcze rosną paznokcie, a niektóre kości zgięte w uniżoności prostują się.

Stałem, trzymałem, a potem szedłem. Szliśmy. Zbiorowy grób żołnierzy sowieckich, alejka w prawo, a potem w lewo i byliśmy.

Odgiąłem swoje kosteczki z kosteczek, w które spleciony był mój i jej szkielety obleczone mięsem, ścięgnami i skórą.

Uszczypnij mnie – poprosiła Nadia.

Boli – zakrzyknęła, zanim to zrobiłem.

Nie mieliśmy żadnego wieńca, żadnych kwiatów, ani nawet buta w butonierce, cokolwiek to znaczy.

Tabliczka na obelisku informowała, że syn Dziada odszedł z żywych tego świata kilka lat temu.

Prokurator ścigał jego cień, wyznawał zasadę; aby gonić cień, jak króliczka.

Jeżeli teraz mielibyśmy 39 rok, to młody Dziad odszedł w 33. I wówczas spadły ze mnie kajdany kryzysu twórczego, wczepiłem się w jej kosteczki i wyznałem:

– Wieszczyłem to w „Trzydzieści i Trzy”.