Hairwald

W ciętej ranie obecności

W pisowskiej demokracji nie ma miejsca na demokrację, ciemny ludzie

167,9 tys. zł – tyle dokładnie kosztowało nas wszystkich „upiększanie się” byłej premier i obecnego szefa rządu, a pieniądze wydano w 2017 r. Tak wynika z pisma Najwyższej Izby Kontroli, do którego dotarł portal gazeta.pl. Według Wikipedii wizaż to makijaż artystyczny, podkreślający czyjąś urodę lub tuszujący niedoskonałości. To także kreowanie całego wizerunku, dobór fryzury, stylizacja ubioru.

NIK ma poważne zastrzeżenia do usług wizażu, które zlecała Kancelaria Prezesa Rady Ministrów w okresie od marca do grudnia 2017 r., a które przeznaczone były dla prezesa Rady Ministrów. W tym czasie premierem była Beata Szydło – została zdymisjonowana 11 grudnia ubiegłego roku.

Usługi wizażu świadczyło trzech wykonawców, którym KPRM zapłaciła w ciągu kilku miesięcy 167,9 tys. zł. Zewnętrzne firmy wystawiły jedenaście faktur, z czego jedna przedstawiła osiem faktur na kwoty od 11 do 49 tys. zł, pozostałe – trzy faktury na kwoty od 1,8 tys. do 3,1 tys. zł. NIK zwraca uwagę, że na podobne usługi w okresie 2014-2016 Kancelaria wydała o wiele mniej, bo łącznie 107,2 tys. zł

NIK zwróciła uwagę na fakturę na najwyższą kwotę, czyli 49 tys. zł, kiedy premierem był już Mateusz Morawiecki. Zdaniem kontrolerów jest ona zdecydowanie zawyżona i została rozliczona „nierzetelnie”. – „Osoby odpowiedzialne w KPRM za realizację wydatku w kwocie 49 tys. zł (tj. ponad 48 razy wyższą niż szacunkowa wartość jednej usługi), nie były w stanie uzasadnić tak znaczącej, w porównaniu z wcześniejszymi wydatkami, kwoty oraz wskazać efektów jej wydatkowania” – napisano w informacji NIK.

Kontrolerzy zwrócili też uwagę na chaos w prowadzeniu dokumentacji przez urzędników KPRM. Ponadto usługi zlecano telefonicznie, a Kancelaria nie przedstawiła do kontroli dokumentów potwierdzających, że przy zamawianiu usługi ustalano z wykonawcami warunki realizacji zlecenia, w tym jego szacowaną cenę. Na fakturach nie były precyzyjnie wskazane liczba i szczegółowy zakres wykonanych usług, czy terminy ich wykonania.

Kto by się jednak w państwie PiS przejmował takimi „drobiazgami”? No cóż, ten wizaż się po prostu Beacie Szydło należał…

Tamara Olszewska na koduj24.pl pisze o demokracji wg PiS.

O swobodnej rozmowie czy dyskusji podczas spotkań z politykami partii rządzącej należy zapomnieć.

Wprawdzie do wyborów samorządowych jeszcze kilka miesięcy. Wprawdzie nie znamy jeszcze terminu, a czas kampanii wyborczej niby przed nami. Jednak PiS już szaleje. Oczywiście to partia praworządna, więc nie prowadzi żadnej agitacji na rzecz swoich polityków, nie zachęca do głosowania na siebie. Skądże… prezes i jego gromadka tylko tak sobie jeżdżą po Polsce, bo łakną kontaktu z narodem. Pogadają sobie, pokażą jak pięknie umieją się bratać ze swoimi i tylko o to im chodzi… O żadne tam wybory.

Podliczyłam właśnie ich dotychczasowe spotkania i okazuje się, że od 5 kwietnia zaliczyli już 533 miejscowości. Wśród tych, krążących po Polsce z „dobrą nowiną” są największe „gwiazdy” partii Jarosława Kaczyńskiego.

Pracowita jak mrówka Beata Szydło, która postawiła na naród, zapominając o osobach niepełnosprawnych i swoich obowiązkach jako szefowej Komitetu Społecznego Rady Ministrów. No i słusznie. Przecież się kobieta nie rozdwoi, prawda? Nie może być i tu i tam, trzeba sobie wybrać jakiś priorytet. Jak znajdzie chwilkę, zapewne przed wyborami parlamentarnymi, to sobie przypomni, po co jest tą przewodniczącą KSRM.

Bryluje też pomiędzy „swemi” i nasz złotousty Mateusz Morawiecki. Wyobrażacie sobie? Sam premier, osobiście, schodzi pomiędzy lud swój, ściska łapki, rozsyła uśmiechy i pokazuje jaki to ziomal równy, jaki kumpel.

Można też spotkać się z Joachimem Brudzińskim, Markiem Kuchcińskim, niezłomnym prokuratorem Piotrowiczem, Ryszardem Czarneckim, Anną Zalewską i wieloma, wieloma innymi. Dosłownie „od wyboru do koloru”. Cała paleta postaci z pierwszych stron gazet. Rewelacja po prostu.

Wszystkie spotkania odbywają się według z góry przyjętego schematu. Jest policja i są ochroniarze. Miejsce spotkania jest wcześniej dokładnie sprawdzone, bo a nuż, gdzieś czai się jakiś terrorysta z opozycji, który chce zrobić krzywdę pisowskiej gwieździe. Osoby wchodzące są pod ostrym obstrzałem służb. Zdarza się też, że spotkania przybierają formę imprezy zamkniętej, takiej tylko dla swoich. Zwozi się na nie członków Klubów „Gazety Polskiej” oraz działaczy partyjnych struktur.

O swobodnej rozmowie czy dyskusji należy zapomnieć. Już na początku spotkania dzielny polityk PiS puszcza wodze swej ułańskiej fantazji i słuchacze zapoznają się z listą sukcesów rządzącej partii. – „Polska wstająca z kolan, wzrost znaczenia Polski w Europie i na świecie, Polska staje się powoli przywódcą duchowym świata, Polska już nie jest w ruinie, Polska edukacja wzorem do naśladowania, Gospodarka osiąga swoje apogeum, Świat Polsce zazdrości takiej wspaniałej władzy”… itp…. itd… Można się poczuć zupełnie jak w czasach PRL na spotkaniu z aktywem partyjnym, który wciskał swoją propagandę sukcesu, wierząc, że „ciemny lud” wszystko kupi.

Następnym etapem jest przejście do obietnic. Do tego, co PiS ofiaruje Polakom z całego, swego szczodrego, serca. Rusza więc jak ze śpiewem na ustach nasz polityk, głosząc chwałę Programom typu Plus i omawiając „piątkę” premiera Morawieckiego.

Oczywiście, trzeba zachować pozory demokracji, więc przychodzi czas na pytania. Z reguły są one wcześniej spisane na kartce. Ponoć ma to ułatwić odpowiedź, ale według mnie to najczystsza forma selekcji. Po prostu pan czy pani polityk wybiera sobie te pytania, które są najprostsze, najłatwiejsze i nie zepsują dobrego nastroju uczestników spotkania. No i na sam już koniec tłum, choć często jest to zaledwie kilkanaście, a czasami nieco więcej, osób, wiwatuje, składa podziękowania, klaszcze i wszyscy rozchodzą się w swoją stronę. Uczestnicy spotkania zachwyceni, bo tak im się fajnie zbratało z politykiem, a sam polityk w euforii, bo może zameldować prezesowi, że zadanie zostało wykonane.

Niestety, te spotkania mają i swoją mroczną stronę, a „winę” za to ponoszą obywatele opozycjoniści. To oni witają polityków PiS banerami, na których wytyka się władzy całe zło, jakie uczyniła i czyni. To oni przedostają się przez sito kontrolne, by zachwiać nieco tę pełną wzajemnej sympatii atmosferę, pomiędzy uczestnikami spotkania a pisowską gwiazdą. To oni nie podporządkowują się przyjętym regułom i próbują zadawać swoje pytania, które tak bardzo są nie na rękę obecnym na sali.
Politycy PiS kombinują jak tylko mogą, by pozbyć się „intruzów”. Policja działa zgodnie z odgórnym zaleceniem, więc spisuje, grozi mandatami, własnym ciałem blokuje wejście na miejsce spotkania. Jak skarży się marszałek Senatu Karczewski: – „Jest przeszkadzanie, pokrzykiwanie, próba zerwania spotkania. Policja powinna ich spisywać? (…) Ci ludzie jeżdżą za nami i są uciążliwi. To bardzo przeszkadza w naszej rozmowie z Polakami”.

Tak więc wszystko jasne. To nie Polacy, nie polska opozycja, ale jacyś zapewne kosmici przeszkadzają politykom PiS w kontaktach z narodem. Oj, panie Karczewski. Chyba Bóg pana opuścił, że takie bzdury gadasz. No nic. Można ironizować, nieco wyśmiewać nadgorliwość polityków PiS, ale jedno jest jasne. Niestety, dobrze rozgrywają czas przedwyborczy.

Rachunki za prąd będą rosły. Pojawią się kolejne opłaty, a przemysł dostanie ulgi kosztem Kowalskiego

Wzrost rachunków za prąd, jakie płacimy, jest nieunikniony. Problemem jest nie tylko wzrost cen hurtowych, ale także kolejne opłaty i parapodatki. Mało kto wie, że już teraz Polacy płacą za prąd więcej, by wielki przemysł mógł płacić mniej.

>>>

Waldemar Mystkowski pisze o chorobie prezesa.

Jarosław Kaczyński wyszedł ze szpitala, gdzie leżał na kolano. Wyszedł, a jakby „go nie było”, że strawestuję naszego wielkiego klasyka Jana Kochanowskiego z „Trenu XIII”. Niebycie Kaczyńskiego musi mieć związek z jego stanem zdrowotnym.

Minister zdrowia Łukasz Szumowski stwierdził kilka dni temu, iż prezes wcale nie korzystał ze szczególnych przywilejów: – „Kaczyński został potraktowany tak jak każdy inny pacjent„. Czy w ten sposób Szumowski puścił do nas oczko, jak czołg sowiecki T-60? Powiedzenie z czołgiem spopularyzowane zostało przez serial „Czterej pancerni i pies”, a wypowiadane jest na okoliczność dużego kłamstwa: „Jedzie mi tu czołg” – przy czym odchylamy dolną część oczodołu.

Chciałoby się odpowiedzieć Szumowskiemu, iż nie każdy pacjent ma takie ogromne zasługi w demolowaniu Polski, jak prezes. I nie każdy pacjent jest przyjmowany do tak ekskluzywnego szpitala jak ten przy Szaserów.

Minister Szumowski sam w sobie jest specyficzny, bowiem podpisał Deklarację Wiary, której swoistość polega na tym, że wyznawcy polskiego katolicyzmu (jest taki ryt) muszą się zwoływać, bo mają problemy z humanistyką i ogólnymi wartościami etycznymi.

Szumowski został przyparty do muru w RMF FM przez Roberta Mazurka w tym temacie i zastrzegł się, że w temacie zdrowia prezesa, obowiązuje go tajemnica lekarska. Czujecie? Czyżby Szumowski leczył Kaczyńskiego? A przecież nie jest ministrem od zdrowia prezesa, a raczej wszystkich Polaków. I jeszcze jedno warte podkreślenie, co umyka sumieniu katolickiemu tego specyficznego ministra, mianowicie – zdrowie osoby publicznej tak ważnej dla działania państwa nie może być owiane tajemnicą. Zdrowie nie jest tajemnicą państwową, bo to nie bomba atomowa.

Ale przyparty do muru Szumowski zaczął usprawiedliwiać większą równość Kaczyńskiego niż innych pacjentów, bo „to był stan, który zagrażał jego życiu”. A jednak Szumowski wydał Kaczyńskiego. A może minister uciekł się do puszczenia oczka wielkości czołgu, który mu jedzie po obliczu?

Tak czy siak, mamy do czynienia z typową pisowszczyzną – zakłamaniem i korzystaniem z przywilejów. Acz z Kaczyńskim jest coś nie tak – tyle już minęło po jego wyjściu ze szpitala, a nie usłyszeliśmy od niego żadnych kanalii, mord zdradzieckich, gorszego sortu. Przecież leżał tylko na kolano, a nie na głowę.

>>>

Lista wychowanków Domu Dziecka w Rumi zaginęła w 1960 roku. Odnalazła się 30 lat później – piszą Anna Gielewska i Marcin Dzierżanowski w książce „Antoni Macierewicz. Biografia nieautoryzowana”.

„Nazwisko Antoni Macierewicz wykaligrafowano pod numerem 42. Obok adnotacja, że do ośrodka trafił w wieku dziesięciu lat, 1 września 1958 roku. Dwie pozycje wyżej jego brat Wojciech, będący wychowankiem domu dziecka dłużej, bo od roku 1957. Bracia opuścili placówkę w roku jej likwidacji, czyli 1960.

Antoni Macierewicz w wywiadach wspomina pobyt u salezjanów, ale nigdy nie mówi, że był w domu dziecka. Używa określenia „zakład”. Może uznaje, że to wstydliwe. Jednak wówczas, po wojnie, sytuacje takie jak w jego rodzinie były częste. Znaczna część wychowanków domów dziecka miała przynajmniej jednego z rodziców. Tak jak rodzeństwo Macierewiczów.

Według akt IPN Lechosław Macierewicz, brat zmarłego ojca, podczas rozmowy z esbekiem w styczniu 1979 roku powie wprost:

– Antoni to człowiek arogancki i agresywny, wychowywał się poza kontrolą matki.

Ale Wojciech, brat, zdecydowanie tej opinii zaprzecza:

– W porównaniu ze mną Antoni był bardzo spokojny. Do przesady poukładany, pedantyczny. Śmialiśmy się z niego, że ma szczotkę w tyłku.

Zabawy z bronią

(…) Antoni jest dzieckiem cichym i spokojnym, przynajmniej na początku. Wszyscy biorą go za dziewczynkę. Z czasem to się zaczyna zmieniać. Wpatrzony jest w starszego o cztery lata i coraz bardziej zbuntowanego brata Wojtka, który trochę zastępuje mu ojca. Problem w tym, że miejscem zabaw Wojtka są warszawskie ruiny, najpierw gmachu Wydziału chemii przy Pasteura, a potem warszawskiej Woli. Ulubione zajęcie to zabawa w wojnę. I militaria.

– Chłopcy ciągle szukali materiałów wybuchowych, odłamków, o co w zburzonej Warszawie nie było trudno. Później doszły do tego eksperymenty pirotechniczne – opowiada bliski członek rodziny Macierewiczów.

(…) Do domu dziecka najpierw trafia Wojciech, a rok później Antoni. Ma wtedy jedenaście lat, spędzi w zakładzie półtora roku (trafił tam we wrześniu 1958, a wyszedł w 1960).

(…) W czasie, gdy do ośrodka przyjeżdża Macierewicz, władze oświatowe szykanują prowadzoną przez zakon placówkę. Ojcowie w każdej chwili liczą się z jej zamknięciem. Próbują temu zapobiec, w domu dziecka tworzą nawet Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.

Dramatyczne wydarzenia

(…) W sierocińcu coraz częściej dochodzi jednak do rewizji, kuratorium organizuje wizytacje mające wykazać nieprawidłowości finansowe w prowadzeniu placówki. Preteksty do takich działań przynosi samo życie. (…)

Aresztowany kleryk przyznaje się do winy, za pedofilię dostaje karę półtora roku więzienia. W tajnej korespondencji UB odnotowuje, że cała sprawa zostanie wykorzystana jako pretekst do likwidacji domu dziecka. W tym samym czasie w placówce dochodzi do kolejnego dramatycznego wydarzenia, które o mały włos nie przesądza o jej zamknięciu. Grupa uczniów III, IV, V i VI klasy idzie po południu do szkoły na pokaz filmowy: „Godzina bajek”. W trakcie seansu czwórka chłopców potajemnie wychodzi z sali.

– Kiedy oni wyszli […], nie wiem, bo mnie te bajki bardzo interesowały i na myśl mi nie przyszło, żeby komuś się one nie spodobały – zezna później przerażony Antoś Rosner, najstarszy uczeń, który miał się opiekować całą grupą.

W czasie seansu chłopaki idą na pobliski Markowiec, zwany też Łysą Górą, gdzie bawią się znalezionymi niewypałami. Jeden z uczniów, który także urwał się z pokazu bajek, zeznaje:

– Powiedziałem, że to niebezpieczne, i opuściłem ich. Gdy odszedłem jakieś 100 do 200 metrów od góry, usłyszałem potężny huk i poszedłem z powrotem. Widok był straszny: wszyscy trzej leżą we krwi, Kinkel się nie rusza, Andrzej się rusza, a Piotr […] krzyczy.

Wstrząsający jest opis ciał chłopców: „czaszka górnej kości czołowej przebita do mózgu”, „oko prawe wybite”, „olbrzymia dziura w lewym oczodole”.

Zwłoki chłopców zawieziono furmanką do domu dziecka. Następnie – jak mówi specjalny protokół – myto je przy udziale dwójki chętnych wychowanków.

Umytych, obandażowanych i ubranych chłopców wydałem ich rodzinom, a potem umieściłem na przygotowanych marach, w kancelarii Domu Dziecka, gdzie koledzy i miejscowi ludzie składali im ostatni hołd – notuje higienista zakładu Józef Klytta.

„Bracia Macierewiczowie muszą kombinować”

Nic dziwnego, że zakonnicy są wyczuleni na grożące podopiecznym niebezpieczeństwo ze strony walających się po okolicy niewypałów. Dlatego bracia Macierewiczowie muszą kombinować. Z domu dziecka do szkoły chodzą po betonowym pasie, który w czasie wojny był pasem startowym dla niemieckich samolotów wojskowych.

Po drodze znajdują mnóstwo materiałów wybuchowych, które skrzętnie zbierają i ukrywają przed opiekunami. Gdy cztery razy do roku jadą do domu, walizka Wojciecha zawsze wypełniona jest po brzegi prochem i niewypałami.

– Do szkoły w Rumi Janowie mieliśmy jakiś kilometr – opowiada Wojciech. – Szło się tam Wałem Pomorskim, gdzie było mnóstwo niewypałów. Z pasją to wszystko zbierałem, pamiętam, jak w szkole pod ławką rozbierałem kiedyś granat. Potem to żelastwo przywoziłem do domu, do Warszawy, w tajemnicy przed mamą zrobiłem w szafie skrytkę, gdzie trzymałem kilka kilogramów amunicji. Na szczęście kiedyś znalazł to kuzyn i podobno utopił w Wiśle. Dobrze, że to zrobił, bo kiedy w 1968 roku mieliśmy rewizję, mogliby to znaleźć. A wtedy byłoby niewesoło (…)”.

Single Post Navigation

Dodaj komentarz