Hairwald

W ciętej ranie obecności

Macierewicz z Rydzykiem mogą zbudować nową partię. LPR bis

Wojciech Maziarski pisze o podejściu PiS do klubów futbolowych.

– „Polska wstaje z kolan, wszyscy dokładamy starań, żeby to uświadomić naszym obywatelom, a kolega – co?” – Mateusz Morawiecki popatrzył na Jacka Kurskiego z wyrzutem. Zapytany pobladł i zapadł się w sobie.

Morawiecki przejął wychowawstwo w zastępstwie chwilowo nieobecnego pana Prezesa. Demonstrował to, stając – tak jak mu doradził konsultant od wizerunku – blisko okadzonej i umajonej drabinki, czasem nawet opierając dłoń na jej najwyższym szczeblu. Czynił to oczywiście z umiarem, taktem i należnym szacunkiem, skutecznie przy tym blokując innym dostęp do tego świętego miejsca.

Niektórzy byli wyraźnie niezadowoleni, zwłaszcza Zbigniew Ziobro, który zawsze starał się stanąć w pobliżu, wypatrując okazji, by wcisnąć się między premiera a drabinkę. Nic z tego! Morawiecki z reguły był szybszy. W nienagannie skrojonym garniturze, pewnym krokiem światowca, z wielką swobodą i nonszalancją, promieniując aurą sukcesu zmierzał wprost od drzwi i zajmował miejsce przy stopniach. Zbigniew Ziobro mógł tylko z oddali demonstrować wierność naukom pana Prezesa, czerpiąc garściami płatki róż z koszyka trzymanego przez Barbarę Bubulę i sypiąc je nad głową premiera na szczebelki.

– „Co mi pan tu sypie?!” – złościł się wtedy Morawiecki, strzepując z włosów i ramion płatki przypominające duży, pachnący łupież.

Teraz jednak w sali panowała atmosfera nerwowego napięcia i nawet Ziobro stał pobladły i nieruchomy. Widząc objawy paniki w oczach Jacka Kurskiego, głos zabrał szef Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański:

– „Kolega Kurski chyba nie do końca rozumie, jak wielką odpowiedzialność Partia złożyła w jego ręce”.

– „Ale… ale… ale właściwie, co ja takiego zrobiłem?” – wydukał szef TVP.

Morawiecki przez chwilę wyglądał tak, jakby zamierzał wybuchnąć i walnąć pięścią w najwyższy szczebel drabinki. Jednak ten gest miał jeszcze nieprzećwiczony, więc tylko powiedział lodowatym tonem:

 „Wczoraj zadzwonił do mnie pan Prezes, mówiąc, że oglądał w programie pańskiej stacji mecz naszej reprezentacji. Czy może pan wytłumaczyć, dlaczego Senegal wygrał?”

– „Bo… bo taki był wynik. Nie mieliśmy na to wpływu”.

– „Taaak?” – w oczach premiera zamigotały groźne błyski. – „To bardzo ciekawe tłumaczenie! TVP profesjonalnie zrelacjonowała marsze KOD-u i rozgrywkę z wrogim Trybunałem Konstytucyjnym, a nie była w stanie przygotować się do Mundialu? Jestem tym naprawdę zdziwiony”.

 „Właśnie!” – niemal wykrzyknął Krzysztof Czabański, który zawsze bardzo się cieszył, gdy Kurskiemu coś nie wychodziło. Nachylał się wtedy do pana Prezesa i triumfalnie szeptał mu do ucha: „A nie mówiłem, że on się nie nadaje?!”. Teraz jednak pana Prezesa tu nie było, więc okrzyk Czabańskiego się zmarnował.

– „Rzeczywiście, trochę nie dopilnowaliśmy sprawy” – przyznał Jacek Kurski i spuścił głowę ze skruchą. – „Obiecuję, że w następnych meczach już się poprawimy i pokażemy zwycięstwo biało-czerwonych. Z Kolumbią 7:0, a z Japonią 5:0. Może być?”

Premier Morawiecki skinął głową. – „Swoją drogą zastanawiam się, czyja to sprawka, że Polska przegrała” – powiedział. – „Ktoś ma jakiś pomysł?” – rozejrzał się po twarzach zebranych.

Odpowiedziało mu kilkadziesiąt bystrych spojrzeń, w których kryła się głęboka wiedza i błyskotliwa inteligencja. Te atuty były największym skarbem i politycznym kapitałem, dzięki któremu Partia pod kierownictwem pana Prezesa potrafiła bezbłędnie odnaleźć właściwą ścieżkę w labiryncie współczesności. By odpowiednio chronić nietuzinkowe umysły Krystyny Pawłowicz, Dominika Tarczyńskiego, Anny Sobeckiej, Marka Suskiego i wielu innych, komisja ustawodawcza przygotowała nawet projekt specustawy o Narodowych Zasobach Intelektualnych, zakazujący przeciążania i dekoncentrowania szczególnie cennych mózgów.

 „No więc?” – Premier był zniecierpliwiony przeciągającym się milczeniem.

– „Proszę zwrócić uwagę, w jakich drużynach grają na co dzień członkowie naszej kadry narodowej” – powiedział wreszcie Arkadiusz Mularczyk. – „To nie jest normalne, że 80 proc. z nich jest w rękach obcego kapitału. We Francji czy Niemczech nikt by się na coś takiego nie zgodził. To jest możliwe tylko w Polsce, którą rządy PO przekształciły w kolonię Berlina. Ta odwieczna germańska strategia przechodzi z pokolenia na pokolenie: dziadek w Wehrmachcie, a wnuk w Bayernie. Dlatego przyjmiemy ustawę o repolonizacji polskiego futbolu”.

– „Ale Niemcy mogą się nie zgodzić” – sceptycznie powiedział Jarosław Gowin. Zawsze dzielił włos na czworo i zgłaszał mnóstwo inteligenckich wątpliwości. – „W ramach opłat transferowych zapłacili wielkie sumy za tych zawodników i nie będą chcieli ich oddać”.

– „To nie były opłaty transferowe, lecz reparacje wojenne” – odparł Mularczyk.

Wojciech Maziarski

Ćwiczenia

1. Scharakteryzuj poniższe antypolskie formacje niemieckie:

a. Wehrmacht
b. Luftwaffe
c. Borussia Dortmund
d. Bayern Monachium
e. Hakata
f. VfB Stuttgart

2. Pan Prezes był oburzony transmisją meczu Polska-Senegal, bo:

a. Wynik był niewłaściwy.
b. Widzów nie poinformowano, że Senegalczycy to uchodźcy.
c. Komentator nie wytłumaczył, co to jest spalony.

>>>

Jest rok 2028. Polska, Czechy, Dania i Szwecja to ostatnie wysepki monetarnej niezależności w Europie. Z dawnego unijnego budżetu zostały skrawki funduszy, które wspomagają tworzenie tanich montowni i rynków zbytu dla silnego eurolandu. To na razie political fiction, ale jeśli

Taką decyzję podjął główny tandem napędzający strefę euro, czyli Niemcy i Francja. Kanclerz Angela Merkel zgodziła się na propozycję forsowaną przez prezydenta Emmanuela Macrona.

Czy to oznacza koniec obecnego unijnego budżetu? Na razie nikt tego głośno nie mówi. Nowy eurobudżet ma być tworem niezależnym od budżetu całej Unii. Ma być zasilany z podatków i ma likwidować różnice rozwojowe między krajami eurolandu. Konkretów na razie brak, ale mówi się, że eurobudżet sięgałby ok. 1 proc. PKB uczestniczących krajów. Podobny odsetek stanowi obecny budżet UE.

Europrymusi, euromaruderzy

, ale to może się wkrótce zmienić. Bułgaria jest zdeterminowana, by do końca czerwca złożyć wniosek o wejście do „poczekalni” eurolandu, czyli mechanizmu walutowego ERM-2 (przez dwa lata jej waluta musi poruszać się w określonych widełkach kursowych do euro, by udowodnić swoją stabilność). I choć w swoich raportach Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny widzą u Bułgarii pewne braki formalne, to bałkański kraj dostał już mocne polityczne wsparcie od kanclerz Merkel i prezydenta Macrona.

A na tym nie koniec poszerzania eurolandu: wniosek o wejście do ERM-2 do 2020 r. chce złożyć Chorwacja, a partia rządząca w Rumunii przyjęła niedawno uchwałę, by do strefy euro wejść do 2024 r. Widząc ten pęd do euro także premier Węgier Victor Orban może w końcu odgrzać pomysł sprzed kilku lat, kiedy to planował wejście do eurolandu już w 2020 r.

Wszystko to przy niezwykle korzystnych dla euro sondażach: w niedawnym Eurobarometrze euro chwali sobie ponad 60 proc. badanych; źle myśli o wspólnej walucie nieco ponad 10 proc. Tak dobrej opinii euro nie miało jeszcze w swojej niespełna 20-letniej historii.

W tej sytuacji za 5-6 lat poza eurolandem może się znaleźć garstka krajów:

* Dania wynegocjowała sobie traktatowe zwolnienie od euro;

* Szwecja niby powinna euro przyjąć, ale po referendum w 2003 r. odłożyła to na później;

* Czechy jeszcze rok temu przebąkiwały o przyjęciu euro, ale nowy rząd Andreja Babiša już się do tego nie pali;

* No i Polska, gdzie dla władzy rezygnacja ze złotego oznaczałaby wyrzeczenie się narodowych wartości. Członek Rady Polityki Pieniężnej Eryk Łon stwierdził w czwartek, że „jesteśmy winni naszym przodkom”, by utrzymać złotego.

Po co nam dwa budżety?

„Prognozowanie jest trudne, zwłaszcza wtedy gdy dotyczy przyszłości” – stwierdził kiedyś fizyk Niels Bohr. Ale spróbujmy się zabawić we wróżkę, która ma przewidzieć przyszłość Unii po wprowadzeniu eurobudżetu.

, już wie, że unia walutowa bez stopniowego wyrównywania poziomów między krajami członkowskimi będzie tworem niestabilnym. Stąd pomysł wspólnego eurobudżetu oraz większego wsparcia dla krajów południa w nowym ogólnym budżecie Unii. Nawet Włochy, gdzie władzę przejęli populiści z Ruchu Pięciu Gwiazd i Ligi, po kilku dramatycznych jak zwykle szczytach UE, dało się udobruchać większym wsparciem i zachęcić do stopniowych reform.

I tak dotarliśmy do roku 2028. Strefa euro składa się już z 23 krajów i stabilnie się rozwija. Po burzliwych negocjacjach Unia Europejska drastycznie zmieniła swój mechanizm finansowy. Budżet euro sprawdził się tak dobrze, że stał się głównym źródłem wsparcia dla krajów Unii. To znaczy tych zrzeszonych w unii walutowej. Co z pozostałymi? Owszem, tu też istnieje wspólny budżet, ale dużo bardziej okrojony niż to, co istniało do tej pory. To już nie ponad bilion euro do podziału na siedem lat, a raptem 100 mld. Kraje eurolandu wyszły z założenia: po co brać sobie na głowę ewentualne protesty i fochy krajów z „tego drugiego klubu”, skoro w swoim gronie świetnie się dogadujemy? W rozmowach w Brukseli „budżet” już od dawna oznacza budżet strefy euro, a ogólnounijny „ogryzek” nazywany jest „funduszem sąsiedzkim”. 23 kraje eurolandu zgodziły się bowiem, by dostępny był tylko dla czwórki spoza unii walutowej. Dania i Szwecja to w końcu wciąż dobrzy i przewidywalni sąsiedzi. A Czechy i Polska to strefa tańszej siły roboczej oraz montowni. No i rynek zbytu.

Dzieci i kraje spoza euro głosu nie mają

Na pozór nie zmieniło się wiele: wciąż obowiązuje strefa Schengen i bez paszportu z Czech i Polski da się pojechać do Portugalii, Francji czy nad Adriatyk. Ale od kilku lat goście spoza euro czują się tam coraz bardziej ubogimi krewnymi. Bo euro stale się wzmacnia wobec ich walut i każde wakacje są coraz droższe.

Wciąż z Brukseli będą też płynąć fundusze pomocowe, ale strużka robi się coraz cieńsza. Na dodatek to fundatorzy z euroland decydują jak owe pieniądze mają być wydawane. Bo część pieniędzy np. obowiązkowo ma trafić na pomoc uchodźcom. Nie chcecie? Nie dostaniecie. Można też dostać fundusze na przygotowanie się do wejścia do euro. Ale trzeba tego chcieć. Są i pieniądze na projekty innowacyjne, ale wymagają koordynacji w ramach projektów ogólnoeuropejskich; nie można ich przepuścić na mrzonki o narodowych autach elektrycznych, bo plany rozwoju e-motoryzacji są już dawno przygotowane i rozdzielone między poszczególne kraje eurolandu: Niemcy i Francuzi pracują nad autami, Hiszpanie nad asfaltem z wtopionymi fotoogniwami, a Estończycy nad bezpieczeństwem infrastruktury informatycznej dla sieci europejskich autostrad. Na dodatek Bruksela pilnie patrzy na kwestie praworządności. Wystarczy jakikolwiek podejrzany ruch rządu i część kasy przepada.

Sprzeciw nie na wiele się zda: Duńczycy i Szwedzi ze względu na wspólne interesy zawsze głosują razem z eurolandem, w efekcie Polska i Czechy nie mają nic do powiedzenia. Tym bardziej nie mają wpływu na podział ponad bilionowego budżetu strefy euro.

Pewnie dlatego pragmatyczni Czesi od pewnego czasu na poważnie rozważają przyjęcie euro. Polskie władze natomiast są zbyt zajęte, by się tym przejmować. W końcu trwają przygotowania do 110. rocznicy odzyskania niepodległości.

>>>

Nie ma się co oburzać. Tu raczej wypada ludziom współczuć. Owszem, partia aktualnie rządząca znowu majstruje przy prawie wyborczym, ale tym razem ze względu na politykę kadrową we własnym obozie. Bo o co chodzi w zapowiadanej nowelizacji? O banicję. Inaczej – zesłanie. A dla kogo? Dla swoich, tyle tylko, że zamiast jak za caratu – w kibitkach na Sybir, mają zostać wygnani charterami do Brukseli. I to wszyscy prawie. Cały poprzedni gabinet z przyległościami.

Jeśli sprawdzą się pogłoski na temat dalszych losów byłych ministrów i otoczenia politycznego Beaty Szydło, to wszyscy nasi najlepsi fachowcy od „dobrej zmiany”, włącznie z nią samą, po wyborach zostaną wypędzeni z kraju i zmuszeni do życia na – o zgrozo – Zachodzie. No dramat, po prostu. Tego się zwyczajnie nie robi politykom znanym z głębokiej awersji do Unii Europejskiej. Przecież przez ponad dwa lata jak potrafili, tak umacniali „dobrą zmianę” i nawet dostawali za to sowite nagrody. Podobno „się należały”, więc teraz co? Awans przez zesłanie? Tak właśnie Polska traci najlepszych fachowców.

I to gdzie ich wysyła pan prezes? Do świata – jak to ostatnio ujął w Telewizji Trwam Antoni Macierewicz – „zachodnich antywartości”? A już wygnanie Beaty Szydło tam, gdzie poniosła spektakularne zwycięstwo jest – zwyczajnie – niehumanitarne. Tym bardziej, że jej żakiety kiepsko wypadają na tle flagi europejskiej.

Za co – pytam – własna partia chce teraz spławić Beatę Dunajcem, znaczy – Dunajem? Co zresztą na jedno wychodzi jak dowiódł Patryk Jaki, a poza tym, gdzie by nie leżała ta cała Bruksela, to w przeciwieństwie do Budapesztu, na pewno nie ma jej i jeszcze długo nie będzie w Warszawie?

To sadyzm polityczny jest i okrucieństwo nieludzkie skazywać najlepszych polityków PiS na życie wśród hord islamistów, gdzie ulice śmierdzą kebabem, ludzie jeżdżą rowerami, palą trawę i broszek w ogóle nie noszą. A ponadto nie szanuje się rodziny, wiary, tradycji i obyczaju, tylko morduje się masowo dzieci poczęte, maluje krzyże na tęczowo i uprawia gender po kątach. Co w konsekwencji – by znów zacytować ministra Macierewicza – „godzi w demografię”. A to się nie godzi!

W tym strasznym miejscu trzeba też płacić w euro, a do tego nikt nie zna polskiego i trzeba pracować w Tusk Tower, co dla prawdziwego patrioty jest jak policzek lub splunięcie w twarz. Czyli, że nieszczęśni „pisowscy” banici przez całą brukselską kadencję będą chodzili opuchnięci i zapluci.

Ale pewnie nie wiemy wszystkiego. Bo może ta inwazja polityków PiS na Brukselę to w ramach zapowiadanej przez premiera Morawieckiego rechrystianizacji Europy i nasi posłowie, jak onegdaj święty Wojciech, co Prusów nawracał, też będą nieść po Europie Dobrą Nowinę, głosząc tam ewangelię według Ojca Rydzyka?

Albo – jak niegdyś załoga Konia Trojańskiego – rzucą się z pazurkami na fundamenty brukselskiego Nowego Babilonu. I wtedy te – jak Mury Jerycha – rozpadną się po kolejnym, stanowczym wystąpieniu naszej pani premier? Może mają za zadanie odkryć, tym razem dla Europy, jakiś kolejny San Escobar, zasypać Kanał La Manche, wydać budżet obronny na muzeum Wojny Stuletniej i wybudować mur na granicach Unii, taki sam, jak ten obiecany przez prezydent Trumpa nad Rio Grande?

Bo przecież nie można podejrzewać, że politycy PiS chcą do Brukseli dla kasy. Przecież akurat oni nie poszli do polityki dla pieniędzy. Sam pan prezes dał na to publicznie swoje słowo, więc chyba wypada mu wierzyć.

Więc teraz to już tylko od wyborców zależy los „naszej Beatki” i wielu innych polityków „dobrej zmiany”. Jedynie oni mogą odwrócić ich smutny los, chroniąc – przez odmowę oddania im swojego głosu – od brukselskiego wygnania. Żeby zamiast pracować za brukselskie srebrniki na pomyślność Zachodu, zostali z nami i dalej umacniali „dobrą zmianę”.

Waldemar Mystkowski pisze o Macierewiczu.

Zanadto Antoniemu Macierewiczowi się nie dziwię. 8 lat tyrania, urabiania członków swoich zespołów, podkomisji smoleńskich, elektoratu, robienie z siebie wała, nurzania się w szambie, a tu prokuratura chce, aby dostarczył dowody na wybuchy w Smoleńsku w prezydenckim Tupolewie 10 kwietnia 2010 roku.

Czy prokuratorzy powariowali, czy zwariował prowadzący śledztwo w Zespole Śledczym nr 1 Marek Pasionek? Naprawdę sądzi, że były minister obrony narodowej odpali limuzynę i w kartonach dostarczy wyniki badań i ekspertyz, na podstawie których napisano raport techniczny, że to wybuchy zniszczyły samolot, a Lech Kaczyński w oczywisty sposób poległ bohatersko?

Ludziska! Trzymajcie z dala Pasionka od Macierewicza. Gołym okiem było widać, że Tupolew został rozerwany na strzępy i wykopyrtnął w nienawistną „ruską” glebę. Czyż dowodem nie są rozliczne pomniki smoleńskie, pomniki brata samego prezesa PiS, a ten ostatni, ileż zdarł obuwia w łażeniu za prawdą po Krakowskim Przedmieściu?

To są dowody chwały, dowody emocji patriotycznych. Macierewicz urobił się przez 8 lat, a prokurator chciałby przywłaszczyć jego robotę i bez trudu przepisać dowody na dojście do prawdy i swoją chwałę.

Co z tego, że podkomisja smoleńska nie była na miejscu katastrofy? Przecież mogła narazić swoje życie i pchnąć Władimira Putina do drugiego zamachu. Polski nie stać na drugą katastrofę smoleńską, a Macierewicza na utratę życia.

Macierewicz więc nie dostarczy wyników badań i ekspertyz, które odbiegają nie tylko od badań i ekspertyz fachowców polskich i rosyjskich, ale też odbiegają od rozumu. Nie może być tak, że przez 8 lat Macierewicz robił z siebie idiotę, stawał w tym czasie przed kamerami i zarzekał się, że wybuchy i zamach były – i basta.

Macierewicz zasługuje nie tyle na Nobla, co na Oskara amerykańskiej Akademii Filmowej. Niech Pasionek spróbuje tej roli, niech się wcieli w Roberta De Niro, Toma Hanksa, Leonardo di Caprio – wówczas poczuje, jak się napracował nad rolą, jakiej zaznał żenady.

I najważniejsze: Macierewicz robił to dla Lecha Kaczyńskiego, który w innym wypadku – gdyby wybuchów i zamachu nie było – byłby odpowiedzialny za śmierć 95 ludzi, bo to on był dysponentem lotu.

Czy tego chce Pasionek? Czy chce uznać, że brat Jarosława – ciągle aktualnego prezesa PiS – nie był bohaterem? Chce dowodów na małostkowość? O! Nie – Macierewicz nie ujawni takich dowodów, które są wbrew interesom PiS.

>>>

Tamara Olszewska na koduj24.pl pisze o niszczeniu polskiej szkoły.

Trzeba zakładać prywatne szkoły świeckie.

Jest sobie na Podkarpaciu taka gmina, gdzie panuje wszechwładnie wójt Andrzej Głaz, oczywiście z PiS-u. To Tuszów Narodowy. I tenże wójt stał się sławny w całej Polsce, kiedy to w ramach obrony katolicyzmu przed zgniłym Zachodem, nakazał wmontować na budynkach szkół, przy samym wejściu, marmurowe tablice z Dekalogiem.

Panu wójtowi jakoś nie wpadło do głowy, że wciąż obowiązuje ustawa o oświacie, w której jest mowa o szkole wolnej od ideologii i światopoglądu. Może się z nią nie zapoznał, bo ostro walcząc „w słusznej sprawie” nie znalazł czasu, a może ma to po prostu w nosie. W końcu to jego partia wygrała wybory i on wie lepiej, co dobre dla jego obywateli. Konstytucja do kosza, jakieś tam ustawy do kosza… teraz czas na rozkwit miłości Polskiej Instytucji Kościelnej z wierną im rządzącą partią. Czas na „pisowską” samowolkę i tyle.

Tak więc marmurowe tablice sobie wiszą, oczywiście poświęcone przez tamtejszego proboszcza. Wójt szczęśliwy i głos katolicki coraz mocniej zakorzenia się w jego szkołach. „Jego”, bo trudno je uznać za państwowe, wolne od wszelkiej indoktrynacji. Pan wójt twierdzi, że dyrektorzy przyjęli jego pomysł z wielką życzliwością i nie widzą w tym nic, co by naruszało świecki charakter szkół. Rzeczywiście?

Pani dyrektor jednej ze szkół z tablicami mówi: – „Naszym celem nie jest ewangelizacja czy chrystianizacja, bo pracujemy w szkole świeckiej. Nikogo nie chcemy zmuszać do takiego czy innego wyznania. Ale uważam, że jeśli człowiek, któremu w głowie kotłuje się mnóstwo myśli, ma problemy i rzuci okiem na Dekalog, to może jakieś światełko zabłyśnie, jak problem rozwiązać? A jeśli ktoś miałby chętkę zrobienia krzywdy może koledze, może z jakimś pomysłem nieszczęśliwym się dzisiaj obudził i rzuci okiem na Dekalog, to a nuż przeczyta piąte bądź lub inne przykazanie?”.

Ciekawe, bo zaraz przypomina mi się pewien eksperyment, który miał sprawdzić, jaki wpływ wywiera religia na postawę altruistyczną dzieci. Okazało się, że te, wychowane w domach ateistycznych i o niskim poziomie religijności są o wiele bardziej hojne od dzieci z rodzin bardzo religijnych. Czy więc naprawdę marmurowe tablice i ciężka praca nad „uduchowieniem w wersji katolickiej” uczniów wystarczy, by narodził nam się pełnowartościowy człowiek z zakodowanym systemem etycznym? Bardzo w to wątpię.

Nie ma co zaklinać rzeczywistości. Szkoła wolna od indoktrynacji przechodzi do lamusa. W każdej sali krzyże, msze i rekolekcje ważniejsze od lekcji. Religia górą nad innymi przedmiotami. Katecheci niebawem będą mogli być wychowawcami klas. Pielgrzymki, inscenizacje z życia Chrystusa, Adam i Ewa w kontrze do teorii ewolucji. Toż to już szkoły wyznaniowe, wbijające dzieciom do głów jedynie słuszną ideologię.

Zastanawia mnie bardzo zmowa milczenia wśród nauczycieli. Artykuł 6 Karty Nauczyciela mówi, że „nauczyciel obowiązany jest […] kształcić i wychowywać młodzież w umiłowaniu Ojczyzny, w poszanowaniu Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, w atmosferze wolności sumienia i szacunku dla każdego człowieka oraz dbać o kształtowanie u uczniów postaw moralnych i obywatelskich zgodnie z ideą demokracji, pokoju i przyjaźni między ludźmi różnych narodów, ras i światopoglądów”. Jak ma się ten zapis do przyzwolenia na panoszenie się katolicyzmu w państwowej szkole? Dlaczego tak łatwo pedagogom przyszło zapomnieć o etyce zawodowej, jej przesłaniu i podstawowych zasadach wychowania? Nie potrafią stanąć w obronie uczniów, którzy nie należą do wielkiej rodziny katolickiej. Nie chcą stanąć w swej pracy edukacyjnej ponad kościół i politykę. Aż tak się trzęsą o swoje godziny i miejsca pracy, że wolą siedzieć cicho? Taka postawa sprzyja wykluczeniom, które są coraz większą naszą bolączką. Wstyd, drodzy nauczyciele. Nie zbudujecie sobie szacunku i autorytetu taką uległością i podporządkowaniem trendom dzisiejszej Polski.

A rodzice? Owszem, wylewają swoje żale na forach społecznościowych, ale są zupełnie osamotnieni w walce o prawo swoich dzieci do apolitycznej i awyznaniowej szkoły. Nie mogą liczyć na wsparcie nauczycieli, dyrektorów z nowego, pisowskiego nadania, kuratorów oświaty z tej samej puli.

Co za szczęście, że sporo jest jeszcze tych dzieci, które miały możliwość edukować się przez jakiś czas w szkołach sprzed PiS-u. Uczniowie z dwóch warszawskich liceów walczyli o usunięcie sprzed ich szkół ciężarówki obklejonej zdjęciami martwych, zakrwawionych płodów. Ręce umyła Straż Miejska i policja, więc młodzież postanowiła sama rozwiązać problem. Antyaborcyjne billboardy zostały przesłonięte folią. Pojawił się też dwumetrowy karton z napisem „szkoła jest apolityczna”, a samorząd uczniowski wydał oświadczenie, w którym pisze: – „Szkoła jest miejscem wolnym od dyskusji politycznych, agitacji i angażowania w debaty na tematy kontrowersyjne dla społeczeństwa. Uczniowie mają prawo do edukacji w miejscu pozbawionym infiltracji ideologicznej, które zapewni im wolność – szczególnie w zakresie ich wierzeń czy przekonań”.

Jak myślicie, czy dzieci wychowywane od najmłodszych lat na marmurowych tablicach i nauce Kościoła, będą chciały przeciwstawić się podobnym akcjom środowisk tak mocno z Kościołem związanych? Nie ma szans..

Trzeba przyznać, że źle się dzieje z polską szkołą i widzę tylko jedno wyjście. Trzeba zakładać prywatne szkoły świeckie. To jedyna szansa, by nasze dzieci nie stały się wydmuszkami, niemyślącymi i całkowicie zamkniętymi w kręgu zabobonów, pseudonauki i wstecznictwa. Co Wy na to?

Single Post Navigation

Dodaj komentarz