Hairwald

W ciętej ranie obecności

Abp Głódź agentem. Słuszny protest studentów

A to ciekawe!

Sobecka jako prezenterka na rurze w klubie go-go.

>>>

Z punktu widzenia osoby biorącej udział w proteście na Uniwersytecie Warszawskim przeciwko tzw. ustawie Gowina za najważniejsze uważam zagrożenie upolitycznienia uczelni. Projekt Gowina zawiera kilka takich zagrożeń. Pierwszym z nich jest stworzenie rady uczelnianej, w której na dziewięć osób pięć będzie pochodziło spoza uczelni z nominowania idącego albo ze świata biznesu, albo polityki. Łatwo sobie wyobrazić, że ich wybory w głosowaniu (a mają większość) będą raźniej skłaniały się w stronę realizacji interesów swoich środowisk niż środowiska akademickiego. Poza tym rada ta będzie wybierać rektorów, a więc uczelniami kierować będą osoby zależne od swoich pozauczelnianych wyborców.

Rektor, czyli menedżer na kontrakcie

Co więcej, rektor będzie traktowany jako menedżer na kontrakcie, co stworzy chorą sytuację finansowego uzależnienia. To jak rekonstrukcja historyczna przypominająca ustawę z 1968 r., która likwidowała kolegialność organów uczelnianych i możliwość oddolnej demokratycznej kontroli. Wziąwszy pod uwagę, co się dzieje w spółkach państwowych, jakie już ideologiczne naciski wywiera się na szkoły i uczelnie – takie obawy nie mogą zostać uznane za przesadzone.

W ten sposób uczelnia straci swoją autonomię, będą nią rządzić osoby, dla których dobro nauki czy budowa zdrowego życia akademickiego nie będzie priorytetem. Nad niezależnością uczelni pojawi się widmo polityki i zapotrzebowań ze świata biznesu.

Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, jaki chaos powstanie, gdy przyjdzie nam ujrzeć skutki ustawy, zwłaszcza w Polsce Wschodniej, gdzie nawet renomowany KUL straci statut uczelni. Sama uważam, że poważne badania wymuszają elitaryzację (w tym sensie, że nierealnym jest, by masy studentów stały się Einsteinami), ale sam dostęp do źródeł nauki powinien być egalitarny, dla wszystkich i wszędzie. Dlatego nie jestem w stanie zgodzić się z likwidacją tzw. słabszych instytucji, bo stanowią główne źródło utrzymania dla wielu osób i lokalną bazę kulturotwórczą. Likwidacja gimnazjów pokazała, jak rząd radzi sobie z takimi projektami. Czeka nas straszliwy chaos.

Gdzie prawa dla kobiet na uczelniach?

Ale moja perspektywa jest też perspektywą badaczki, a zarazem aktywistki Strajku Kobiet. Od długiego czasu nie mogę wyjść ze zdziwienia, że w XXI w. kobiety muszą się domagać podstawowych spraw. Inaczej sobie ten wiek wyobrażałam, gdy w 1999 r. zaczynałam studia doktoranckie. Twórcy obecnej ustawy w ogóle nie pochylili się nad problemem kobiet w nauce. A te muszą znaleźć swoje systemowe rozwiązanie. Bo nie chodzi mi w tym momencie o klasyczne zaniedbania, takie jak przedszkola czy żłobki, bo to zagadnienie poza kompetencjami ustawy, ale o to, że cała ścieżka kariery akademickiej, tak jak jest ona ujęta w prawie, jest szyta pod mężczyzn.

Z jednej strony rząd obłudnie zachęca nas, a poprzez klauzule sumienia, wycofanie EllaOne, majstrowanie przy prawie do aborcji wręcz zmusza do rodzenia dzieci. Z drugiej, gdy już je urodzimy, co widać było doskonale w przypadku protestu RON, przestajemy być obiektem opieki państwa. Dlatego moja kariera akademicka jako badaczki po doktoracie i po urodzeniu dziecka przebiega w sposób, który w rubrykach o granty muszę opisywać jako „niezależny”, przy czym ta kwalifikacja często bywa problematyczna w kwestionariuszach, bo w polskich realiach jest atypowa.

Tak więc rozwijam naukę od lat, ale w prywatnym zakresie, opłacając się sama, bez żadnego wsparcia instytucjonalnego. Po poświęceniu kilku lat na wychowanie córki przestałam „łapać się” na granty post-doca, gdzie górna granica wiekowa to 35 lat. To już wybiło mnie z kolein. Potem jako samotna matka nie mogłam myśleć o pracy na uczelni, bo bym się z niej nie utrzymała. Zatrudniałam się u „rynkowych” pracodawców i dzięki temu zebrałam jak na naukowca niebanalne i cenne doświadczenie. Z tym że nie mam komu go przekazać. W moim wieku powinnam mieć habilitację. Habilitacja jest, można powiedzieć, gotowa. Moja ostatnia publikacja, biografia Gombrowicza, w zupełności się kwalifikuje, ale jako „niezależna” musiałabym zapłacić za nią ok. 20 tys. zł.

Dajmy na to, że wezmę kredyt, uda mi się powrócić na łono uczelni, ale zanim się rozpędzę w karierze, gdy córka rozpocznie już samodzielne życie, czeka mnie kolejna niespodzianka zgotowana przez łaskawie panujących. To znaczy emerytura w wieku 60 lat. Jeśli tylko dopisze mi zdrowie, nie zamierzam przestać myśleć, pisać i publikować, gdy osiągnę ten wiek. Plusem niezależności było to, że zajmowałam się tym, czym naprawdę chciałam, nie przejmując się żadnymi punktami za publikacje.

Mniej habilitacji i profesur dla kobiet

Moje koleżanki, pracowniczki uniwersytetów po doktoracie i urodzeniu dzieci, zaczynają wypadać z modelu kariery przewidzianego przez system. Bo nie mają czasu na wyjazdy na konferencje (nie ma z kim zostawić dzieci), nie zbiorą też punktów za wyjazdy na kongresy zagraniczne, nie mówiąc już o zwykłym pisaniu artykułów czy habilitacji. Nie ma już opcji siedzenia do późnych godzin nocnych czy odizolowania się w bezpiecznej bibliotece. Trzeba karmić, wstać do chorego dziecka, zrobić śniadanie do szkoły, zawieźć na basen itd. I tu zaczyna się problem, który powoduje, że z rzeszy doktorantek na wyższych szczeblach kariery znajdziemy ich już dużo mniej, zostają mężczyźni, którym fizjologia nie staje na drodze. Nie lądują nagle na patologii ciąży, nie karmią piersią i przeważnie nie oni biorą urlopy wychowawcze. Skutkiem tego jest od razu widoczna mniejsza liczba habilitacji, a potem profesur wśród kobiet.

Najlepszą egzemplifikacją tego, o czym piszę, jest miejsce, w którym właśnie siedzę. To sala na pierwszym piętrze Pałacu Kazimierzowskiego, gdzie mieści się rektorat UW i obecnie baza protestu Akademickiego Komitetu Protestacyjnego. Obwieszona jest portretami rektorów. Nie zwróciłam na to sama uwagi, ale przed chwilą przechodziła szkolna wycieczka. Przewodniczka, pokazując malunki na ścianach, opowiedziała: „O, a tu wisi portret pani Hałasińskiej-Macugow, jak dotąd jedynej rektorki UW”. Gdzie znikają te wszystkie ambitne studentki, w jakichże czeluściach przepadają? Ano w takich. I ta ustawa, która ma zmodernizować uczelnie, w ogóle do nich nie zajrzała.

Na szczęście jako niezależna nie podlegam przepisom o zawieszaniu w „pełnieniu obowiązków”, które przewiduje art. 303 projektu w wersji po pracach komisji, co może spowodować moja działalność aktywistyczna. Zawiesić można na przykład od razu „z dniem jego [pracownika] tymczasowego aresztowania”.

Kary dla niezależnych akademików

Nie raz byłam już za swoją działalność „zatrzymywana” w sukach, teraz wystarczyłoby – zamiast trzymania na ulicy – żeby wsadzono mnie na chwilę do aresztu. Przepis nie jest nowy, ale przy politycznie usadzonym rektorze dużo łatwiej o zawieszenie. Albo wystarczy, że za wejście na trawnik wokół Sejmu czy naruszenie „miru cmentarza” podczas próby zatrzymania haniebnych ekshumacji smoleńskich wytoczą mi proces z kodeksu karnego – wtedy pracownik może zostać zawieszony do sześciu miesięcy. Czy ktoś w obecnych warunkach politycznych może mieć wątpliwości, czemu służą takie kombinacje przepisów? Jesień może się zacząć od łamania charakterów i pozbywania się co krnąbrniejszych politycznie wykładowców, moich i Państwa kolegów i koleżanek.

>>>

Gowin przekonuje, że jakiekolwiek sugestie związane z upolitycznieniem uczelni nie mają pokrycia w zapisach ustawy.

No to po kolei.

Rzeczywiście w ustawie nie ma zapisów podporządkowujących uczelnie bezpośredniej władzy ministra. Ustawa wprowadza jednak niezwykle kontrowersyjne ciało, jakim jest rada uczelni. Rady mają mieć daleko idące uprawnienia polegające na wyznaczaniu strategii uczelni, kontroli bieżącego zarządzania, akceptacji planów finansowych oraz wyznaczania kandydatów na rektora. To naprawdę nie jest ciało reprezentacyjne czy konsultacyjne, ale organ wyposażony w dużą i realną władzę.

Uniwersytety podporządkowane wpływom

I teraz haczyk: ponad 50 proc. składu rady ma pochodzić spoza uczelni. Czyli będą to np. przedsiębiorcy, menadżerowie albo politycy (chociaż nie ci, którzy aktualnie sprawują funkcje w administracji rządowej i samorządowej). Gowin sam przyznaje, że chodzi o „rozhermetyzowanie” uczelni. Przekładając niedopowiedzenia na język potoczny chodzi o to, żeby uniwersytety nie rządziły się same jak dotychczas, ale podlegały oddziaływaniu sił z zewnątrz.

Koronnym argumentem na to, że takie rady nie ograniczają autonomii jest to, że będą wybierane przez senaty uczelni.

No dobrze, przeprowadźmy sobie eksperyment myślowy. A gdyby parlament wybierał radę rządu podobną do rady uczelni? A gdyby w ponad 50 proc. miała składać się z osób spoza Polski, bo polska klasa polityczna – tu istnieje wśród Polaków szeroka zgoda – jest beznadziejna. Czy rząd „rozhermetyzowany” przez taką radę byłby rządem autonomicznym? Chyba każdy przytomny obywatel zna odpowiedź na to pytanie.

Rady uczelni to organy, które będą podporządkować życie akademickie zewnętrznym wpływom. Będzie to wpływ biznesu, ale bardziej prawdopodobne, że polityki. Bo z polityki płyną do uczelni dużo większe i pewniejsze pieniądze. Uczelnie nie będą głupie. Wybór dobrych członków do rady będzie gwarantował tzw. przełożenie na politykę i w konsekwencji większe szanse na pozyskanie pieniędzy.

Raj dla rektorów, piekło dla naukowców

Jarosław Gowin, żeby uspokoić opinię publiczną przywołuje autorytety znanych osób ze świata nauki np. rektora UW profesora Marcina Pałysa (należą mu się przy okazji ode mnie słowa uznania za sposób podejścia do protestów w Pałacu Kazimierzowskim) czy  prof. Jana Szmidta, szefa Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich, którzy popierają ustawę.

Oczywiście, że popierają. Ustawa daje rektorom ogromną władzę! Przede wszystkim pozostawia inicjatywę kształtowania struktury uczelni. W procedowanej przez Sejm ustawie nie ma zapisów zachowujących strukturę wydziałów. Co oznacza to w praktyce? Jeśli tylko rektorzy dogadają się z senatorami będzie można odejść od wydziałów na rzecz wielkich szkół i np. połączyć w jedno zarządzanie, ekonomię i stosunki międzynarodowe.

Przy okazji dokona się racjonalizacji zatrudnienia. Wprowadzi system rywalizacji o studenta między pracownikami dydaktycznymi. Wprowadzi ściślejszą kontrolę efektów pracy naukowej wedle standardów oczekiwanych przez ministerstwo. Szkoły nie będą już jednostkami samorządności akademickiej, bo nie będą mieć musiały takich rad wydziałów jak dzisiejsze jednostki w strukturach szkół wyższych. Uczelnie w kształcie, jaki umożliwia ustawa to raj dla rektorów i piekło dla zwykłych naukowców, którzy pozbawieni pozostaną naturalnych dziś sieci wsparcia i ochrony.

Poparcie za drobne ustępstwa

Jarosław Gowin jest spokojny dlatego, że dogadał się co do swojej ustawy wewnątrz partii. W zamian za drobne ustępstwa takie jak wprowadzenie kolokwium habilitacyjnego czy usunięcie zapisów o możliwości przyznawania habilitacji za prowadzenie dużego grantu międzynarodowego, przekonał konserwatywnych krytyków z PiS. Przekonał też Jarosława Kaczyńskiego, że lepiej poprzeć ustawę 2.0 niż zastanawiać się, jak uzupełnić pustkę po posłach z partii Gowina.

Tylko, że oprócz partyjnych układanek jest jeszcze społeczny odbiór ustawy. W gruzach legł obraz szerokich konsultacji. Ludzie nie kupują też opowieści o braku zagrożeń dla autonomii uczelni. Studenci i akademicy zmobilizowali się do protestu pierwszy raz od 30 lat. Nawet jeśli ustawa zostanie przegłosowana nie będzie to już żadna Konstytucja dla Nauki tylko Kontrowersyjna Ustawa Gowina. Ja bym w tej sytuacji nie był taki spokojny.

Z akt odtajnionego niedawno zastrzeżonego zbioru Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że obecny metropolita gdański, a wcześniej ordynariusz diecezji warszawsko-praskiej i biskup polowy Wojska Polskiego był uważany za informatora wywiadu wojskowego PRL przez co najmniej sześć lat. Z dziennikarskiego śledztwa „Rzeczpospolitej” i onet.pl wynika, że informacje od Sławoja Leszka Głódzia uważano za „cenne i wartościowe” typu agenturalnego.

Głódź miał informować w czasach, kiedy był w Watykanie zatrudniony w Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich. Kontakt z nim nawiązał oficer wywiadu PRL płk Franciszek Mazurek, ps. „Barcz” (oficjalnie był kierownikiem przedstawicielstwa PLL LOT w Rzymie). W swoich raportach opisywał Głódzia jako osobę dobrze zorientowaną w tematyce politycznej i społecznej w Polsce, która należy „do grupy młodych księży stanowiących swego rodzaju „lobby”, wywierające wpływ na decyzje papieskie w sprawach polskich, ale nie tylko”. Według Mazurka, Głódź był odpowiednim kandydatem na informatora.

„Barcz” miał nawiązać z Głódziem kontakty nieoficjalne – „bez afiszowania się i bez spotkań przy Watykanie”. Miał uzyskiwać od niego m.in. charakterystyki „pracowników poszczególnych sekcji watykańskich”, członków polskiego Episkopatu, „grup nacisku działających w Watykanie” i ich międzynarodowych powiązań. Jak pisze rp.pl i onet.pl, miał też „zbadać, czy będzie możliwe uzyskiwanie informacji o rozmowach głowy naszego Episkopatu z papieżem i o treści tych rozmów”. W 1984 roku koordynację kontaktów „Barcza” z księdzem Głódziem przejął w Zarządzie II SG specjalny wydział typowniczo-werbunkowy o kryptonimie „SOWA”.

Kolejna obietnica złożona przez PiS okazała się tzw. kiełbasą wyborczą. Posłowie tej partii późnym wieczorem odrzucili cztery projekty ustaw, dotyczące obniżenia stawek VAT do 22 i 7 procent, zgłoszone przez opozycję.

– „Chcemy wprowadzić prawo podatkowe oparte na trzech „P”: prorozwojowe, przejrzyste, proste. Obniżenie VAT do 22 proc., zerowy VAT na ubranka dla dzieci” – to zapowiedź Beaty Szydło, wygłoszona podczas kampanii wyborczej w lipcu 2015 r. A w programie wyborczym PiS można było przeczytać m.in.: – „Aby zapewnić wzrost dochodów budżetowych, trzeba powrócić do niższych stawek VAT”, czyli 22 proc. właśnie. Już po wyborach w grudniu 2015 roku mówił o tym ówczesny szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk, zapowiadając obniżenie VAT od 2017 r.

Teraz PiS blokuje obniżenie stawek VAT, przekonując, że byłoby to… zbyt kosztowne dla budżetu! Dodajmy tylko, że tego samego wieczoru posłowie PiS przegłosowali zwiększenie budżetu dla Narodowego Instytutu Wolności na lata 2017–2026 z 65,7 mln zł do 387,4 mln zł. Według Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ta NIW stanowi zagrożenie dla niezależnego funkcjonowania organizacji pozarządowych.

Waldemar Mystkowski pisze o lotnisku w Baranowie.

No to sprawa się rypła, że posłużę się idiomem, a dotyczy to planowanego lotniska w Baranowie (koło Grodziska Mazowieckiego), które miało zastąpić warszawskie Okęcie i być postrachem dla lotniska Berlin Brandenburg, które zresztą od lat nie może powstać.

Lotnisko w Baranowie to coś w rodzaju symbolu władzy Jarosława Kaczyńskiego. Jego władzy, a nie PiS. To monument, który ma/miał być odciskiem prezesa, jak Pałac Kultury i Nauki – Stalina. Nikt raczej nie wątpi, że nosiłby imię Lecha Kaczyńskiego, bo pomnik to nic, byle co, przyjdzie następna władza i jak pomnik Dzierżyńskiego zburzy albo przeniesie do plenerowego muzeum IV RP.

Prezes, kontemplując swego kota załatwiającego się w kuwecie – tak ująłbym początek groteskowej narracji, gdybym pisał prozę zainspirowaną osobą Kaczyńskiego – wpadł na pomysł lotniska w Baranowie. Dyktatorzy tak mają, muszą wykuć swoją obecność w trwałym materiale tak, jak zwierzęta oznaczają swój teren uryną. Następcy zwykle się nie wysilają – burzą bądź wymazują imiona poprzedników.

Kaczyńskiemu padło na Baranów, który od razu został okrzyknięty „największą inwestycją w ostatnim 30-leciu”. Inwestycja w Baranowie wraz z przyległościami dostała robocze miano Centralnego Portu Komunikacyjnego, który w chwili otwarcia oznaczałby śmierć (wygaszanie) Okęcia. Ba, został powołany pełnomocnik rządu ds. CPK, wiceminister Mikołaj Wild, który stwierdził bez ogródek, iż zamknięcie Okęcia jest bezwzględnym warunkiem powodzenia lotniska, które ma powstać w gminie Baranów.

Politycy PiS zaczęli snuć na jawie sny o potędze. Berlin upada, a Warszawa może się mierzyć z takim Pekinem. Padały liczby i porównania, które nijak miały się do rzeczywistości, no, ale ta władza jest ze świata alternatywnego. Koszt Baranowa to najmniej 30 mld zł.

No i chyba przyszło otrzeźwienie. Ryszard Czarnecki w TVN24 powiedział, że „nie ma mowy o likwidacji Okęcia. Będzie ważnym i wygodnym dla warszawiaków uzupełnieniem Centralnego Portu Lotniczego”. Podobnie kandydat PiS na prezydenta Warszawy Patryk Jaki, bo PiS rozeźlił warszawiaków, na których padł blady strach, że zostaną bez Okęcia. Baranów i Okęcie się wykluczają, o czym jeszcze niedawno mówił zdecydowanie prezes LOT-u Rafał Milczarski: – „Jeżeli mamy nie zamykać Okęcia, to nie ma sensu budowa CPK”.

A więc mamy do czynienia z woltą Morawieckiego, na razie z taktycznym przeczącym sobie szumem informacyjnym. Nie będzie wygaszane Okęcie, będzie wygaszany temat Baranowa, a to także oznacza oszczędności dla budżetu – 30 mld zł. Acz z tym oszczędnościami bym nie przesadzał, bo Baranów miał być oddany do użytku w 2027 roku. Trudno sobie wyobrazić, aby rząd PiS miał dotrwać do tego czasu, więc „największa inwestycja 30-lecia” uległaby wygaszaniu.

Pisowski Baranów nieodparcie nasuwa skojarzenie z sienkiewiczowską Baranią Głową, w której to toczy się fabuła „Szkiców węglem”. Wójt Burak napisał list do wójta sąsiedniej wsi w sprawie rekrutów. Burak jak to Burak napisał list w stylu kazania w kościele. Pisarz gminny Zołzikiewicz śmieje się ze stylu buraczanego, ale namawia Buraka, aby umieścił wśród rekrutów Rzepę. A to dlatego, że podoba mu się Rzepowa.

„Szkice węglem” to Polska w pigułce, która ma tragiczną pointę. Czy nasze Buraki też doprowadzą do sytuacji, iż Rzepa zabije niewierną Rzepową, a Polskę stanie się Baranią Głową, Baranowem? Nie wątpię, że tak stałoby się, gdyby dotrwali przy korycie+ do 2027 roku.

>>>

Single Post Navigation

Dodaj komentarz