Hairwald

W ciętej ranie obecności

Dudę należy przebadać. Jest psychicznie wybitnie niestabilny

Wybitna pisarka Maria Nurowska zaleca przebadanie Dudy.

W czasie śledztwa dotyczącego marca 1968 r. Antoni Macierewicz obciążył w zeznaniach cztery osoby – wynika z ustaleń autorów biografii byłego szefa MON.

Książkę „Antoni Macierewicz. Biografia nieautoryzowana” wydaje wydawnictwo „Znak”. Z ustaleń autorów wynika, że w trakcie śledztwa po marcu 1968 r. Macierewicz obciążył w swych zeznaniach cztery osoby. Chodzi o kolegów z opozycyjnej działalności studenckiej: Wojciecha Onyszkiewicza (późniejszego założyciela KOR), Piotra Bachurzewskiego (pasierba prof. Władysława Bartoszewskiego), a także Elżbietę Bakinowską, córkę Stefana Bakinowskiego, w czasie wojny żołnierza Armii Andersa, później współtwórcy i redaktora katolickiego miesięcznika „Więź”, oraz doc. Henryka Samsonowicza, dziś emerytowanego profesora historii.

Macierewicz ujawnia szczegółowe okoliczności przygotowywania i kolportowania ulotek w okresie marca 1968 r. z Onyszkiewiczem i Bachurzewskim. Szczególnie niekorzystne zeznania dotyczą Onyszkiewicza. Macierewicz zeznaje, że Wojciech przechowywał u niego 800 ulotek pt. „Robotnicy” przeznaczonych dla pracowników fabryk. Mówi, że schował te ulotki do szafki pod oknem, miało być na jeden dzień, wyszło na trzy albo cztery.

To bardzo poważny zarzut. Władza wyjątkowo negatywnie patrzy na kontakty opozycji z robotnikami. Podprokurator Lewandowska pisze: „18 czerwca na podstawie wyjaśnień Macierewicza Wojciech Onyszkiewicz stanął pod zarzutem popełnienia przestępstwa z art. 170 kodeksu karnego”. Przepis mówi, że kto „rozpowszechnia fałszywe informacje mogące wywołać niepokój publiczny”, podlega karze do dwóch lat więzienia.

O tym, że Macierewicz mógł świadomie szkodzić kolegom, świadczą zeznania przebywającego z nim w celi agenta o kryptonimie „Krzysztof”.

„Wracając do sprawy ulotek wzywających do strajku, Macierewicz powiedział mi, że ujawnił drugą osobę mającą związek z tą sprawą, a mianowicie Piotra. Macierewicz opowiadał, że w trakcie i po składaniu wyjaśnień, którymi obciąża kolegów, stara się specjalnie stworzyć wrażenie wstrząsającego go przeżycia tego faktu, chcąc zachować wobec oficera śledczego «twarz»”.

Oprócz Onyszkiewicza i Bachurzewskiego, Macierewicz obciąża podczas swoich przesłuchań jeszcze dwie inne osoby: Elżbietę Bakinowską i docenta Henryka Samsonowicza. Potwierdza, że Bakinowska na jego prośbę ukrywała maszynę do pisania, na której sporządzał ulotki. Tymczasem ona sama, zgodnie z przyjętą wcześniej wersją, twierdziła, że maszynę kupiła na bazarze. Macierewicz mówi też o ukrywanych przed SB swoich kontaktach z doc. Samsonowiczem.

Na zeznania Macierewicza kilka lat temu natknął się profesor Andrzej Friszke, gdy zbierał materiały do książki „Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi”. Treść dokumentów go zaskoczyła.

– Jego postawa w śledztwie jest nietypowa – mówi nam profesor Friszke. – Macierewicz składał zdecydowanie zbyt obszerne zeznania, ale to w marcu 1968 roku nie było niczym wyjątkowym. Większość aresztowanych studentów mówiła wtedy za dużo. Cóż, byli młodzi, chcieli się zapewne w ten sposób ratować. Jednak Macierewicz zdradzał wątki, o których bezpieka nie mogła mieć wiedzy. Dotyczy to ulotek, które mieli kolportować Onyszkiewicz i Bachurzewski, ale też wątku maszyny do pisania. W ten sposób wsypał trzy osoby: Onyszkiewicza, Bachurzewskiego i Bakinowską. Onyszkiewiczowi wystarczyło na ukręcenie aktu oskarżenia. Zeznania Macierewicza obciążyły też docenta Henryka Samsonowicza, choć w tym przypadku jestem skłonny uznać, że wielkiej szkody mu nie wyrządziły. 

Zaskakujące jest także to, że obciążając innych, w zasadzie nie odciąża siebie. „Logika sypania” w śledztwie jest zwykle taka: zrzucę część winy na innych, w zamian uzyskam łagodniejszy wymiar kary. Macierewicz tego nie robi. Ujawniając „grzechy” innych, nie wybiela siebie.

W 2010 r. profesor Friszke wydaje książkę „Anatomia buntu”. Kilka akapitów poświęca Macierewiczowi i jego zeznaniom obciążającym Wojciecha Onyszkiewicza. Macierewicz wpada w panikę. Zapewnia Wojciecha, że jego zeznania nie wyszły poza to, co SB już o nim wiedziało. Pod wpływem presji Onyszkiewicz wydaje oświadczenie, w którym usprawiedliwia Antoniego. Antek proponował, żebym opublikował konkretny tekst, ale ja go mocno zmieniłem – wspomina Onyszkiewicz. – Pisanie oświadczenia to był dla mnie duży stres. Przekaz był mniej więcej taki: to ja sypnąłem na Antka, a nie odwrotnie.

Macierewicz upowszechnia tekst Onyszkiewicza, gdzie się da. Ale z Onyszkiewiczem kontaktuje się wtedy profesor Friszke. Pokazuje nieznane Onyszkiewiczowi dokumenty. Wynika z nich, że wbrew swoim zapewnieniom Macierewicz mówił funkcjonariuszom dużo. I że były to rzeczy mocno obciążające.

– Rozmowa z Onyszkiewiczem w 2010 roku nie była łatwa – opowiada prof. Friszke. – To prawda: on w śledztwie prawdopodobnie powiedział o dwa zdania za dużo. Śledczy, zgodnie ze swoimi regułami, przytoczyli zapewne te słowa Macierewiczowi tak, by ten odniósł mylne wrażenie, że przyjaciel go zdradził. Odpowiedzią były jednak tak szczegółowe zeznania dotyczące Wojciecha, że można to wyjaśnić chyba tylko chęcią zemsty.

Znacznie gorsze wydaje mi się jednak to, co dzieje się później. Macierewicz wychodzi z więzienia i przez kolejne pięćdziesiąt lat przedstawia się w oczach przyjaciela jako jego ofiara. Podtrzymuje w Onyszkiewiczu poczucie winy, wzbudza nieprawdziwe przekonanie, że ten, w chwili próby, nie zdał egzaminu. Przepraszam, być może wyjdę z roli chłodnego historyka, ale dla mnie to moralnie obrzydliwe.

Onyszkiewicz nie lubi wracać do sprawy. Mówi, że postawę Antoniego trzeba oceniać przez pryzmat późniejszych zasług, które są przecież niepodważalne. – Przez lata sytuacja była dla mnie czarno-biała: ja jestem sprawcą, Macierewicz ofiarą.Dziś wiem, że Andrzej Friszke miał prawo napisać to, co napisał.

Te wybory samorządowe będą inne, niż wszystkie, które odbywały się w Polsce od 1990 roku, czyli od czasu, kiedy demokratyczny samorząd w ogóle w Polsce powstał. W PRL samorządy były tylko „lokalną emanacją Partii”. Reforma samorządowa i pierwsze demokratyczne wybory do samorządu wszystkich szczebli w maju 1990 roku były pierwszymi w pełni wolnymi wyborami, w jakich Polacy mogli głosować po pół wieku „realnego socjalizmu”. Dopiero rok później zagłosowaliśmy w pierwszych w pełni wolnych wyborach do Sejmu i Senatu RP.

Przez następne 30 lat samorząd stał się w Polsce codziennością. Miał swoje gwiazdy, wielokadencyjnych prezydentów miast czy wójtów, ludzi spod różnych znaków, wybieranych nie ze względu na partyjne logo, ale dzięki zdolności zarządzania gminą czy miastem. Miał też swoje skandale. W jednych samorządach rządziły partie, w innych lokalni liderzy, ale wszędzie władza samorządowa była bliżej obywatela i lepiej przez obywatela kontrolowana. Tak przynajmniej uważali Polacy i Polki, we wszystkich sondażach, od blisko trzydziestu lat.

Rzeczpospolita niesamorządna

Jednak wybory samorządowe 2018 roku to nie będzie walka o to, kto będzie kontrolował samorząd. Ale będzie to walka o to, czy samorządność w Polsce w ogóle przetrwa – jako zasada ustrojowa, jako codzienna praktyka rządzenia.

Jarosław Kaczyński przemawiając na konwencji otwierającej kampanię PiS przed wyborami samorządowymi rzucił typowe dla siebie hasło, będące jednocześnie autorytarnym szantażem i kłamstwem. Zapytał: „czy chcemy takich samorządów, które będą wojowały, warczały na rząd?”.
Czemu to autorytarny szantaż? Dlatego, że każda autorytarna partia, każdy autorytarny władca uważają, że jedynym przepisem na „spokój”, na „zakończenie konfliktu”, jest oddanie im całej władzy – w państwie i w społeczeństwie. Kaczyński mówi Polakom, że dopóki w kraju pozostanie choćby jedna instytucja nie przejęta przez PiS – w polityce, w gospodarce, w kulturze, na szczeblu centralnym, w samorządach – tak długo będzie „warczenie”, „wojowanie”, „konflikt”.

Dlaczego jednak słowa Kaczyńskiego są kłamstwem? Otóż on mówi o „samorządach warczących na rząd”, podczas gdy od trzech lat to rząd – najpierw Szydło, później Morawieckiego, ale zawsze na rozkaz Kaczyńskiego – nie tylko warczał na samorządy, ale próbował je zagryźć. Wszędzie tam, gdzie na poziomie lokalnym nie rządziło PiS, a PiS na poziomie lokalnym nie rządziło prawie nigdzie, rząd zabierał samorządom pieniądze, odbierał im kompetencje. Przez trzy lata w urzędach miast, gmin i województw grasowali prokuratorzy Ziobry i agenci Kamińskiego. Od samorządowców żądano dokumentów z ostatnich kilkunastu lat, przeprowadzano nieustanny „audyt”, blokowano pracę urzędników, blokowano podpisywanie umów na wykorzystanie środków unijnych. Mateusz Morawiecki, który o tym wszystkim wiedział kłamał mówiąc, że to samorządy są winne opóźnień w wykorzystania środków unijnych pod władzą PiS. Winny był rząd PiS-u. Winna była prowadzona przez ten rząd totalna obstrukcja na poziomie budżetowym i ustawowym, która miała samorządy zniszczyć, bo nie były PiS-owskie.

W tych wyborach partia Kaczyńskiego nie walczy o władzę w samorządach. Ona walczy z samorządami. I znowu nie ma tu żadnego zaskoczenia. Kaczyński od lat mówił, że niezwisłe sądy będą krępować jego osobistą władzę, więc pierwsze, co zrobi po zdobyciu władzy, to niezawisłe sądy w Polsce zniszczy. Tak właśnie robi. Powtarzał też często, że Unia Europejska utrudnia sprawowanie w Polsce niekontrolowanej władzy, więc kiedy zdobędzie władzę, przeciwstawi się unijnym prawom, normom, instytucjom. Nawet za cenę marginalizacji Polski w Europie. Także tę swoją „obietnicę” realizuje. Jarosław Kaczyński powtarzał także od lat, że reforma samorządowa 1990 roku, a później decentralizujące państwo reformy z czasów rządu Jerzego Buzka to „demontaż państwa”. Samorząd terytorialny to był dla niego „demontaż państwa”, „uszczuplenie władzy”, ponieważ wyobrażenie Kaczyńskiego o władzy to wyobrażenie Władysława Gomułki. Totalna centralizacja, decydowanie o wszystkim. Bycie „wiecznym dyrektorem”, którego Jerzy Dobrowolski genialnie zagrał w komedii Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana”. „Wieczny dyrektor”, wieczny sekretarz partii, siedzi w swoim gabinecie w Warszawie i przesuwa miniaturowe makiety szpitali, szkół, żłobków, wieżowców… z miejsca na miejsce, ze środka lasu na środek jeziora i z powrotem. W ten sposób decyduje o wszystkim, w każdym powiecie, w każdej gminie. To jest dla Kaczyńskiego władza, więc samo istnienie samorządu władzę mu odbiera.

Nawet obietnice Mateusza Morawieckiego na kampanię samorządową są Gomułkowskie do bólu. Nie mają nic wspólnego z polską rzeczywistością, z rzeczywistością Samorządnej Rzeczypospolitej istniejącej od trzydziestu lat. Premier obiecuje drogi i chodniki, ocieplenie budynków, place zabaw i ośrodki sportowe. Tymczasem polskie samorządy – wybrane przez Polaków władze miast, powiatów, województw – od kilkunastu lat to właśnie robią. Dzięki funduszom unijnym, które wykorzystują lepiej niż rządy centralne. I dzięki podatkom płaconym na dole, które również wydają zazwyczaj lepiej, niż rząd. Szczególnie rząd PiS, który z tych pieniędzy uwłaszcza swoich partyjnych działaczy na skalę wcześniej w Polsce nieznaną.

Nawet „schetynówki” (drogi lokalne) i „orliki” (boiska w gminach) były – niezależnie od nazw, niezależnie od tego, jaka partia i jaki polityk tym programom patronowały – przede wszystkim dziełem samorządów. PiS przejmując władzę na szczeblu centralnym potrafił tylko te programy sparaliżować – blokując fundusze, rozpoczynając trwający już od trzech lat „audyt”, żeby udowodnić, że polscy samorządowcy to złodzieje, bo nie są z PiS.

Kaczyński, Morawiecki, cała ich partia – mają wyobrażenie Polski jako wielkiego przedpokoju do gabinetu Jarosława Kaczyńskiego na Nowogrodzkiej. Gdzie wszyscy Polacy stoją w niekończącej się kolejce do ucha Prezesa. Stoją w niej także prezydenci polskich miast, marszałkowie województw, wójtowie i radni. A Kaczyński łaskawie „obdarowuje”, „przydziela” – temu plac zabaw, temu chodnik, temu drogę, a ten… nic nie dostanie, bo się Prezesowi nie spodobał. Z taką wizją Polski PiS idzie do wyborów samorządowych. Ale to od nas zależy, czy taką Polskę chcemy po tych wyborach mieć.

Afera taśmowa z restauracji ‚Sowa i Przyjaciele’, która miała miejsce w 2014 roku bez wątpienia miała ogromny wpływ na przegraną PO w wyborach. Komu na tym zależało? Kto skorzystał na wywróceniu demokratycznego i liberalnego, proeuropejskiego rządu? Trop widzie nie tylko do ludzi PiS-u, ale także na wschód do Rosji. Okazało się, że Marek Falenta, główny bohater afery, miał powiązania z ludźmi Putina i rosyjską mafią. Dlaczego nie siedzi w więzieniu?

„Zieliński strzela (zasłużonego) gola Włochom, a my z @ArturZasada świętujemy 5-lecie wyjścia z PO. I jak tu nie lubić piątków/eczków?” – napisał na Twitterze wicepremier i minister nauki w rządzie PiS Jarosław Gowin. Wywołał tym wręcz lawinę komentarzy internautów, z których jeden jest szczególnie celny: – „Przechodząc z PO do PiS podniósł pan średnią IQ w obu partiach”.

Tylko, że w PO był Pan miłą odmianą, a teraz jest Pan przeźroczysty. Jeżeli PiS to partia konserwatywna, to już chyba wolę bolszewików, bo oni nie kłamali, że chcą komunizmu”; – „Żeby Pan nie przeholował z tym świętowaniem, bo może zabraknąć do „pierwszego”; – „A wejścia do PiS-u pan już nie świętuje? Wchodziłem, ale się nie cieszyłem?” – komentowali internauci.

Głos zabrali także politycy PO. – „Jarku my też świętujemy ten dzień” – napisał Sławomir Neumann.

A Borys Budka dodał: – „Jarku, a ja wspominam jak dziesiątki godzin pracowaliśmy w zeszłej kadencji nad reformą procedury karnej, która skracała postępowanie sądowe, a którą wspólnie z prof. Królikowskim firmowałeś swoim nazwiskiem. Tę reformę do kosza wyrzucił Ziobro. Fajnych masz nowych kolegów…”.

 „Mój ulubieniec min. Jarosław Confetti Zieliński postanowił mieszkańcom Suwałk uzmysłowić wojnę i bił z armat o 4 na ranem. Jak dobrze, że nie jest on w rządzie Japonii i nie odpowiada za obchody uroczystości upamiętniających Hiroszimę i Nagasaki…” – napisał Roman Giertych na Twitterze. O tym w artykule „Wiceszef MSWiA Zieliński zorganizował… własne obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej”.

Nazwanie Zielińskiego „Confetti” to oczywiście nawiązanie do wydarzeń z listopada 2016 r., kiedy to podczas obchodów Dnia Niepodległości w Augustowie zrzucono na niego z helikoptera konfetti. Wcześniej funkcjonariusze oddziału prewencji z Białegostoku przez wiele godzin cięli nożyczkami białe i czerwone kartony na malutkie kawałki.

Na pytanie internauty, czy Giertych zna osobiście Zielińskiego, były wicepremier odpowiedział: – „Znam. Był moim wiceministrem jeden dzień. I go wywaliłem”. Pojawiły się też inne pytania internautów. – „Ja się zastanawiam, czy oni w PiS-ie mają jakiś konkurs na największy idiotyzm?!”; – A już za kilka dni policjanci mu będą „oddawać honory” w stolicy… Jak on ogarnia te wszystkie imprezy?”.

Tamara Olszewska na koduj24.pl pisze o katolickich łapach.

Czy Polska pod rządami PiS wkracza na drogę państwa wyznaniowego?

Początek roku szkolnego już za nami. Uczniowie uczą się w jakichś wydzielonych pomieszczeniach, bo w budynku szkolnym brakuje miejsca dla wszystkich. Liczba godzin sięga w niektórych przypadkach 40 tygodniowo, lekcje zaczynają się nawet o 6 rano, w podręcznikach coraz więcej treści związanych z religią. Tak właśnie wygląda polska szkoła w drugim roku „deformy” Zalewskiej. Miało być wspaniale, a jest totalny bajzel na kółkach.

Pozwólcie, że dorzucę do tego kolejny „kwiatek” – to „Rodzicielskie Oświadczenie Wychowawcze”. Dech mi zaparło z wrażenia, gdy wpadło ono w moje ręce. Pomysłodawcą jest organizacja Ordo Iuris, która w „Imię Boże” walczy z całym złem Polski, dążąc, by prawo, obyczaje i polska mentalność oparte były tylko na wierze katolickiej, która ma być ponad wszystko. Twórcy skrajnie aborcyjnej ustawy chcą nie tylko bronić życia poczętego, ale i dzieci, które straszny świat naraża na różnego typu bezeceństwa.

I stąd właśnie to oświadczenie. Można je sobie ściągnąć ze strony Ordo Iuris albo wpaść do najbliższej parafii, bo niektórzy księża chętnie je rozprowadzają wśród wiernych. Dostaję sygnały, że już te oświadczenia krążą po szkołach, a nauczyciele, z którymi rozmawiałam, nie kryją zaskoczenia.

Ordo Iuris przekonał część rodziców, że zgodnie z art. 48 ust. 1 Konstytucji (prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami) mogą zabronić szkołom narażania ich potomstwa na to, co według nich, wypaczy dzieciaczkom właściwy sposób myślenia. Stąd nie życzą sobie, by bez ich zgody dziecko było narażone na udział w zajęciach, warsztatach, spotkaniach, pogadankach, odnoszących się do edukacji seksualnej, profilaktyki ciąż i chorób przenoszonych drogą płciową wśród nieletnich, płci „kulturowej” lub „społecznej”, tożsamości płciowej, równości, tolerancji, różnorodności w odniesieniu do płci i seksualności, przeciwdziałania dyskryminacji i wykluczenia w odniesieniu do płci i seksualności, przeciwdziałania przemocy w powiązaniu z tematyką płci, seksualności i rodziny, afirmowania stylu życia subkultur i grup definiujących się w oparciu o takie pojęcia jak tożsamość seksualna lub tożsamość płciowa.

Szkoła ma więc psi obowiązek pytać każdorazowo rodzica, czy jego dziecko może uczestniczyć w tego typu zajęcia, a jak nie, to do sądu i po sprawie. Młodzi prawnicy fanatycy religijni wesprą i pomogą taką szkołę załatwić. Oświadczenie powołuje się na tzw. ochronę dóbr osobistych, które w rozumieniu art. 23 Kodeksu cywilnego brzmi: „Dobra osobiste człowieka, jak w szczególności zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji, nietykalność mieszkania, twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska, pozostają pod ochroną prawa cywilnego niezależnie od ochrony przewidzianej w innych przepisach”.

Rozumiem, że demokracja kieruje się swoimi prawami. Że każdy ma prawo mieć swoje zdanie, ale zastanawiam się, jak ma się to oświadczenie do ogólnie rozumianej roli wychowawczej szkoły. Jak się ma do Konwencji o Prawach Dziecka, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych 20 listopada 1989 roku i ratyfikowanej przez Polskę 7 czerwca 1991 roku. W preambule znajdziemy zapis, że „dziecko powinno być w pełni przygotowane do życia w społeczeństwie jako indywidualnie ukształtowana jednostka, wychowana w duchu ideałów zawartych w Karcie Narodów Zjednoczonych, a w szczególności w duchu pokoju, godności, tolerancji, wolności, równości i solidarności”, a w art. 29 Konwencji jest wyraźnie zapisane, że „Państwa-Strony są zgodne, że nauka dziecka będzie ukierunkowana na (…) b) rozwijanie szacunku dla praw człowieka i podstawowych swobód oraz dla zasad zawartych w Karcie Narodów Zjednoczonych; c) rozwijanie szacunku dla rodziców dziecka, jego tożsamości kulturowej, języka i wartości, dla wartości narodowych kraju, w którym mieszka dziecko, kraju, z którego dziecko pochodzi, jak i innych kultur; d) przygotowanie dziecka do odpowiedzialnego życia w wolnym społeczeństwie, w duchu zrozumienia, pokoju, tolerancji, równowartości płci oraz przyjaźni pomiędzy wszystkimi narodami, grupami etnicznymi, narodowymi i religijnymi oraz osobami rdzennego pochodzenia; e) rozwijania poszanowania środowiska naturalnego”.

A może Polska już wypowiedziała Konwencję i tylko ja nic o tym nie wiem? Może nie musimy już jej przestrzegać, bo dumnie kroczymy drogą państwa wyznaniowego? Przecież to nieszczęsne oświadczenie mieści się idealnie w dążeniu Polskiej Instytucji Kościelnej, która chce zrobić z dzieci zaściankowe kmiotki, które ani myśleć nie potrafią, ani nie dostrzegą niczego poza ślepym posłuszeństwem i wiernością Kościołowi.

Jeszcze chwila, a „kontrowersyjne” treści zostaną usunięte z biologii, chemii, geografii, historii, wiedzy o społeczeństwie. Polska nie potrzebuje światłych obywateli. Polska potrzebuje głupców, bo łatwiej takimi rządzić i trzymać ich na religijnej smyczy. Jak twierdzi pan Kopeć, od 2016 podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej, „prawo oświatowe nie definiuje szkoły jako instytucji świeckiej. Instytucja szkoły określana jest jako szkoła publiczna, wspomagająca rodziców w ich funkcji wychowawczej”.

Uwierzcie mi, to jeszcze nie koniec. Dzisiaj „Rodzicielskie Oświadczenie Wychowawcze”, obowiązkowe msze zamiast lekcji, spowiedź w szkołach, Dekalog wmurowany przy wejściu. Jutro usuwanie ze szkół nauczycieli zbyt słabo deklarujących swoją miłość do Kościoła, stworzenie gett szkolnych dla dzieci z domów niewierzących, zwiększona liczba godzin z religii, indeks ksiąg zakazanych i ostracyzm wobec każdego, kto spróbuje pozostać sobą. Jeśli się ostro temu nie sprzeciwimy, to taka będzie przyszłość naszych dzieci i wnuków…

Waldemar Mystkowski pisze o Ziobrze.

Były rzecznik ministra sprawiedliwości Sebastian Kaleta przyznał, że w rejestrze pedofilów „nie znajdują się księża” (tweet z 5 września), gdyż „księża nie popełniają najbrutalniejszych przestępstw (tam się znajdują brutalne gwałty)”. Gwałt na dziecku nie należy do brutalnych? Zaiste, przewrotna to moralność. Kaleta, który zrezygnował z rzecznika na rzecz zasiadania w komisji ds. reprywatyzacji w Warszawie zabezpieczył się w tym tweecie nawiasem, w którym umieścił zastrzeżenie „w rejestrze niejawnym”.

Mniej więcej sens tego jest taki, iż złodziej sądzony o kradzież miliona złotych twierdzi, że nie mógł ukraść miliona, bo jest biedakiem, o czym świadczą jego konta bankowe, na których ma debety. A sąd mówi, że ich śledczy odkrył konto złodzieja w raju podatkowym na Kajmanach, na którym ma ukradziony milion. Złodziej jednak zapiera się, że to konto niejawne.

Otóż jawne jest, że kler dopuszcza się pedofilii (przemocy wobec najsłabszych, wobec dzieci) z racji perturbacji seksualnych spowodowanych celibatem, o czym świadczą „rejestry jawne” w USA, bardzo głośne ujawnione ostatnio akty pedofilii kleru w Pensylwanii (określono to zjawisko jako katolicka mafia pedofilska), także w Irlandii. Pedofilia w tym kraju – już byłym katolickim – spowodowała masowe odejście wiernych z Kościoła.

„Rejestr niejawny” ma taki sam sens, jak biskupi niejawnie przerzucający z parafii do parafii księży pedofilów. Bodaj najpowszechniejszy proceder krycia kumpli w sutannach, zmowa zawodowa klerykalnej kasty. Bliski współpracownik Ziobry twierdzi – logicznie interpretując jego tweeta – że resort ukrywa pedofilów w sutannach na niejawnych rejestrach, o czym pisze w „Wyborczej” Marcin Kącki – „Księża wyjęci z rejestru pedofilów”. Czyli znaleźli się na Kajmanach zakłamania ministerstwa sprawiedliwości.

No i Ziobro obudził się, przeczytał „Wyborczą” i ten magister prawa dostał piany na ustach. Nie jest oczywiście zdolny do stworzenia metafory z Kajmanami, ale do parcianej dosłowności owszem. Mianowicie – do zastraszania. Nazwał artykuł Kąckiego kłamstwem, a innym dziennikarzom i mediom zapowiedział pozwy, jeżeli „rozpowszechniać będę kłamliwe informacje w sprawie”.

Mógłbym zacytować retorykę medialną Ziobry, ale nie narażę czytelników na słowotok ministra (jawną logoreę), w każdym razie zastrasza pójściem do sądów, bo mniema, iż sądy stały się już pisowskie, partyjne. Ale i one zaczynają się wyłamywać spod partyjnego zawłaszczenia pytaniami prejudycjalnymi do Trybunału Sprawiedliwości UE.

Single Post Navigation

1 thoughts on “Dudę należy przebadać. Jest psychicznie wybitnie niestabilny

  1. Reblogged this on Earl drzewołaz i skomentował(a):
    Duda: „Płacimy cenę za bezkrwawą rewolucję 1989 roku. Polskę drążą choroby” (za @tvn24).

    To już druga jego wypowiedź w tym samym tonie. Czy prezydent uważa, że gdyby rewolucja 1989 r. była „krwawa”, to Polskę nie drążyłby choroby? Obrzydliwe, że takie słowa wypowiada prezydent…

Dodaj komentarz