PiS (15.07.2015)
„Dajmy żyć ludziom tak jak chcą” – Maryla Rodowicz dołącza do akcji Kampanii Przeciw Homofobii
– Czuję się zażenowana, że to jest w ogóle temat, dlatego że to jest coś oczywistego. Uważam, że jakiekolwiek głosy krytyczne są dowodem braku tolerancji i demokracji – mówi Maryla Rodowicz o swoim udziale w kampanii wspierającej osoby LGBT (lesbijki, gejów oraz osoby biseksualne i transpłciowe).
Popularna piosenkarka dodaje : – Dajmy żyć ludziom tak, jak chcą. Nie powinniśmy wcinać się w to ani decydować kto, z kim i dlaczego – stwierdziła. Na pytanie o związki partnerskie Rodowicz powiedziała o tym, co by zrobiła gdyby była posłanką: – Głosowałabym za związkami partnerskimi, bo to jest dla mnie oczywiste i w ogóle nie podlegające dyskusji – przyznała.
Akcja „Ramię w ramię po równość” jest organizowana przez Kampanię Przeciw Homofobii. Ma zachęcić Polki i Polaków do publicznego okazywania wsparcia osobom nieheteroseksualnym dzięki udziale w niej osób publicznych związanych z kulturą, sportem i mediami.
MICHALIK: POLITYKA W BOKSERKACH
ELIZA MICHALIK, 15.07.2015
Kobiety w mediach to najwyżej aniołki, suki, babo-chłopy, dziwki, ślicznotki, laleczki, stare panny.
„Wszędzie te baby”. „Mimo całej sympatii dla pani, pani Elizo, muszę powiedzieć, że niektóre baby to już się po telewizjach za bardzo panoszą”. „Jestem feministą, ale kobiety jednak są z natury bardziej fałszywe”. „Popieram ruchy feministyczne, ale czy nie jest tak, że wam kobietom brak solidarności?”. „Każda kobieta pani powie, że najgorzej mieć szefa kobietę”. „Nikt nie będzie dla kobiety taką suką, jak inna kobieta”. „Nie za dużo tych bab na antenie?”. Fajny ten Twój program „Szpile”, ale po co ty się wpychasz w tę feministyczną przegródkę, przecież ty będziesz postrzegana jako wściekły babsztyl”. „Po co tyle tych babskich tematów, ta przemoc w rodzinie, to robi wrażenie, jakbyś nie lubiła mężczyzn”. „Nie przesadzaj z tymi żeńskimi końcówkami, nie będą cię szanować”. „Pani Elizo, jest pani taka ładna, kiedy się pani złości” (odpowiedź bardzo szacownego profesora na próbę polemizowania z jego stanowiskiem, że parytety są niepotrzebne). No i moje ulubione: „Pani Elizo, ja tak panią lubię, proszę nie zamieniać się w feministkę”. I znowu: „Wszędzie te baby”.
W świecie prasy, radia i telewizji mit o „babach wszędzie” rozkwita, zasadzony na żyznej glebie męskiego przekonania o własnej wyższości (czasem i kobiety uważają, że mężczyźni są „z natury” lepsi, albo – i to jest łagodniejsza wersja – do pewnych rzeczy „lepiej się nadają” ). Pielęgnują go starannie wydawcy, producenci, prezesi, dyrektorzy, kierownicy działów, operatorzy kamer. Pielęgnują niektórzy prowadzący i prowadzące, dziennikarki i publicystki. Wbrew rzeczywistości, w której jedyna w mediach grupa, w której jest więcej kobiet, to researcherki. Ciekawe: kobiety dominują w procesie zbierania informacji, ale później, w działach, w których decyduje się, co z tymi informacjami zrobić, jak je obrobić, skomentować, naświetlić i wypuścić w świat, decyzje należą do mężczyzn. To oni są wydawcami, producentami, dyrektorami programowymi, prezesami stacji i szefami newsroomów. Jakże dobrze się ma w rzekomo nowoczesnych polskich mediach stary, sprawdzony schemat: kobieta do roboty, mężczyzna do władzy!
Już w 2010 Helsińska Fundacja Praw Człowieka zwróciła uwagę, że 70 proc. prezenterów i dziennikarzy zatrudnionych w mediach to mężczyźni, a tylko 19 proc. z kobiet bierze udział w programach telewizyjnych i radiowych jako komentatorki, jednak i tak najczęściej w tematach, których prestiż jest niski. W tematach ważnych, jak gospodarka, wojsko, służby specjalne czy wymiar sprawiedliwości, niemal 90 proc. komentatorów to mężczyźni, występujący w szanowanych eksperckich rolach. Sprawy ważne dla kobiet to około jednak czwarta wszystkich tematów poruszanych przez media.
O kobietach w mediach w ogóle można by napisać książkę. O tym, jak są zatrudniane i na jakich stanowiskach, o tym, jak im się płaci i jakie mają umowy, o tym, jak traktuje, gdy zachodzą w ciążę i zostają matkami. O tym, dlaczego tak mało w studiach telewizyjnych i radiowych publicystek, dziennikarek, ekspertek, polityczek, a jeśli już są, to najczęściej dobiera się je tak, by swoim zachowaniem potwierdzały najbardziej negatywne stereotypy o swojej płci, a więc były: kłótliwe, wrzaskliwe, z bezmyślnym słowotokiem, nie za mądre, piskliwe, mało kompetentne i niemerytoryczne. Fakty jednak nikogo nie interesują. Ludzie wiedzą swoje: „baby są wszędzie”.
Sylwia Kubryńska, moja ulubiona felietonistka „Wysokich Obcasów”, napisała słusznie, że „kobiety to obecnie jedyna grupa, którą można w czasach poprawności politycznej bezkarnie obrażać i publicznie pokazywać jej miejsce w szeregu”. Sylwii chodziło o opublikowany przez Frondę poradnik „Jak przypodobać się mężczyźnie”.
Jednak moim zdaniem kobiety to nie tylko jedyna grupa, którą można całkiem bezkarnie publicznie poniżać, kobiety to także jedyna zbiorowość, której obraz w mediach jest całkowicie fałszywy i niesprawiedliwy.
Efekt: kobieca naturalność, a co za tym idzie kobiece możliwości rozwoju i samorealizacji, prawo do dążenia do szczęścia na swój jedyny, własny i niepowtarzalny sposób, dawno nie stały tak nisko w cenie.
Chcecie dowodów medialnej mizoginii? Proszę bardzo, wystarczy otworzyć gazetę lub włączyć telewizor. Polityczki są dobrymi dziewczynkami do bicia, bo nie realizują katolickich, tradycyjnych kobiecych ról, łatwo w nie uderzyć i seksizm wobec nich jest chlebem powszednim. „Idzie kobiecość. Szydło. Kopacz” – to nagłówek jednej z codziennych gazet, mieniącej się postępową, dzień po konwencjach PiS i PO. Albo podpis na pasku największej telewizji informacyjnej: „Beata Szydło kandydatem na premiera”.
Wyobrażacie sobie tytuł: „Męskość idzie. Kaczyński. Tusk”? No właśnie. Nie wyobrażacie sobie, bo to niemożliwe. I co by szkodziło napisać: „Szydło, kandydatka na urząd premiera”? Przecież słowo kandydatka to normalne słowo, a nie żaden feministyczny neologizm. Ano szkodziło – tym, dla których wtedy byłoby w Polsce zbyt kobieco. Jak się wyraził pewien pan: „aż duszno od tych estrogenów”.
Estrogeny są złe, ale tylko w polityce i u władzy. W kuchni, sypialni, przy dzieciach i na zakupach są już cechą bardzo przez media pożądaną. Ukazał się właśnie bardzo ciekawy tekst o obrazie kobiet tworzonym przez prasę kobiecą . Można go streścić bardzo krótko: kościół, kuchnia, mąż.
Jeśli rację miał Wittgenstein, a sądzę, że miał, że granice naszego języka pokazują granice naszego świata, to polskie media codziennie zaprzeczają podmiotowości kobiet i negują ich znaczenie w życiu publicznym. Najdelikatniejszy z możliwych przykładów to właśnie nagminne wyśmiewanie lub reagowanie agresją na żeńskie końcówki, czyli mówienie o kobietach pełniących ważne funkcje, zaznaczając ich płeć. Na co dzień toczę boje o „premierę”, „profesorkę”,” doktorę”, „ministrę”, „gościnię”, „prezeskę” i inne. Sama wiem najlepiej, że wyrazy te są nie do przełknięcia dla osób piszących żółte paski i większości prowadzących programy publicystyczne. Często tych samych, które nie mają jednak problemu, żeby powiedzieć „morderczyni”, „dzieciobójczyni”, „zbrodniarka”, „sprzątaczka” czy „prostytutka”.
Celowy zabieg? Nie wiem. Wiem jednak, że język ma ogromne znaczenie symboliczne. Nie tylko opisuje rzeczywistość, ale aktywnie ją tworzy. Daje dyskryminowanym grupom, jak kobiety, siłę, ale i może odebrać im wiarę w siebie, umniejszyć, upodlić, zbagatelizować, sprawić, że poczują się nieważne i stracą wiarę w siebie. Język jest ważny.
Niekiedy przejawy mizoginii wydają się błahe i łatwo je przeoczyć. „Babski kit” – pisze Janusz Palikot na swoim blogu, we wpisie poświęconym polityce Ewy Kopacz i Beaty Szydło. Czy kiedykolwiek napisał o Piechocińskim czy Millerze, że wciskają nam „męski kit”? Aleksandra Dyjak, felietonistka „Wprost”, ma w tym piśmie rubrykę zatytułowaną „Polityka na szpilkach”. Naprawdę sądzicie, że ktokolwiek ośmieliłby się zaproponować mężczyźnie, dziennikarzowi, na przykład Tomaszowi Lisowi albo Bogdanowi Rymanowskiemu, tytuł rubryki: „Polityka w bokserkach” albo „Polityka w półbutach”? I że któryś z nich by na to przystał?
A program Babilon? BABILON! Myśleliście, jak by to było w sobotnie popołudnie włączyć TV i obejrzeć sobie do popołudniowej kawy „Chłopilon”? Nie? I słusznie, bo zapewniam, że takiego programu nigdy, w żadnej telewizji, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, nie będzie.
Czy pamiętacie dr Magdalenę Ogórek? Jak w telewizyjnych rozmowach z nią nagminnie pomijano tytuł naukowy, jak zwracano się do niej per „pani Magdaleno”, zamiast „pani doktor” czy po prostu „proszę pani?”. Pamiętacie, jak zabraniano kobietom, publicystkom i dziennikarkom traktować ją jak normalną uczestniczkę życia politycznego, każdy kobiecy głos krytyczny traktując jako przejaw zazdrości o urodę, długie nogi lub drogie sukienki?
To teraz pokażcie mi choć jedną sytuację, w której ktoś uznał, że Piechociński krytykuje Kukiza z zazdrości o sprężyste uda, a jeden publicysta zarzuca drugiemu, że „czepia się”, „atakuje” (czujecie tę manipulację? Nie „krytykuje”, „weryfikuje”, „pyta” czy „poddaje w wątpliwość”, ale właśnie ATAKUJE i CZEPIA SIĘ) jakiegoś polityka z zawiści o jego duże auto i kosztowny garnitur.
Gdy okazało się, że premierka Kopacz zatrudniła kilka kobiet na stanowiskach ministrów, prasa pisała o „psiapsiółkach pani premier”, koleżaneczkach i kółku przyjaciółek. Mężczyźni u władzy od zawsze zatrudniają niemal wyłącznie mężczyzn. Czy komuś to przeszkadza? Czy ktoś zwrócił im kiedyś na to uwagę?
Mężczyznom w mediach wolno więcej, po prostu dlatego, że są mężczyznami. Gdyby choć jedna z sytuacji, które przytoczyłam, a których kobiety doświadczają na co dzień, przytrafiła się mężczyźnie, uznano by ją za straszny seksizm. I to jest właśnie istota pogardy .
Kobiety istnieją więc w mediach na kilka sposobów. Jako seksualne zabawki – podkreśla się wtedy i komentuje ich stroje, wygląd, urodę, młodość, sex appeal i „seksualną przydatność do spożycia”. Jako suki – zimne, wyrachowane, dążące po trupach do celu (co ciekawe, u mężczyzny taki zestaw cech jest uważany za zaletę, jest oznaką konsekwencji, cech przywódczych i zdecydowania). Jako przekupki z magla – głośne, krzykliwe, niekompetentne, jak Beata Szydło, Krystyna Pawłowicz. Jako infantylne podlotki – takim przekazem regularnie krzywdzi się choćby Joannę Erbel, której kobiece stroje i świetny wygląd przysłaniają większości publicystów fakt, że jest niezwykle konsekwentną, zdeterminowaną i skuteczną działaczką miejską. Jako stare sfrustrowane baby – znane profesorki, działaczki feministyczne; jedna z nich powiedziała mi, że od lat różnej maści politycy i dziennikarze sugerują, że jest lesbijką, w czym nie byłoby niczego złego, tyle, że ona ma męża i dziecko. Jako głupiutkie acz urocze (niegroźne, bo nie stanowiące konkurencji) kobietki – szczebiotki, które mężczyźni mogą traktować z pobłażliwością; najczęściej śliczne działaczki młodzieżówek partyjnych, które w każdej kampanii wyborczej wyciągane są przez nich, niby króliczyce z kapelusza. Są w końcu kobiety klasyfikowane jako „stare panny” – te, które krytykują dyskryminację ze względu na płeć, z pewnością dlatego, że „żaden chłop ich nie chciał”.
Bywamy więc w przekazie medialnym aniołkami, sukami, babo-chłopami, dziwkami, ślicznotkami, laleczkami, starymi babami i starymi pannami. Wszystkim, tylko nie ludźmi. Słowa nie zawierające epitetów, przymiotników, nie wartościujące, lecz opisujące, jak „polityczka”, „premierka”, „profesorka”, są wobec kobiet używane dużo rzadziej niż wobec mężczyzn.
Mamy w mediach sporo nawyków pogardy wobec kobiet, tak częstych, że już ich nawet nie zauważamy – tych całkiem jawnych, wynikających z lęku i tych ukrytych, czasem nieuświadomionych, a nawet skrywanych za facjatą dobrodusznego feministy, który tylko czasem od niechcenia powie ściszonym głosem: „ale mimo całej sympatii dla kobiet, muszę pani powiedzieć, pani Elizo, że niektóre baby to już za bardzo się panoszą”. Winne jest przekonanie – często ufundowane na postawach i zachowaniach samych kobiet, które szukając akceptacji ukrywają swoją inteligencję, udając słodkie i nieporadne – że kobiety są głupsze, płytsze i mniej kompetentne. Winna jest tradycja, która każe pewne rzeczy robić „o tak” – tylko dlatego, że tak robiło się je zawsze (oszczędza to myślenia i zastanawiania się) – lub nie robić i pozostawić je mężczyznom, gdyż oni „z natury lepiej się do nich nadają”. Winny jest utrwalający postawę poddaństwa kobiet polski katolicyzm, utrwalający przekonanie o wyższości mężczyzn ze strachu, że kobiety odbiorą im władzę.
Bo – i to jest właśnie sedno sprawy – media są częścią układu władzy i walka o to, jaki obraz kobiety mają przedstawiać, jest walką o władzę. Dlatego wielu mężczyzn, świadomie lub nie, tak zażarcie się broni, by nie zobaczyć i nie pokazać w kobiecie człowieka.
Pytałam kiedyś prof. Henryka Domańskiego z PAN, która z płci stoi wyżej w hierarchii społecznej. Profesor odpowiedział, że nic łatwiejszego, jak przeprowadzić szybki domowy test na przynależność do klasy panującej: wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, która płeć trzyma kapitał, środki produkcji, wymiar sprawiedliwości, aparat przemocy państwowej (policję, wojsko, służby specjalne), no i – last but not least – rzecz jasna media. Jeśli mężczyźni to wszystko mają (a mają!) to oni rządzą, bez dwóch zdań, bez względu na wszystko inne.
**Dziennik Opinii nr 196/2015 (980)
Czarny PR pod Grunwaldem. Jak w średniowieczu nakręcono mit wielkiej bitwy
Czarna propaganda nie jest wymysłem naszych czasów, bo o tym, że rozmyślne przedstawianie wroga w niekorzystnym świetle służy własnym interesom, dobrze wiedzieli już ludzie średniowiecza. Także Polacy i Krzyżacy, krótko po tym, jak starli się na śmierć i życie na polach między Stębarkiem, Grunwaldem a Łodwigowem. To była jedna z największych bitew tamtej epoki, odpowiednio zmitologizowana przez… jej uczestników.
Wynik krwawej batalii odbił się po ówczesnej Europie sporym echem, choć informacje rozchodziły się wtedy za pośrednictwem konnych posłańców. Co prawda na Zachodzie dwie wielkie potęgi – Francja i Anglia, walczyły właśnie w wojnie stuletniej, ale nawet tamtejsi kronikarze, choć często pisali już post factum i bez znajomości rzeczy, zauważali doniosłość chwili. Inna sprawa, że umyślnie lub nie przekręcali fakty do tego stopnia, że dziś czytanie ich relacji wywołuje uśmiech na twarzy. A pisali o wydarzeniach bez precedensu – 15 lipca 1410 roku był zapowiedzią kresu wieloletniej potęgi Zakonu.
Wokół kilkugodzinnego starcia narosła niezliczona ilość mitów, przekłamań, nieporozumień, które zdominowały nasze myślenie nie tylko o Krzyżakach, ale i innych uczestnikach pamiętnego boju. Postrzegamy często Grunwald jako rywalizację wrogich narodów, choć to myślenie pozbawione podstaw.
Bitwa pod Grunwaldem, obraz Jana Matejki, zbiory Muzeum Narodowego.•Wikimedia Commons
Różnym doświadczeniem musiała być bitwa grunwaldzka dla Polaków, Litwinów, Tatarów, Rusinów, Czechów, Wołochów; z drugiej strony – Krzyżaków i wspierających ich gości z Europy Zachodniej – ówczesne rycerstwo, głównie z różnych zakątków Rzeszy, stawiło się bowiem na zaproszenie wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena. Ale i po krzyżackiej stronie byli Czesi i Morawianie, ponadto – Kaszubi, Pomorzanie, Łużyczanie.
Zanim zaczęła się jednak rywalizacja na miecze, rozgorzał konflikt na słowa. Co istotne, bezpośrednio i pośrednio zaangażowało się w niego wielu możnych tamtej Europy. Takim był wtedy niewątpliwie Zygmunt Luksemburski, król Węgier i Niemiec, sprzymierzeniec Zakonu (liczył na tysiące guldenów zapłaty w zamian za wspólne uderzenie na Polskę) prywatnie – szwagier Jagiełły. Ten ostatni nie miał „dobrej prasy” także w Czechach, gdzie rządził Wacław IV. On też był arbitrem w całym sporze, choć nadzwyczaj stronniczym. Chciał przyznać Zakonowi m.in. całą Żmudź, a Litwinów i innych sprzymierzeńców Polaków otwarcie nazwał „poganami”. Polski kronikarz Jan Długosz uznał taką mediację za niedorzeczną.
Kronikarz Jan Długosz – jego ojciec walczył pod Grunwaldem.•Wikimedia Commons
Jagiełło i wielki książę Witold zdawali sobie sprawę, że zachodnia Europa postrzega wiszący na włosku konflikt li tylko przez pryzmat krzyżackiej propagandy. Słali przeto skargi na Zakon wytykając mu m.in. o złą wolę i nieprzestrzeganie postanowień rozejmowych z jesieni 1409 roku. Oprotestowano też agitację braci zakonnych, obliczoną na zyskanie sprzymierzeńca wśród zachodniego rycerstwa. Ewentualna wojna była bowiem przedstawiana czasem nawet jako krucjata, a polski król – jako sprzymierzeniec niewiernych.
Konflikt w końcu wybuchł, a ówcześni widzieli w nim rywalizację dwóch systemów wartości – Wschodu i Zachodu. Nie do końca tak było, wszak wspierający nas Litwini przyjęli chrześcijaństwo (co prawda dopiero w 1387 roku) – i w ten sposób, związani z Polską personalnym aliansem (unia w Krewie z 1385 roku), stali się liczącym się graczem na europejskiej arenie.
Witold uznał więc argumenty krzyżackie za wyjątkowo kłamliwe, co więcej – przypomniał zbrodnie dokonywał przez obrońców chrześcijaństwa. Liczył, że uda się wstrząsnąć sumieniem Zachodu. Wielkiemu księciu wtórował Jagiełło – w korespondencji wymieniał wszystkie grzechy Zakonu, obwiniał go o niecne zamiary w stosunku do Polski i Litwy, a także zamierzone działanie mające na celu skłócenie koalicji. W końcu stwierdził, że Krzyżacy to w istocie nieprzyjaciele wiary chrześcijańskiej, którzy „diabła mają za ojca”.
Bitwa pod Grunwaldem. Diebold Schilling, miniatura (XV wiek).•Wikimedia Commons
Już ponad dwa wieki władają oni (Krzyżacy – red.) pruską ziemią, czemuż zatem nie usprawiedliwią się, czemu nie odpowiedzą, dlaczego rządzeni przez nich Prusowie dotąd nie porzucili pogańskich zwyczajów. Niech powiedzą, kogo ze Żmudzinów ochrzcili, kiedy przez pięć lat władali ich ziemią. Dlaczego milczą nie usprawiedliwiając swych błędów?
Cyt. za: Mečislovas Jučas, Grunwald 1410, Kraków 2010
Co na to wielki mistrz? Obstawał przy swoim, a walkę z Jagiełłą i Witoldem widział w szerszym kontekście konfrontacji z pogaństwem i planem chrystianizacji Wschodu. W liście z maja 1410 roku, adresowanym m.in. do Zygmunta Luksemburskiego, uzasadniał konieczność podjęcia walki w obronie zachodnich wartości wskazując na poważne zagrożenie wiary chrześcijańskiej. Ale i krzyżackie pieniądze robiły swoje.
Wojna stała się faktem. Wielu jednak tłumaczyło wyprawienie się na wroga za „przykrą” konieczność. – Król Polski życzy sobie pokoju, którego żadną miarą mieć nie może, ponieważ na naszych oczach wniósł ogień w nasze ziemie i okazał wobec nas pychę – odparł von Jungingen krótko przed decydującym starciem. Polskie wojska były już wtedy w drodze pod Grunwald.
Król Władysław Jagiełło, poczet Jana Matejki.•Wikimedia Commons
W międzyczasie rycerzy Jagiełły utwierdzano nie tylko o doniosłości chwili, ale i „sprawiedliwej wojnie”, na jaką właśnie się wyprawiali. W czasie postoju w Czerwińsku nad Wisłą kazanie o słuszności wyprawy wojennej wygłosił płocki biskup Jakub. Chrześcijaństwo miało niebawem stracić tysiące wyznawców – według późniejszych rachunków antypapieża Jana XXIII (wybranego w Pizie, ale uznanego przez Polskę) – aż 18 tysięcy.
Łącznie naprzeciw siebie w otwartej bitwie stanęło kilkadziesiąt tysięcy zbrojnych – siły zakonne liczyły 15-20 tys. ludzi; armia sprzymierzonych – ok. 30 tys. (różne szacunki; historycy od lat toczą spory na temat liczby walczących). Rezultat batalii jest nam znany – klęska Zakonu była całkowita, zginął niemalże cały kwiat krzyżackiego rycerstwa – 203 braci zakonnych, a pod Grunwald nadciągnęło niewiele więcej. W Malborku początkowo nie dowierzano, ale hiobowa wieść szybko się rozniosła. Nastał – jak pisał Długosz – płacz i lament. Tymczasem w Królestwie Polskim – odnotowywał – „we wszystkich miastach i wsiach brzmiały głosy radości”.
Ale kres bitwy nie oznaczał końca walki „na argumenty”. Jeszcze z pobojowiska pod Grunwaldem Jagiełło wysłał co najmniej cztery listy – jeden adresowany do swojej drugiej żony, królowej Anny. Redagował je kanclerz koronny Mikołaj Trąba. Człowiek „od propagandy” – ten sam, któremu przypisuje się autorstwo głównego – oprócz „Roczników” Długosza – źródła do poznania przebiegu bitwy pod Grunwaldem. Chodzi o „Kronikę konfliktu Władysława króla polskiego z Krzyżakami w roku pańskim 1410”.
Mikołaj Trąba – bliski zaufany Władysława Jagiełły, zwolennik polityki zdecydowanie antykrzyżackiej, późniejszy prymas.•Wikimedia Commons
W późniejszej korespondencji króla, ale i tekstach pisanych przez jego bliskich współpracowników, stale rozwija się pogrunwaldzka propaganda. Niemal nieodłączny jest wątek „dwóch nagich mieczy” – jako przykład wyjątkowej pychy (jeden z siedmiu grzechów głównych) Krzyżaków. Ale i oni nie pozostawali dłużni – w tym samym czasie spod ręki kancelarystów z Malborka, czy też zachodnich kronikarzy, wyszło wiele zakonnych pamfletów.
Nadto krążyło opowiadanie pewnych żołnierzy z wojska krzyżackiego powtarzane z namysłem i nie zaczerpnięte z plotek, ale całkowicie pewne, że nazajutrz przez cały czas trwania bitwy widzieli nad wojskiem polskim czcigodną postać ubraną w szaty biskupie, która udzielała walczącym Polakom błogosławieństwa, ustawicznie dodawała im sił i obiecywała im pewne zwycięstwo. Ogłoszono to za wróżbę, która zapowiadała niewątpliwe przyszłe zwycięstwo króla.
Jan Długosz, Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego
Faktem jest, że świat zachodni przyjął wieść o klęsce Zakonu z nieskrywanym smutkiem. Zygmunt Luksemburski pisał o zwycięzcach jako o „wrogach Chrystusowego Krzyża”, Polakom zaś wytykano przymierze ze schizmatykami (prawosławnymi Rusinami), poganami (Litwinami, Żmudzinami), a także innymi niewiernymi (m.in. muzułmańskimi Tatarami), określanymi też mianem „saracenów”. Sojusznik wielkiego mistrza był w takim szoku, że wkrótce – po dwóch latach – szukał chętnych do antypolskiej krucjaty…
Ze sporą dozą spokoju przyjęto informacje o bitwie grunwaldzkiej na Półwyspie Apenińskim. Papiestwu zależało na łagodzeniu konfliktu, o czym świadczy choćby określenie polskiego króla „najdroższym synem w Chrystusie”. Zresztą Jagiełło wiedział co robi, wysyłając do Jana XXIII polskie poselstwo, przybyłe ostatecznie jesienią 1411 roku. Przed hierarchą przemawiał wówczas broniąc polskiej racji stanu wysłannik króla – Andrzej Łaskarz.
Władysław Jagiełło i Witold modlący się przed bitwą. Obraz Jana Matejki.•Wikimedia Commons
Sprawę rzekomego konfliktu z Zakonem na płaszczyźnie religijnej, a także związane z nim różne interpretacje, roztrząsano też w gronie znawców prawa. Dyskusji uniwersyteckiej towarzyszyła dysputa teologiczna o „wojnie sprawiedliwej”. Spór polsko-krzyżacki odżył na soborze w Konstancji, rozpoczętym w 1414 roku.
Inaczej zachodni kronikarze, którzy często – znając informacje o Grunwaldzie tylko z przekazów z drugiej ręki – wydawali zupełnie niewiarygodne, trudne do pogodzenia z logiką, sądy. Powielali wątek „zderzenia cywilizacji” pisząc, jakoby na polach pod Stębarkiem stanęła nawet kilkusettysięczna armia pogańska, której przeciwstawiła się „grupka” obrońców chrześcijaństwa. Rekordowe szacunki padły w tzw. drugiej kontynuacji lubeckiej kroniki Detmara, powstałej do 1419 roku. Mowa tam o… kilku milionach wrogów Zakonu.
Wymienia się tam (w kronice Detmara – red.) Saracenów, Turków, Tatarów i pogan z Damaszku, Persji i Medii. (…) Król z Krakowa miał mieć w swym wojsku 17 razy po 100 000 ludzi, Witold 28 razy po 100 000. (…) Daje to 5,1 miliona, względnie 6 milionów ludzi. Kronikarz zna także odpowiedź na pytanie o to, w jaki sposób tak wielkie wojsko było się w stanie wyżywić. Poganie jedli konie, osły, muły, woły i owce – ich mięso jedni na surowo, a krew pili – gdy zaś brakowało zwierząt.
Sven Ekdahl, Grunwald 1410, Kraków 2010.
Niekiedy krzyżackiej propagandzie, wzmacnianej przez rodzime rocznikarstwo, ulegali nawet koronowani władcy. Przykładem był król Francji Karol VI, który w styczniu 1412 roku, choć uwikłany w wojnę z Anglikami, nie wykluczał ponoć nawet… wyprawy na Polskę.
Oficjalny kronikarz Karola VI (zakonnik z Saint Denis) ślepo popierał Krzyżaków, serdecznie współczuł im z powodu przegrania wojny z Turkami! Według niego „krakowskiemu królowi” (Jagielle) pomagał brat, który był królem Saracenów. (…) Według kronikarza polski król zgromadził 500 tysięcy żołnierzy, którzy do 14 lipca szaleli w Prusach, niszcząc kraj. Przeciwstawiało im się 700 braci zakonnych i 80 tys. mieszkańców kraju. Z lasów wyłaniało się mnóstwo pogan (widocznie według niemieckich informacji poganie chowali się w lasach).
Mečislovas Jučas, Grunwald 1410, Kraków 2010.
Rozwój państwa zakonu krzyżackiego w latach 1260-1410.•Wikimedia Commons
Setki lat pod Grunwaldzie mit jednej z największych, czasem uznawanej wprost za największą, bitew średniowiecza wciąż żyje. Mamy polski Grunwald, niemiecki Tannenberg, litewski Żalgiris. Każda ze stron konfliktu „zapamiętała” co innego, każdy późniejszy naród na czym innym budował (i wciąż buduje) zbiorową tożsamość, tkał nić historycznej pamięci. Przykład czarnej propagandy sprzed wieków dowodzi, że – od dawien dawna – walczyliśmy nie tylko orężem, ale i słowem.
Wojciechowski: Sprawiedliwość musi być ludowa
Zdarzy się jedno głupie umorzenie czy niesprawiedliwy wyrok, a dla Pana i PiS to dowód, że cały system jest zły i nie działa, choć sprawnie zajmuje się kilkunastoma milionami spraw rocznie. W raporcie Komisji Europejskiej polskie sądy wypadają dobrze, jesteśmy w średniej unijnej.
– Nie twierdzę, że wymiar sprawiedliwości to samo zło. Oczywiście, budujemy krytyczne opinie na podstawie drastycznych przypadków negatywnych. Ale reformy są potrzebne, bo jest powszechne odczucie, że sądy działają źle. Oficjalne badania mówią, że większość obywateli nie ma zaufania do wymiaru sprawiedliwości. Jest wiele skarg na sądy, jest poczucie społecznej bezradności.
Niezależność sądów i prokuratury to gwarancja, że nie ma nacisków politycznych, do których przyzwyczaił nas PiS w latach 2005-07. A niesprawiedliwe wyroki eliminują apelacje lub kasacje do Sądu Najwyższego.
– Jest potrzeba określonej polityki karnej, jest potrzeba przenikania sygnałów społecznych do wymiaru sprawiedliwości. Od tego właśnie jest prokuratura, która musi być tym organem, który działa w imieniu społeczeństwa i odbiera sygnały od społeczeństwa. A jak ma je dziś odbierać, jeżeli prokurator jest niezależny i wyizolowany? I nie jest rozliczany społecznie.
Społeczeństwo ma rozliczać prokuraturę i wymiar sprawiedliwości?
– Jak się ich zostawi bez kontroli, to mogą wyrządzać krzywdy. Przykłady? Sąd zabiera matce sześciomiesięczne niemowlę, odrywa od piersi i oddaje do rodziny zastępczej. Dwoje starszych dzieci oddaje do domu dziecka, mimo że nie było ani przemocy, ani żadnych zaniedbań wychowawczych, ani demoralizacji.
I dlatego chcecie zaaplikować wymiarowi sprawiedliwości terapię szokową? Nadzór nad sędziami przez zaskarżanie prawomocnych wyroków w nadzwyczajnej apelacji ma mieć minister sprawiedliwości. Przecież już dziś minister może wnieść kasację do Sądu Najwyższego.
– Kasacja jest bardzo wąska (zresztą to był nasz postulat, by minister miał do niej prawo), można powołać się tylko na bardzo rażące naruszenia prawa, ale nie dotyczy oceny faktów. Proponowana przez nas apelacja nadzwyczajna ma mieć szerszy zakres: minister sprawiedliwości będzie mógł zaskarżyć merytorycznie każdy prawomocny wyrok, jeżeli widzi w nim krzywdę.
Wszystkie wyroki, które uzna za wątpliwe?
– Nie wszystkie, tylko te, w których widoczna jest ludzka krzywda. Chodzi o swoistą klapę bezpieczeństwa, by dać szansę sprawiedliwości w sytuacjach, kiedy krzywda ludzka krzyczy. Krzywda nigdy nie powinna być prawomocna.
Rewizja nadzwyczajna była w PRL. Zlikwidowano ją w połowie lat 90., bo była instrumentem nacisku na sędziów.
– Zapewniam, że tęsknią za nią prawnicy. Co jak co, ale rewizja nadzwyczajna była akurat dobrą instytucją.
I te apelacje nadzwyczajne ministra trafiałyby do Izby Wyższej Sądu Najwyższego. To nowe ciało, które PiS chciałby powołać, składałoby się z sędziów zawodowych i członków społecznych. Tych ostatnich zgłaszałyby organizacje społeczne, a powoływałby ich prezydent. Na dobry początek, akurat prezydent z PiS.
– Izba Wyższa to robocza nazwa, bardziej mi odpowiada Izba Nadzwyczajna. Ta Izba z udziałem czynnika społecznego rozpatrywałaby sprawy, które przeszły przez Sąd Najwyższy w procedurze kasacji. Nie przesądzałbym teraz, kto by wybierał czynnik społeczny – prezydent czy Sejm. Ale Izba mogłaby być podobna do Trybunału Stanu.
Ona jeszcze raz na wniosek ministra sprawiedliwości lub Rzecznika Praw Obywatelskich sądziłaby prawomocnie zakończone sprawy, w których SN odrzucił kasację.
Przecież ten „czynnik społeczny”, czyli głos ludu, rozsądzi Sąd Najwyższy. Już widzę naradę w takiej Izbie o niuansach prawnych. Skąd lud ma wiedzieć, co jest zgodne z prawem?
– A ja bym chciał, żeby w polskich sądach były dyskusje nie tylko o prawie, lecz także o sprawiedliwości. Dlatego głos człowieka z doświadczeniem społecznym jest cenny. W Polsce prawo zaczyna funkcjonować samo dla siebie, widzi się przepis, a nie człowieka i skutki, jakie przepis wywołuje. Widać to po sprawach cywilnych. Dziś Sąd Najwyższy przyjmuje do rozpoznania kasację, gdy jest ona ciekawa prawniczo. Kryterium sprawiedliwości się nie liczy.
– Jeśli minister sprawiedliwości będzie wnosił polityczne apelacje, to Sąd Najwyższy takich apelacji nie uwzględni.
Uwzględni, bo „czynnik społeczny” – wybrany przez prezydenta lub sejmową większość – przegłosuje profesjonalnego sędziego.
– Dzisiaj ławnicy też mogą przegłosować sędziów.
Tylko w I instancji. A Pan proponuje ławników do sądów II instancji. Po co? By kandydatów na ławników przysyłały partie polityczne i w ten sposób kontrolowały sądy? Zapomniał już Pan, że ławnik, który sądził w procesie o zniesławienie między Aleksandrem Gudzowatym a Lechem Kaczyńskim, pracował jako szatniarz w siedzibie SLD? Głos ludu przegłosuje sędziego, a wyroki będą niezgodne z prawem i na polityczne zamówienie.
– Uważam, że udział ławników sprzyja poszukiwaniu sprawiedliwości. Trzeba szukać takiej interpretacji prawa, która prowadzi do sprawiedliwości. Gdyby decyzja o zabraniu dzieci podejmowana była w składzie sędzia i dwóch ławników, to może któryś z tych ławników powiedziałby: „Pani sędzio, na litość boską, sześciomiesięczne dziecko pani chce matce zabierać! No, niech się pani zastanowi”. Trzeba też zwiększyć udział ławników w sprawach karnych. Mamy od pierwszego lipca amerykański proces karny, ale bez ławy przysięgłych. To niech przynajmniej udział ławników będzie większy, powinno być dla nich miejsce także w II instancji.
Jak PiS dojdzie do władzy, to cofnie procedurę kontradyktoryjną w sprawach karnych?
– Nie wiem. Zobaczymy, jak to będzie działać. Jest jeden racjonalny argument za nią – żeby uaktywnić prokuraturę na procesie. Ale z drugiej strony zwolnienie sądu z obowiązku ustalania prawdy obiektywnej jest bardzo niebezpieczne. Są obawy, że gangsterzy będą chodzić wolno, bo będą się skutecznie bronić prywatnymi opiniami, sztuczkami prawnymi.
PiS chce też zreformować postępowania dyscyplinarne sędziów. W materiałach na ostatnią konwencję PiS i Zjednoczonej Prawicy w Katowicach Beata Kempa proponuje, by postępowania dyscyplinarne prowadziła ława przysięgłych złożona z obywateli i jednego sędziego profesjonalnego. Z kolei w programie PiS z 2014 r. czytamy, że sąd dyscyplinarny powinien powoływać prezydent. To wymagałoby zmiany Konstytucji. Kolejny czynnik społeczny?
– Chcemy wydłużyć terminy przedawnienia przewinień dyscyplinarnych. Na przyszłość – ale to już wymaga zmiany konstytucji – potrzebne jest, by postępowaniami dyscyplinarnymi zajmowała się Krajowa Rada Sądownictwa. Należy też zmienić skład KRS, by nie była ona tak bardzo zdominowana przez sędziów. Dziś KRS jest w praktyce organem samorządu sędziowskiego. A powinni tam być na przykład przedstawiciele innych zawodów prawniczych.
A co z Krajową Radą Prokuratury? Będzie zlikwidowana?
– Tak, będzie zlikwidowana, bo chcemy wrócić do modelu prokuratury zbudowanej i zarządzanej hierarchicznie.
Sędziowie mieliby dyscyplinarki za wątpliwe wyroki?
Tylko wtedy, gdy wyrok zapadłby z rażącym naruszeniem prawa, z rażącym nadużyciem.
I prezydent by ich odwoływał?
Tak, na wniosek KRS, ale to wymaga zmiany Konstytucji. W obecnym stanie prawnym też są możliwości usunięcia sędziego z urzędu w ramach postępowania dyscyplinarnego.
Proponował Pan, żeby prezydent dostał prawo do kasacji, w ramach której mógłby uchylać „wątpliwe” prawomocne wyroki. To dodatkowy instrument kontroli wyroków obok apelacji nadzwyczajnej. Znowu wymagający zmiany Konstytucji.
– Chodzi o prawo łaski, które w moim przekonaniu może być stosowane nie tylko przez darowanie kary, ale wyjątkowo również przez uchylenie wyroku. Prezydent powinien mieć możliwość zwrócenia się w sprawach wątpliwych do sądu i powiedzieć: „osądźcie to jeszcze raz”. Skoro prezydent może darować karę, to tym bardziej może ją uchylić.
– Nie.
A na badanie moczu?
– Też nie. Nie widzę ani potrzeby, ani podstawy do takich badań.
Ma pan czarną listę sędziów? Ziobro na panelu skarżył się na Igora Tuleyę, który sądził doktora G. i zarzucił CBA (z czasów PiS), że zachowało się jak prokuratura stalinowska, dowożąc byłych pacjentów G. na przesłuchania w nocy.
– To była niedopuszczalna opinia ze strony sędziego. Chyba nie wie, jakich metod używały organy stalinowskie. One zabijały ludzi.
A dowożenie nocą pacjentów na przesłuchanie jest w porządku?
– Nie jest w porządku, ale to nie są stalinowskie metody.
A sędzia Wojciech Łączewski, który skazał byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego za prowokację w sprawie afery gruntowej na karę bezwzględnego więzienia? Może być dalej sędzią, według waszych standardów?
– Wydał niesprawiedliwy wyrok, który powinien być zmieniony. Między innymi do takich spraw potrzebna jest apelacja nadzwyczajna. Ale nie uważam, żeby z powodu jednego wyroku trzeba było usuwać sędziego z zawodu. Akurat ten wyrok, w moim przekonaniu, był motywowany politycznie, wnioskuję to choćby z faktu, że prokurator, oskarżając funkcjonariuszy CBA, chciał dla nich karę roku w zawieszeniu na dwa lata. A sędzia orzekł drakońską karę 3 lat bezwzględnego więzienia.
Sędzia wsłuchał się w oczekiwania PO, żeby rozliczyć rząd PiS?
– Są podstawy do takiej opinii. I tyle.
Jaki wyrok powinien dostać Kamiński?
– Nawet gdyby miały miejsce jakieś działania CBA zbyt daleko idące, to samo oskarżenie i wyrok są reakcją drakońską. Czy Kamiński kogoś bił, torturował?
Nielegalnie prowokował.
– Nie zgadzam się, że to była nielegalna prowokacja. Obywateli nie można prowokować, ale osoby publiczne tak. Pana nie wolno prowokować, bo nie jest pan funkcjonariuszem publicznym, nie wolno pana testować, ale mnie już wolno, bo jestem posłem, jestem funkcjonariuszem publicznym. Nawet w kodeksie karnym są osobne przepisy dla wszystkich ludzi i dla funkcjonariuszy. Nie widzę w tym nic nagannego prawnie i moralnie. Prowokacje są jednym z podstawowych narzędzi walki z korupcją. Nie wolno testować obywatela, czy da łapówkę, ale wolno, a nawet trzeba, testować funkcjonariusza, czy ją weźmie.
Czyli przywrócicie do łask ten instrument tak jak zapowiedziano w katowickim panelu?
– Przecież prowokacja jest już w polskim prawie dopuszczona. Taki instrument w prawie jest potrzebny. Pyta pan o prowokację, która może będzie zastosowana trzy-pięć razy w roku w jakiś poważnych sprawach, a ja się martwię o zwykłych ludzi, których katują na komendach i wymuszają przyznanie się do winy, jak to było w Olsztynie. Ja się martwię o tego zastrzelonego ze służbowej broni na komendzie w Kutnie.
To czyj program PiS będzie realizował? Pana czy Zbigniewa Ziobry?
– Program Prawa i Sprawiedliwości w dziale wymiaru sprawiedliwości w dużej części powstał z moim udziałem. To, co mówił Zbigniew Ziobro w Katowicach, to była tylko dyskusja. Zrealizujemy to, co jest w programie Prawa i Sprawiedliwości, a więc na pewno znów połączymy stanowiska prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, wprowadzimy apelację nadzwyczajną oraz jawność oświadczeń majątkowych sędziów i prokuratorów. Zmienimy też zasady powoływania sędziów. Chcemy, by zostawali nimi doświadczeni prawnicy po 35. roku życia. Ten zawód wymaga doświadczenia, nie wystarcza nabita paragrafami głowa. Prezydent, który podpisuje nominacje, mógłby wybierać sędziego spośród kilku kandydatów. Do części zmian jest potrzebna zmiana Konstytucji. Ale to dalszy plan, bo na razie nie zakładamy, że będziemy mieli większość konstytucyjną.
Rewolucja moralna wg Zjednoczonej Prawicy. Wariografy, prowokacje, a w szkole o tym, kto jest zdrajcą, a kto bohaterem
Dziennikarka „Polityki” obserwowała obrady kongresu programowego Kongres Polski Razem Zjednoczonej Prawicy. To dzięki niej dowiedzieliśmy się, jakie pomysły partia Jarosława Kaczyńskiego ma na wymiar sprawiedliwości – o badaniach wariografem, analizach moczu, którym poddawani mieliby być sędziowie i urzędnicy państwowi.
– Dr Jacek Czabański, były doradca min. Zbigniewa Ziobry, mówił, że należy ustawowo wprowadzić prawo do prowokacji. Bo w naszym interesie jest to, by wyeliminować tych, którzy dają się sprowokować – mówiła Dąbrowska w programie „Goście Passenta”.
– Wieje zgrozą. Ci, którzy deprawowali Polskę, wymiar sprawiedliwości, służby specjalne, przedstawiają jeszcze bardziej radykalne pomysły. Rzecz wygląda gorzej niż za IV RP – komentował w „Poranku Radia TOK FM”.
Przypomnijmy: okresowe badania wariografem i analizę próbek moczu dla sędziów i prokuratorów zaproponował podczas kongresu programowego Bogdan Święczkowski. To prokurator, który w czasach, kiedy Zbigniew Ziobro był ministrem sprawiedliwości, kierował Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Jak napisała Anna Dąbrowska w „Polityce”, podczas obrad panelu poświęconego wymiarowi sprawiedliwości padły nazwiska konkretnych sędziów, których praca wyjątkowa nie podoba się prawicy. Pojawił się nawet pomysł, że po wyborczej wygranej PiS i jego sojuszników „będzie trzeba za sędziami z kijami bejsbolowymi jeździć”. Zgłosił go jeden ze słuchaczy obserwujących obrady.