Hairwald

W ciętej ranie obecności

Wrogiem opozycji i Polski jest PiS. Nie walić w siebie, PiS należy znokautować i wydalić

Egoizm, bycie za wszelką cenę opozycją do liberalnej opozycji, sprzyjanie symetryzmowi, urazy, fochy, resentyment – to tylko niektóre symptomy tego zdumiewającego stanu, w który popada lewica.

Lewica popełnia historyczny błąd. Zamiast wznieść się na poziom patriotycznego obowiązku i przyłączyć do wspólnego frontu anty-PiS, a przynajmniej zjednoczyć się sama ze sobą, woli atakować pozostałą część opozycji i popadać w coraz większą śmieszność, elegancko zwaną pogubieniem.

Oczywiście cały ten wywód ma sens pod jednym warunkiem: uznania, że PiS przy pomocy gwałtu na konstytucji buduje w Polsce swoistą dyktaturę, przejmuje sądy, by zapewnić sobie nieograniczoną, odporną na jakikolwiek wynik wyborczy władzę, dąży do faktycznego Polexitu, o czym świadczy deklaracja Jarosława Gowina, że rząd może zignorować wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE. Jeśli uznajemy, że takie są fakty, to obowiązkiem całej opozycji jest zatrzymanie tego szaleństwa przy pomocy wspólnego frontu demokratycznego.

Czy lewica potrafi liczyć?

Jeśli tak jest – a uważam, że tak właśnie jest – uznać wypada, że lewica nie dorosła mentalnie do sytuacji, z jaką mamy w Polsce do czynienia po przejęciu władzy przez PiS w 2015 roku. Egoizm, bycie opozycją do opozycji, granie w tę samą polityczną grę, w jaką grało się w czasach działającej demokracji i przestrzegania reguł, sprzyjanie symetryzmowi, urazy, fochy, resentyment – to tylko niektóre symptomy tego zdumiewającego stanu. Przyznam, że nie spodziewałem się tego po formacjach niosących na sztandarach wolność, równość i braterstwo, mających w swoim portfolio wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, a także wieloletnie umacnianie demokracji w naszym kraju.

Tymczasem zamiast szukać swojego elektoratu, który dziś jest niepewny, odzyskać ten socjalny, który zagospodarował PiS, przedstawić spójną koncepcję ideową, czyli zająć się własnym pogubieniem, lewica woli szukać wroga tam, gdzie go nie ma, i na nim się koncentrować, odbierając całej formacji demokratycznej szanse na skuteczne pokonanie PiS. Przedstawia przy tym absurdalny argument, że współpraca w ramach wspólnego frontu mogłaby ją pozbawić tożsamości programowej. Pytanie: kto i po co miałby ją tego pozbawiać? Otóż nikt i po nic, bo formacje nielewicowe nie potrzebują wchłaniać lewicowych, a jeden plus jeden równa się dwa, a nie jeden. Argument, że PO wchłonęła Nowoczesną upada, bo przecież obie te formacje były już kiedyś jednym, a przynajmniej bardzo podobnym.

Ględzenie o „polskim Macronie”

Zamiast szukać porozumienia lewica woli snuć opowieść o nieistniejącym duopolu, czyli rzekomym POPiS-ie, który trzeba rozbić, jakby ta polityczna fatamorgana mogła stać się alibi dla własnej nieporadności czy nieskuteczności. POPiS-ie? Przecież partie są silne poparciem wyborców, czy zatem gdyby to lewica miała je na odpowiednio wysokim poziomie, to byłby duopol LewoPiS? Jedyny duopol, jaki dziś istnieje, to pęknięta na pół Polska. Po jednej stronie demokracja, a po drugiej dyktatura. A więc zamiast pójść za własnymi deklaracjami, że PiS rzeczywiście wyprowadza Polskę z kręgu cywilizowanych państw europejskich, lewica woli podtrzymywać mit „polskiego Macrona” i „trzeciej drogi”, żeby dzięki tym mirażom odzyskać utraconą świetność i znaczenie.

To samobójcza strategia. Niemal wszystkie sondaże pokazują, że opozycja zjednoczona ma realne szanse na sukces, a niezjednoczona może liczyć na zwycięstwo jedynie w marzeniach sennych. Od długiego czasu widać także, że notowania lewicy znacząco nie rosną, a głoszone przez jej liderów treści nie uwodzą wyborców na tyle, by dogonić choć na odległość spojrzenia najmocniejszą partię opozycyjną. To jednak nie przeszkadza działaczom i publicystom lewicowym snuć bajęd o wyjątkowej roli lewicy w czasach podłej zmiany, a najbardziej ekstrawaganckich ideologów pchać do proponowania współpracy z Jarosławem Kaczyńskim.

Nawiasem mówiąc, po tekście Rafała Wosia – bo o nim mowa – pewien mój znajomy zaproponował freudowską interpretację tej propozycji: że w gruncie rzeczy „dobra zmiana” jest wypartym lewicy. Innymi słowy, prawda o tym, że lewica chciałaby być taka jak PiS, została wyparta do nieświadomości i powraca teraz jako koszmar w różnych symptomach, a jednym z nich jest właśnie tekst publicysty „Polityki”. Jestem jednak pewien, że wszyscy temu zaprzeczą, ale przecież intelektualna zabawa nie boli. Podobnie jest z koronnym argumentem przeciwników jednoczenia się, że po ewentualnych zwycięskich wyborach nastąpi po stronie opozycji bratobójcza wojna, bo nikt nie ma pomysłu na Polskę po PiS. To klasyczne mydlenie oczy, ponieważ doskonale wiadomo, jaka ta Polska ma być: demokratyczna, praworządna, proeuropejska, szanująca konstytucję, wolna, tolerancyjna. I doprawdy nie trzeba wielkiego wysiłku, by domniemana koalicja PO-SLD tego dokonała.

„Zamilcz, piesku Platformy!”

Partia Razem – choć to wyświechtany żarcik – woli być osobno i nie tylko nie zamierza przyłączać się do żadnego anty-PiS, ale nawet z SLD nie wyobraża sobie koalicji, bo przy okazji podtrzymuje wizerunek formacji antykomunistycznej, która zarzuca starszym kolegom wspieranie Kościoła, ukrywanie tajnych więzień CIA czy romans ze znienawidzonym liberalizmem. Buduje swoją wycenianą w sondażach na kilka procent potęgę atakowaniem elit i inteligencji, które rzekomo gardzą docenionym przez PiS prostym człowiekiem, a na próbę rozmowy o jednoczeniu się opozycji reaguje histerią, która – przynajmniej w mediach społecznościowych – przybiera formę przedziwnych arlekinad typu „nie będziemy poddanymi Schetyny”, „PiS i PO to jedno zło”, „zamilcz, piesku Platformy” itp. Trudno uznać ten styl za wyraz dojrzałości politycznej, choć zastanawiać może, dlaczego atakując Schetynę nie podaje się kontrpropozycji wodza. Publicyści różnych wyznań wskazywali kiedyś na Rafała Trzaskowskiego, ale odkąd pojawił się ponadprzeciętnie komplementowany Patryk Jaki, kandydat PO na prezydenta Warszawy także stał się „be” w labilnej optyce opiniotwórczych mediów.

Zresztą obsesja na punkcie PO udziela się także w SLD. Zaostrzający retorykę Włodzimierz Czarzasty deklaruje wprawdzie, że kierowana przez niego partia nigdy nie zawiąże koalicji z PiS-em, ale jednocześnie to z Platformy i Nowoczesnej uczynił obiekty namiętnej niechęci. W jego przypadku jednak chodzi o kalkulację polityczną: sądzi, że przy pomocy takich zabiegów utrzyma pozycję trzeciej siły, zatrzyma tradycyjny elektorat, zyska ten socjalny odpływający od PiS, wprowadzi do Sejmu grupę posłów i obejmie wygodną funkcję języczka u wagi. Niezły plan, jednak nie na nadzwyczajne czasy, kiedy barbarzyńca paraduje bezwstydnie z kijem bejsbolowym, niszczy ustrój państwa, a realizm magiczny staje się rzeczywistością. Postkomuniści byli zdolni do rozmowy z „Solidarnością” przy Okrągłym Stole, to była wspólna mądrość tamtego pokolenia, której spodziewałbym się także po politycznych następcach. Jak słusznie zauważył Jan Ordyński, wiceszef Towarzystwa Dziennikarskiego: „Niech SLD pójdzie po rozum do głowy. Każdy musi trochę ustąpić. To nie jest czas na własne ambicje, fochy, strojenie min. Trzeba ratować Polskę”.

Biedroń i zasada rzeczywistości

Swój pomysł na ratowanie Polski ma Robert Biedroń, kolejny lewicowy lider, ikona „trzeciej drogi”, w którym wielu widzi „polskiego Macrona”. Wprawdzie dotychczas nie wypowiedział się jednoznacznie, czy porzuci Słupsk i będzie się ubiegał o posadę w Parlamencie Europejskim, nie przedstawił propozycji programowych, nie pokazał struktur swojej nowej formacji, w zasadzie nie wiadomo nawet, czy reprezentuje lewicę, czy jakiś nurt prowolnościowy nowego typu, ale za to głośno się odgraża, że niczym szeryf wkroczy na pole walki i zrobi wreszcie porządek ze wszystkimi. To kolejny symptom, który nazwałbym szlachetnym odklejeniem od rzeczywistości. Biedroń od lat jest znaną postacią, przy boku Palikota udało mu się tchnąć w życie publiczne ducha tolerancji, jednak od wielkości do groteski tylko jeden krok. Za miesiąc wybory samorządowe, za rok parlamentarne, proponowanie dziś kolejnej formacji opozycyjnej może spowodować jedynie jeszcze większe rozdrobnienie po tej stronie sceny politycznej, odebranie głosów zarówno Koalicji Obywatelskiej, jak i pozostałym partiom lewicowym. Jeśli jednak słuszny jest postulat, by zjednoczyć całą lewicę i stworzyć drugi blok opozycyjny, to warto zapytać, czy Zandberg, Czarzasty i Biedroń będą w stanie się ze sobą dogadać. Obawiam się, że może to być trudniejsze niż rozmowa ze Schetyną.

Dziś lewica, jeśli chce coś znaczyć, ma dwa wyjścia: zjednoczyć się ze wszystkimi, którzy uważają, że przeciwnik jest jeden i należy go pokonać, by móc budować nową Polskę – albo zjednoczyć się sama ze sobą, przestać atakować opozycję i zwartym blokiem dołączyć do wspólnej próby odsunięcia PiS od władzy. Trzeciej drogi nie ma.

Komisja Europejska już niedługo może mieć potężne narzędzie do dyscyplinowania państw członkowskich, łamiących unijne zasady. Chodzi o tzw. mechanizm warunkowości. – Sądzę, że zostanie przyjęty – mówi w rozmowie z Gazeta.pl specjalizująca się w prawie europejskim prof. Justyna Łacny z Politechniki Warszawskiej.

GAZETA.PL, ŁUKASZ ROGOJSZ: W wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy” wicepremier Jarosław Gowin zapowiedział, że polski rząd najpewniej nie będzie respektować wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, o ile ten przychyli się do zawieszenia stosowania nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym.

PROF. JUSTYNA ŁACNY: Oczywiście słyszałam o tej wypowiedzi pana wicepremiera. Nie jest to jednak ocena prawna, lecz polityczna, być może nawet publicystyczna. Począwszy od lat 60. XX wieku konstrukcja prawa UE i europejskiego wymiaru sprawiedliwości zasadza się na pierwszeństwie stosowania prawa unijnego nad prawem państw członkowskich w razie kolizji norm prawnych pochodzących z tych dwóch porządków.

Kluczowe w tym przypadku są zatem kwestie polityczne, a nie prawne?

Tu właśnie leży istota problemu, który jak się wydaje sprowadza się do deklaracji członka rządu, że państwo członkowskie może nie chcieć respektować orzecznictwa Trybunału. Taka sytuacja nie jest jednak zupełną nowością. Z przepisów UE można wnioskować, co może się stać, gdyby taki scenariusz miał się zrealizować.

To znaczy?

Polski Sąd Najwyższy wniósł do Trybunału pytania prejudycjalne (art. 267 TFUE), dotyczące m.in. wykładni unijnej dyrektywy antydyskryminacyjnej, stosowanej wobec sędziów SN, przenoszonych w stan spoczynku na mocy uchwalonej przez Prawo i Sprawiedliwość nowelizacji ustawy o SN.

Pytanie prejudycjalne umożliwia sądowi krajowemu, który ma wątpliwości co do ważności lub wykładni przepisu unijnego stosowanego w zawisłej przed nim sprawie, zwrócenie się do Trybunału o ich rozstrzygnięcie. Po wniesieniu takiego pytania prawnego, sąd krajowy czeka na odpowiedź Trybunału, a gdy zostaje ona wydana, wraca do sprawy i wydaje rozstrzygnięcie uwzględniające dostarczone wskazówki.

Załóżmy, że Trybunał udzieli wykładni, którą uwzględni Sąd Najwyższy w wyroku rozstrzygającym sprawę, lecz wykładni luksemburskiej nie będzie przestrzegał rząd. Wówczas możemy mieć do czynienia z sytuacją, w której Komisja, czyli strażnik przestrzegania unijnych traktatów (art. 17 TUE), będzie mogła postawić Polsce zarzut naruszenia prawa unijnego i wszcząć postępowanie o naruszenie prawa UE (art. 258 TFUE).

Taka sytuacja byłaby precedensem w historii UE?

Z taką sytuacją mamy do czynienia niezwykle rzadko. Nawet Viktor Orbán, gdy toczył podobne spory prawne z Brukselą, w analogicznej sytuacji, która również dotyczyła sędziów, zrobił krok w tył i uszanował wyrok Trybunału. Jeśli w naszym przypadku dojdzie do podobnej sytuacji, a my nie zastosujemy się do wyroku Trybunału, będziemy niechlubnym wyjątkiem, państwem uchylającym się od poszanowania orzecznictwa luksemburskiego.

Proszę mnie dobrze zrozumieć, przestrzeganie prawa i orzecznictwa TSUE to nie jest coś opcjonalnego, co możemy zrobić albo nie, w zależności od własnego widzimisię i treści wyroków. W Unii – jak każde państwo członkowskie – mamy swoje obowiązki i uprawnienia. Przestrzeganie i stosowanie powszechnie obowiązującego prawa UE jest naszym podstawowym obowiązkiem, fundamentem obecności Polski we UE, na który zgodziliśmy się 14 lat temu, przystępując do tej organizacji.

Co chwilę słyszymy o kolejnych bojach polskiego rządu z Komisją Europejską, Trybunałem czy europarlamentarzystami. Jak poważna jest obecna sytuacja?

Sytuacja jest bardzo poważna, bo nie zapominajmy, że wobec Polski toczy się również postępowanie z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej, dotyczące naruszenia praworządności. Komisja widzi podobieństwo problemów i można zakładać, że jest coraz bardziej poirytowana postawą Polski jako państwa członkowskiego, które ciągle kwestionuje konieczność wykonywania swoich obowiązków, wynikających z członkostwa w UE.

To sytuacja precedensowa, bo pamiętajmy, mówimy o słowach wicepremiera polskiego rządu. Mam nadzieję, że pan premier Morawiecki i pozostali członkowie jego gabinetu zdystansują się od tej wypowiedzi. Jestem też ciekawa, jak do tej sprawy odniesie się polskie MSZ, bo te słowa z pewnością nie przejdą niezauważone w Brukseli.

Załóżmy, że nakreślony przez wicepremiera Gowina scenariusz wchodzi w życie. Trybunał wydaje wyrok nie po myśli polskiego rządu, polski rząd go nie respektuje, wobec Polski zostaje wszczęte kolejne postępowanie przed Trybunałem, Polska je przegrywa i zostają na nią nałożone kary. Czy polski rząd może odmówić ich zapłaty?

Odpowiedź jest prosta: nie może. W przypadku, gdy ukarane państwo członkowskie odmawia zapłacenia nałożonych przez Trybunał kar finansowych, są one potrącane z puli środków, które takie państwo otrzymuje z Unii w ramach wspólnej polityki rolnej i polityki spójności.

Przecież polskie władze muszą o tym wiedzieć. Dlaczego zatem idą na otwartą wojnę z Brukselą?

Bo wspomniane kary nakładane przez Trybunał (art. 260 TFUE) nie są wcale najdotkliwszą z sankcji, które mogą spotkać Polskę. O wiele groźniejszy, z punktu widzenia niepokornego państwa członkowskiego, jest tzw. mechanizm warunkowości, nad którym w Unii trwają obecnie zaawansowane prace legislacyjne.

Dla Polski jest groźniejszy od sankcji finansowych nakładanych przez Trybunał, które Komisja Europejska może sobie w dodatku sama odbierać?

W mojej ocenie mechanizm ten może być znacznie dotkliwszy. Jest to nowy instrument prawny, zapewne tworzony na potrzebę takich państw członkowskich jak Polska. Umożliwia on Komisji Europejskiej wstrzymanie wypłaty środków z tytułu wspólnej polityki rolnej i polityki spójności, dopóki skonfliktowane z Brukselą państwo członkowskie nie rozwiąże u siebie problemów z praworządnością.

Nie chodzi w tym przypadku o kilkadziesiąt milionów euro kary, jak w przypadku kar nakładanych przez Trybunał, tylko całkowite zatrzymanie przepływu transferów finansowych z Brukseli. Nie muszę chyba mówić, co to może oznaczać dla tysięcy rolników czy realizacji inwestycji infrastrukturalnych, które są możliwe tylko dzięki dofinansowaniu z Unii.

Czyli wracamy do tematu powiązania funduszy unijnych z praworządnością, co wielokrotnie krytykowali przedstawiciele polskiego rządu. Jakie są szanse na wprowadzenie w życie tego mechanizmu?

Moim zdaniem bardzo duże. Powszechnie wiadomo, że procedura z art. 7. TUE, zwana w kręgach dyplomatycznych „opcją atomową”, jest uznawana za nieskuteczną, ponieważ wymaga jednomyślności. Wystarczy, że państwo członkowskie, przeciwko któremu toczy się postępowanie pozyska jednego sojusznika i cała procedura rozsypuje się jak domek z kart.

Mechanizm warunkowości będzie bardziej efektywny?

Niewątpliwie, chociażby dlatego, że do przyjęcia rozporządzenia, które go ustanowi, potrzebna jest większość kwalifikowana w Radzie Unii Europejskiej, a nie trudna do osiągnięcia jednomyślność. W lipcu 2018 roku projekt rozporządzenia ustanawiający ten mechanizm został pozytywnie zaopiniowany przez Europejski Trybunał Obrachunkowy. Sądzę, że mechanizm ten zostanie przyjęty.

Skąd to przekonanie? Nie tylko Polska przeciwko niemu protestowała.

Proszę na to spojrzeć z innej perspektywy. Komisja Europejska musi mieć narzędzia reakcji wobec państw członkowskich. Chodzi tu również o ochronę wiarygodności Komisji jako instytucji UE. Podobną optykę przyjmują państwa członkowskie, które wywiązują się ze swoich obowiązków traktatowych, obserwując państwa kwestionujące spoczywające na nich zobowiązania.

Jeśli scenariusz, o którym mówimy zmaterializuje się, jak mocno zmieni to sytuację prawną Polski w ramach Unii?

Zdziwię pana, gdyż z punktu widzenia prawa UE, wyjąwszy ewentualne ustanowienie mechanizmu warunkowości, niewiele się zmieni. Sprawy, o których teraz rozmawiamy, dzieją się w sferze pozaprawnej, politycznej. Nie zapominajmy jednak przy tym, że właśnie teraz toczą się negocjacje budżetowe, dotyczące perspektywy budżetowej 2021-2027.

Jeżeli faktycznie rząd zrobi to, co zapowiedział wicepremier Gowin i będzie ignorował dorobek prawny UE, to niewątpliwie może to wpłynąć na naszą pozycję negocjacyjną. A co się robi w negocjacjach z niepoważnym partnerem? Ignoruje, unika, a przede wszystkim nie słucha i nie uwzględnia jego interesów. Tak może wyglądać sytuacja, w której ktoś chce być członkiem klubu tylko dla płynących z niego korzyści, a gdy trzeba wypełniać zobowiązania – w najlepszym razie ociąga się.

Odkąd wypowiedź wicepremiera Gowina ujrzała światło dzienne, temat tzw. polexitu wrócił z siłą większą niż kiedykolwiek, bo wszystko układa się w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.

Nie lekceważę zagrożenia polexitem, bo to bardzo poważny i niebezpieczny scenariusz, który właśnie zawisł nad nami. Tylko jestem niezmiernie ciekawa, co pomyślą i powiedzą Polacy, gdy okaże się, że mamy poważne i realne zagrożenie wyjściem z Unii Europejskiej. Nie jestem socjologiem, ale nie trzeba nim być, żeby stwierdzić, że nasi rodacy są zwolennikami członkostwa w Unii, bo na swoim własnym przykładzie i przykładzie swoich bliskich widzą realne i wynikające z tego korzyści. Wspomnijmy tylko swobody rynku wewnętrznego, dzięki którym możemy bez żadnych ograniczeń przemieszczać się po terenie wszystkich państw członkowskich, kupować zagraniczne towary, sprzedawać własne, przewozić je, podejmować prace, świadczyć usługi, korzystać z usług zagranicznych, uczyć się czy inwestować.

W ostatnich latach procent euroentuzjastów zaczął u nas powoli spadać.

Ma pan rację, ale proporcja wciąż jest na korzyść sympatyków Unii. Zresztą nie mówimy tu o euroentuzjazmie, ja też go nie wyznaję, tylko o rozsądnym podejściu do naszej przyszłości jako dobrze rozwijającego się państwa położonego w Europie Środkowej: czy chcemy być w klubie UE, czy też poza tym klubem. Nie bądźmy przy tym naiwni, że uda nam się w ramach tego klubu uzyskać specjalny status. A jeśli zdecydujemy, że chcemy być poza tym klubem unijnym, to co w zamian? Z kim i na jakich zasadach chcemy związać swoją przyszłość? Wokół jakich wartości? Za jaką cenę? Jak w tym układzie będzie wyglądała nasza gospodarka? Będziemy samotną wyspą czy stawiamy na współpracę regionalną? Łatwo się obrazić i niczym rozkapryszone dziecko zabrać wiaderko, łopatkę i zagrozić opuszczeniem piaskownicy. Pytanie tylko: co dalej? Ja obecnie odpowiedzi na to pytanie nie znam. Nie widzę też w kręgach rządowych pogłębionej refleksji na ten temat.

* dr hab. Justyna Łacny, prof. PW – profesor nadzwyczajny na Wydziale Administracji i Nauk Społecznych Politechniki Warszawskiej; autorka publikacji z zakresu prawa instytucjonalnego i gospodarczego Unii Europejskiej

Wielu sądzi, że Kościół zamiast zająć się sprawami pomocy potrzebującym, nadmierną wagę przywiązuje do spraw seksu czy aborcji. Taki niestety będzie obraz Kościoła, dopóki moralizatorstwo i chęć wpływania na ustawy, a więc codzienne życie społeczne, nie ustąpią przed rozliczeniem się z własnych nadużyć.

Trwają przygotowania do chrztu. W niewielkiej salce przy kościele w środku Warszawy młody, wykształcony ksiądz pyta rodziców i przyszłych rodziców chrzestnych: – Co powinna zrobić żona w sytuacji, w której mąż zapomniał, że umówili się pojechać wieczorem do sklepu po meble, a zamiast tego poszedł na imieniny do kolegi, upił się i po powrocie do domu domagał się seksu?

Nagle powietrze robi się gęste, wszyscy milczą zaskoczeni pytaniem. Ciszę przerywa pewny siebie ksiądz: – Kobieta nie może się obrażać, strzelać focha. Ma się oddać mężowi i koniec! – wykrzykuje. Niestety, nikt z obecnych się nie odzywa, ale ksiądz najwyraźniej czuje się jak ryba w wodzie i powodów do zaprotestowania przeciwko jego słowotokowi jeszcze przybywa. Kolega szepcze mi tylko do ucha: – Czy on nie wie, na czym polega gwałt?

Inny obrazek:. Do grupy znajomych – kilkunastolatków przesiadujących popołudniami na ławeczkach warszawskiego osiedla – przysiada się ksiądz, brat-łata, rozmawia o życiu, przełamuje bariery, wczuwa się, zwłaszcza w sprawy tych, którym z różnych powodów jakoś trudniej. Zaprasza do Kościoła. Podczas mszy nawiązuje kontakt wzrokowy, a nawet palcem wskazującym zaprasza do zakrystii, potem – do swojego mieszkania.

Po pewnym czasie, nagle ksiądz znika z parafii. Dowiaduję się, dlaczego: został przeniesiony przez zwierzchników gdzie indziej. Okazało się, że jego pasją było seksualne życie chłopców. Podczas długich pogawędek na plebanii albo przez telefon wypytywał o ich pragnienia, doświadczenia, filmy porno, masturbację; zachęcał do spowiedzi w wygodnym fotelu. Potrafił – niby po przyjacielsku – dotknąć ręki, uda. Wszystko się skończyło, gdy pewnego dnia przypadkiem zdemaskowała go matka jednego z chłopców i natychmiast zrobiła raban proboszczowi.

Księdza przeniesiono do innej parafii. To część schematu postępowania w podobnych przypadkach – stała praktyka ukrywania skłonności „problemowych” księży. Czasem nieudolna: dwóch moich przyjaciół pochodzących z różnych miejscowości spotkało w szkole tego samego księdza pedofila. Wszyscy wiedzą, dlaczego zmienił miejsce zamieszkania i pracy.

Trzeci i ostatni przykład. Księdzu, który chodzi po kolędzie, otwierają drzwi trzydziestoletni narzeczeni. Gość od progu jest wyraźnie oburzony. Przez całą wizytę tłumaczy narzeczonym, którzy niebawem się pobiorą w Kościele, że w gruncie rzeczy – skoro mieszkają razem, a zatem grzeszą – to już są w piekle i nawet dzieci nie odkupią ich win. Narzeczeni są w szoku. Nie wiedzą, jak postępować z młodszym od siebie, zasadniczym i kategorycznym księdzem. Po roku, dwóch nadal trudno im uwierzyć w to, co usłyszeli, i pogodzić się z tym, że sami mocno nie zaprotestowali. Przecież prawo kanoniczne mówi jasno, czym są duszpasterskie wizyty – ksiądz powinien „uczestniczyć w troskach wiernych, zwłaszcza niepokojach i smutku”, „umacniać ich w Panu, jak również – jeśli w czymś niedomagają – roztropnie ich korygować”. Nie gromić i straszyć wiecznym potępieniem…

Piszę o tym wszystkim, czytając kolejne informacje o skandalach seksualnych w Kościele: niedawno wyszło na jaw tuszowanie molestowania przez biskupów z Chile; potem poznaliśmy raport o przez ostatnie 70 lat; za sprawą wizyty papieża Franciszka w Irlandii odżyły wspomnienia o winach Kościoła w tym kraju. Słowa Benedykta XVI, który mówił, że „Kościół nie jest wspólnotą doskonałych, lecz grzeszników, którzy powinni uznać, że potrzebują miłości Boga, że potrzebują bycia oczyszczonymi przez krzyż Jezusa Chrystusa” brzmią dziś szczególnie mocno. Bo w tym  – także naszym, Polskim – Kościele katolickim w codziennych sytuacjach oprócz prawdziwych duszpasterzy spotykamy ludzi niedojrzałych, nieprzygotowanych do pełnionej roli, a nawet przestępców, którzy mogą skrzywdzić nasze dzieci.

Nawet rozprawienie się z problemem  (którego jeszcze nawet nie zaczęliśmy) nie zmieni faktu, że w sprawach seksualności i Kościoła skandal goni skandal: gdy słyszymy lekcje o seksie małżeńskim w przykościelnej salce, gdy spotykamy księdza pedofila na ławeczce w parku czy wtedy, gdy we własnym domu gościmy pozbawionego empatii moralizatora w sutannie. Ktoś przecież tych ludzi wykształcił, zakonserwował w niedojrzałości, poczuciu władzy, przyzwolenia na seksualną przemoc i bezkarności, a potem wyświęcił. Nawet papież określa problem jako systemowy, a więc tak samo jak kilkanaście lat temu dziennikarze „Boston Globe”.

Niedawno zmarła Olga Krzyżanowska mówiła o Kościele, że „zamiast zająć się sprawami pomocy potrzebującym, nadmierną wagę przywiązuje do spraw seksu czy aborcji. To niepoważne”. Taki niestety będzie obraz Kościoła, dopóki moralizatorstwo i chęć wpływania na ustawy, a więc codzienne życie społeczne, nie ustąpią przed rozliczeniem się z własnych nadużyć.

>>>

Sytuacja Polski jest poważna, a gdy PiS zignoruje wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE będzie tragiczna, a w dłuższej perspektywie śmiertelna dla Polski.

Earl drzewołaz

Zbliża się rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych. W Gdańsku „Solidarność” przygotowuje uroczyste obchody tego dnia, a udział w nich weźmie również Mateusz Morawiecki. Przy tej okazji postanowiono zorganizować konferencję, na której zostaną omówione działania, związane z rozwojem Stoczni Gdańsk, która została wykupiona z rąk Taruta przez państwową Agencję Rozwoju Przemysłu.

Przypomnijmy, że sprywatyzowanie stoczni uratowało ją przed likwidacją, związaną z przyjmowaniem niedozwolonej pomocy publicznej. Sprawą zajmował się wówczas Andrzej Jaworski z PiS, który był pełnomocnikiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przejęcie stoczni przez Tauruta nie zakończyło jednak problemów. Spółka znalazła się na skraju bankructwa, ponosiła wielomilionowe straty, a z trzytysięcznej załogi pozostało raptem sto osób.

Jedynym ratunkiem było jej wykupienie. Przy aktywnej pomocy zakładowej „Solidarności”, stocznia wróciła w polskie ręce. Koszt jej wykupu objęty jest tajemnicą.

Wydaje się, że na chwilę obecną nie ma pomysłu na stocznię. Wprawdzie, jak mówił „Wyborczej” Roman Gałęzewski, przewodniczący stoczniowej „Solidarności” „Pojawia się perspektywa rozwoju. Pomysł na…

View original post 1 207 słów więcej

Single Post Navigation

Dodaj komentarz